Nie państwa sprawa

Panoszenie się polityków w publicznych spółkach sprawia, że coraz częściej do głowy przychodzi myśl: a może by to wszystko sprywatyzować na cztery wiatry?

07.01.2023

Czyta się kilka minut

Briefing prasowy Daniela Obajtka, prezesa PKN Orlen. Warszawa, 3 stycznia 2023 r. 
 / ANDRZEJ IWAŃCZUK / REPORTER
Briefing prasowy Daniela Obajtka, prezesa PKN Orlen. Warszawa, 3 stycznia 2023 r. 
 / ANDRZEJ IWAŃCZUK / REPORTER

Nie ma tygodnia, byśmy nie słyszeli o kolejnych milionach wyrzucanych przez spółki Skarbu Państwa w błoto. O marżach ściąganych z nas bezwzględnie przez państwowych monopolistów. O środkach przekazywanych na kampanie wyborcze polityków czy o nagrodach dla przedstawicieli władzy (Adam Glapiński, Mariusz Błaszczak) przyznawanych przez wydawnictwo Polska Press, wykupione z prywatnych rąk przez Orlen.

Żeby skończyć z podobnymi wynaturzeniami, najlepiej byłoby pozbyć się tych wszystkich pokus. Niestety diabeł tkwi w szczegółach. Dziś sprzedaż przedsiębiorstw państwowych budzi raczej ponure skojarzenia. Jan J. Zygmuntowski z Polskiej Sieci Ekonomii pisze na Twitterze, że „W reakcji na betonowanie #SSP znowu słychać piewców prywatyzacji. Skończone twarze (np. Petru) liczą, że ugrają syte bonusy za sprzedaż zagranicznej korporacji. A dla normalnych ludzi to żadna różnica, czy skubie partyjniak, czy prywaciarz. Jedyną różnicę zrobi społeczny nadzór!”.

Wyjście ze skansenu

Abstrahując od idealizowania rad pracowniczych czy spółdzielczości przez cytowanego naukowca – które mają też swoje plusy – tego typu wypowiedzi wpisują się w negatywną opinię Polaków na temat prywatyzacji, choć w sumie nie wiadomo, jak bardzo rozpowszechnioną. Od lat nie przeprowadza się sondaży na ten temat, bo nie ma o czym dyskutować – prywatyzacja wyhamowała mniej więcej dekadę temu, jeszcze za rządów PO-PSL, a już ostatecznie za PiS (z wyjątkami). Wiadomo jednak, że w latach transformacji Polacy stawali się jej coraz bardziej niechętni. Jeszcze w 1990 r. 43 proc. ankietowanych przez CBOS uważało, że jest ona korzystna dla gospodarki, innego zdania było raptem 8 proc. Dekadę później dobrze oceniało ją 20 proc., a źle – 33 proc. Późniejsze szczątkowe badania pokazują, że ten trend się raczej utrzymywał. Jednocześnie większość Polaków uważa prywatyzację za proces, który może i był bolesny, ale jednak konieczny (badanie CBOS z 2015 r. dla Ministerstwa Skarbu).

Można powiedzieć, że ludzie wraz z urzeczywistnianiem postulatu, popieranego początkowo przez całą scenę polityczną (jeszcze w 1991 r. Jarosław Kaczyński wzywał do przyspieszenia procesu!), lepiej widzieli, jak to realnie wygląda – i stąd rosnąca niechęć. Z drugiej strony wiedza na temat tego, jak wyzbywano się własności państwowej, brała się często z anegdot lub głoszonych przez polityków podczas kampanii wyborczych tyrad o „wyprzedaży majątku narodowego”. W latach 90. i na początku XXI wieku wpływ na te opinie miały też inne czynniki: wysoka inflacja i koszty walki z nią, kryzys gospodarczy na Dalekim Wschodzie i w Rosji oraz powolna budowa kapitału prywatnego, który zatrudniałby bezrobotnych.

Sama prywatyzacja przyniosła jednak duże korzyści całej gospodarce. Część największych przedsiębiorstw funkcjonujących w Polsce, takich jak Volkswagen Poznań, ArcelorMittal czy Budimex, powstała właśnie na bazie prywatyzowanego majątku (fakt, sprzedawanego często inwestorom zagranicznym). Zastrzyk kapitału i know-how pozwoliły wielu z nich przetrwać nie jako skanseny ­peerelowskiej gospodarki, ale nowoczesne podmioty.

Jak wynika z badań dr. hab. Jana Hagemejera z Uniwersytetu Warszawskiego i jego współpracowników, do 2017 r. przetrwało ok. 70 proc. badanych przez nich sprywatyzowanych firm, więcej niż przedsiębiorstw zakładanych w tym okresie od zera. Można więc mieć różne obiekcje co do procesów przemiany własnościowej, ale bez niej polska gospodarka nie wyszłaby z komunistycznego zacofania.

Dziś warto wrócić do prywatyzacji z nowych powodów. Przede wszystkim przedsiębiorstwa państwowe trzeba pozbawić garbu, jakim jest polityczny nadzór. Powoduje on, że spółki są drenowane z zasobów na cele partyjne i zmuszane do realizowania polityk, które są szkodliwe i dla nich, i dla ich klientów. Ich upartyjnienie jest wręcz szkodliwe dla demokracji. Pamiętajmy też, że prywatyzacja nie oznacza, iż firmy te przestaną istnieć. Zmienią właściciela, który będzie chciał na nich zarabiać, zapewne podejmując bardziej racjonalne decyzje.

Drugi powód to dbanie o konkurencję w polskiej gospodarce. Są nadal branże, takie jak paliwowa czy energetyka, w których przez państwowy quasi-monopol nie możemy liczyć na dobrej jakości usługi. A po trzecie, dzięki sprzedaży części firm można pozyskać środki na istotne inwestycje w tych spółkach, które przy państwie zostaną – choć na to akurat trzeba uważać, bo w przeszłości politycy już nie raz pokazali, że lubią wykorzystywać środki pozyskane z prywatyzacji do łatania dziur budżetowych.

Sprzedajmy połowę

Na początku naszej drogi do kapitalizmu w gestii państwa były tysiące przedsiębiorstw. Dziś Skarb Państwa ma udziały w 431 spółkach, z czego w 212 większościowe lub stuprocentowe. Część z nich jest w likwidacji bądź upadłości, jednak z drugiej strony należy doliczyć do nich także spółki zależne.

Państwo mogłoby się spokojnie obyć bez wielu z nich. Zwłaszcza że dziś zajmuje się grami losowymi, hotelarstwem, futrzarstwem, produkcją ceramiki czy opakowań. To bardzo użyteczne branże, ale łączy je to, że wcale nie muszą być państwowe. Część z tych spółek jest już zresztą częściowo prywatna, a państwo ma w nich mniejszościowe udziały; zdarza się, że wręcz poniżej promila. To nierzadko tzw. resztówki prywatyzacyjne, pozostawione tylko po to, żeby umożliwić kolejnym decydentom politycznym umieszczanie swoich ludzi w ich radach nadzorczych lub zarządach. Takich firm można pozbyć się bez żalu.

Inną kategorią są spółki córki i spółki wnuczki, których wianuszek obrasta wiele większych przedsiębiorstw. Zajmują się ochroną, administracją, a nawet dostarczaniem jedzenia. Te spółki powstawały często w celu outsourcingu