U progów progresji

Projektowany jednolity podatek dochodowy ma szansę ucywilizować nasz system, dziś pełen fikcji.

24.10.2016

Czyta się kilka minut

Urząd Skarbowy w Łodzi przy ul. Kościuszki  / Fot. Małgorzata Kujawka / AGENCJA GAZETA
Urząd Skarbowy w Łodzi przy ul. Kościuszki / Fot. Małgorzata Kujawka / AGENCJA GAZETA

​Progresywny system podatkowy jest standardem w krajach zachodniej cywilizacji – mniejszą lub większą progresję mają niemal wszystkie kraje OECD (Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju). Zapewniają ją przy pomocy zróżnicowanych stawek podatkowych dla różnych grup dochodowych oraz kwoty wolnej od opodatkowania, która w istocie jest po prostu stawką zero procent dla najmniej zarabiających. Pomimo to w Polsce idea progresywnego opodatkowania spotyka się z powszechną krytyką, w której przeważają dwa argumenty. Po pierwsze progresję uznaje się za niesprawiedliwą, gdyż ma ona „karać” osoby bardziej pracowite wyższym podatkiem. Po drugie miałaby ona zniechęcać do bardziej przedsiębiorczych postaw, gdyż większy wysiłek miałby skutkować jedynie wyższymi obciążeniami, a nie większymi zarobkami. Oba argumenty wynikają z pewnych nieporozumień, które przez nikogo niekwestionowane swobodnie występują w nadwiślańskiej debacie.

Pracowitość prezesa

Podstawowym zjawiskiem, na którym oparta jest koncepcja progresywnego opodatkowania, jest tzw. spadająca krańcowa użyteczność wzrastających zarobków. Mówiąc po ludzku, im więcej się zarabia, tym mniejsze znaczenie dla standardu życia mają kolejne podwyżki. Przy dochodach 2 tys. zł dodatkowe 500 zł ma zbawienny wpływ na jakość życia – może oznaczać zakup zdrowszego jedzenia lub możliwość uczestnictwa w wydarzeniach kulturalnych. Tymczasem człowiek zarabiający 10 tys. zł nie odczuje w ten sposób nawet dodatkowych 2 tys. zł. Na tym poziomie dochodów na dobrostan w większym stopniu wpływają inne czynniki – styl życia, stosunki w rodzinie, poukładane relacje między pracą a czasem wolnym itd.

Z tego samego powodu osoba zamożna specjalnie nie odczuje wzrostu swoich obciążeń o 10 proc., za to dla kogoś ubogiego ich spadek o taki sam wskaźnik może mieć znaczenie niebagatelne. Właśnie dlatego dobrą praktyką jest dopasowywanie obciążeń do możliwości poszczególnych grup podatników i przesunięcie ciężaru utrzymania instytucji publicznych na zamożniejszych. Nie jest to więc w żadnym razie kara, tylko przejaw elementarnej społecznej solidarności, gdy grupy silniejsze biorą w większy sposób odpowiedzialność za wspólnotę i grupy słabsze.

Z drugiej strony fakt, że się więcej zarabia, nie oznacza od razu, że jest się bardziej pracowitym. Mechanizm rynkowej wyceny wartości pracy i jej wkładu zapewne jest najbardziej funkcjonalny ze wszystkich nam znanych, jednak nie jest ani doskonały, ani idealnie sprawiedliwy. Przecież pensja Mateusza Morawieckiego z czasów jego prezesury w banku, równa 60 miesięcznym pensjom pielęgniarki, nie wynikała z tego, że obecny wicepremier 60 razy bardziej się starał i był 60 razy bardziej wydajny od siostry przy szpitalnym łóżku. Byłoby to wręcz fizycznie niemożliwe. Trudno też wyznaczyć kryterium, wedle którego jego praca byłaby 60 razy bardziej społecznie użyteczna.

Zarobki wynikają z wielu czynników, a osobisty wkład jest tylko jednym z nich. Innym jest mocniejsza pozycja na rynku pracy jednych grup zawodowych albo zajęcie strategicznych pozycji w gospodarce.

Właśnie dlatego płace w sektorze finansowym są tak wysokie, że w dużej mierze kontroluje on przepływ pieniądza. Nie mówiąc już o tym, że nasze osiągnięcia nigdy nie zależą wyłącznie od nas samych. To także wynik chociażby kapitału kulturowego czy materialnego, który dostajemy od rodziców. Nie jest osobistą zasługą otrzymanie w spadku dobrze prosperującej firmy, ani osobistą przewiną niedostateczne wykształcenie dziecka dysfunkcyjnej rodziny. Redystrybucyjnie nastawiony system podatkowy powinien zarówno korygować niedoskonałości mechanizmu rynkowego, jak i wyrównywać szanse poszczególnych obywateli. Nawet jeśli nigdy nie staną się idealnie równe, a niedoskonałości rynku nie uda się w pełni skorygować.

Pomimo zwiększających się obciążeń progresywny system podatkowy nie zniechęca do aktywności. Wynika to z istoty jego mechanizmu – wyższe stawki płaci się tylko od kwoty dochodu przekraczającej dany próg. Nigdy nie zaistnieje więc sytuacja, w której zwiększenie dochodów brutto oznaczać będzie spadek netto. Brak spadku aktywności potwierdza też praktyka z krajów UE. Nie licząc Niemiec, najwyższe wskaźniki aktywności zawodowej mają Austria, Dania, Holandia i Szwecja, w których występują też najwyższe w UE, ponad 50-procentowe krańcowe stawki podatku dochodowego.

Płasko jak w Chile

W Polsce formalnie istnieje progresywny system podatkowy, niestety z naciskiem na „formalnie”. Obowiązują jedynie dwie stawki 18 i 32 proc., a próg dochodowy drugiej został ustawiony na poziomie 85 tys. zł rocznego dochodu. Kwota wolna od podatku jest w Polsce tak niska (3 091 zł), że w zasadzie nie ma ona żadnego znaczenia w naszym systemie. Jego spłaszczeniu jeszcze sprzyja fakt, że formalna progresja dotyczy jedynie podatku, tymczasem większą część danin publicznych, szczególnie przy umowie o pracę, stanowią składki na ubezpieczenie społeczne. Te są zaś liniowe, a nawet mają charakter degresywny. Wynika to z ograniczenia rocznej podstawy oskładkowania do 30-krotności średniego miesięcznego wynagrodzenia. W 2016 r. wynosi ona 122 tys. zł, a więc najbogatsi Polacy, którzy miesięcznie zarabiają powyżej tej kwoty, już w lutym przestają płacić składki.
Jednak fikcja polskiej progresji zasadza się głównie na tym, że istnieją formy prowadzenia aktywności zawodowej obciążone zupełnie inaczej niż umowy o pracę. Najkorzystniejszą z nich, szczególnie dla osób wysoko wynagradzanych, jest samozatrudnienie. Najwyżej wynagradzani w Polsce specjaliści mogą w ten sposób korzystać z dwóch uprawnień – z liniowego 19-procentowego PIT oraz stałych i niezależnych od wysokości dochodu składek zusowskich w wysokości ok. 1100 zł. Obciążenia takich osób są więc degresywne – wraz ze wzrostem zarobków ich daniny spadają w proporcji do dochodu.

Według danych Ministerstwa Finansów przed wyższym podatkiem ucieka w ten sposób 474 tys. osób (drugą, 32-procentową stawkę płaci zaledwie 2,7 proc. podatników). Ich przeciętny dochód do opodatkowania to 299 tys. zł rocznie, czyli 17 tys. zł miesięcznie. Tymczasem przeciętny dochód wykazywany wśród podatników rozliczających się wedle dwustopniowej, „normalnej” skali to 29,7 tys. zł rocznie, czyli 2,5 tys. zł miesięcznie. Gdyby wszyscy samozatrudnieni rozliczali się tak jak reszta Polaków, dochody budżetowe z tytułu podatku PIT wzrosłyby o 6,5 mld zł. A gdyby do tego płacili składki proporcjonalne do swych dochodów, wpływy do FUS wzrosłyby o 10,5 mld zł.

Tak więc suma preferencji podatkowych, z których korzystają najzamożniejsi polscy samozatrudnieni, to 17 mld zł (dla porównania: 23 mld zł to roczny koszt programu Rodzina 500 plus). Najzamożniejsi, gdyż większość prowadzących działalność gospodarczą, których według Eurostatu w sumie jest ok. 1,7 mln (nie licząc rolników), nie korzysta z podatku liniowego (nie spełnia warunku rocznego dochodu ponad 85 tys. zł). Z preferencji korzystają także osoby zatrudnione na umowach cywilno-prawnych. Na umowie-zleceniu oskładkowuje się tylko kwotę do wysokości pensji minimalnej, a twórcy i wolne zawody na umowach o dzieło nie tylko w ogóle nie płacą składek, ale też często mogą skorzystać z 50-procentowych kosztów uzyskania przychodu.

Tak skonstruowane możliwości rozliczania PIT powodują, że nasz system podatkowy jest nie tyle liniowy, co wręcz degresywny. Wykazał to think tank Polityka Insight w swoim raporcie „Jak naprawić klin podatkowy w Polsce”. Najmniej ta degresja jest widoczna przy umowach o pracę. Klin podatkowy (różnica między całym kosztem pracy a płacą netto) dla osoby zarabiającej płacę minimalną na etacie to 39 proc. Klin ten delikatnie rośnie dla osoby zarabiającej średnią krajową (41 proc.) i podsekretarza stanu (9 800 zł – 43 proc.). Jednak dla prezesa spółki Skarbu Państwa (23 650 zł) znowu spada do poziomu równego obciążeniom pensji minimalnej. Przy umowie-zleceniu dla pierwszych trzech przypadków klin wynosi 40 proc., ale dla prezesa jedynie 28 proc.

Najbardziej drastycznie widać degresję w przypadku osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą – dla wyżej wymienionych czterech przypadków klin wynosi odpowiednio 61, 36, 26 i 22 proc. Instytut Badań Strukturalnych wykazał natomiast, na podstawie raportu OECD Taxing Wages 2014, że w zakresie opodatkowania pracy mamy jeden z najbardziej płaskich systemów cywilizowanego świata. Różnica między obciążeniami płac osób zarabiających 67 i 167 proc. średniej krajowej wynosi w Polsce 2 pkt. proc., w czym wyprzedzamy tylko doktrynalnie wolnorynkowe Chile (1 pkt. proc.) i orbanowskie Węgry, które są jedynym krajem w OECD z idealnie płaskimi obciążeniami. W pozostałych krajach UE zróżnicowanie klina jest znacznie wyższe – w Czechach wynosi 6 pkt. proc., w Niemczech 7, we Francji 9, a w Wielkiej Brytanii 11.

Sprawiedliwiej, nie więcej

Wciąż nie znamy szczegółów projektowanej właśnie reformy podatku dochodowego oraz składek od osób fizycznych. Sprawy nie ułatwia kakofonia zapowiedzi płynących z rządu, czasem ze sobą sprzecznych. Strzępki informacji, którymi dysponujemy, pozwalają mieć nadzieję, że jednolity podatek dochodowy przynajmniej nieco ucywilizuje obecną sytuację. Przede wszystkim połączenie podatku i składek w jedną progresywną daninę wprowadzi progresję w całość obciążeń, a nie tylko ich część podatkową. Likwidacja „30-krotności”, która wydaje się jednym z najbardziej pewnych punktów reformy, zlikwiduje regresję wśród najzamożniejszych zatrudnionych, którzy w trakcie roku przestawali płacić składki emerytalno-rentowe. Po zmianach po przekroczeniu 122 tys. zł rocznego zarobku emerytalna część ich obciążeń nie będzie trafiała na subkonta indywidualne, lecz będzie traktowana jako podatek.

Wysokość daniny ma się zaczynać od 19,5 proc. (czyli od „gołych” składek emerytalnych), tak więc obciążenia osób najmniej zarabiających znacznie spadną. Z drugiej strony najwyższa stawka prawdopodobnie wynosić będzie 40 proc., zatem osoby wysoko wynagradzane nie powinny się czuć drenowane bardziej niż w zachodniej części UE, gdzie najwyższa stawka podatku dochodowego często przekracza 50 proc. Być może będzie aż siedem stawek, co oznacza, że progresja będzie łagodna (przekraczanie kolejnych progów będzie się wiązać ze stosunkowo niewielkim wzrostem obciążeń). Jeśli danina obejmie wszystkie rodzaje prowadzenia aktywności zawodowej, zlikwiduje w ten sposób degresywne opodatkowanie osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą, szczególnie w zakresie stałych i niezależnych od dochodu składek. Z drugiej strony proporcjonalne oskładkowanie przedsiębiorców znacznie odciąży tych, którzy osiągają niewielkie dochody, gdyż ich składki na ZUS w wielu przypadkach znacznie spadną. Zresztą generalnie reforma ma być neutralna budżetowo, więc można mieć nadzieję, że służyć będzie głównie większemu zróżnicowaniu klina, a nie ściągnięciu większej ilości pieniędzy z obywateli. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2016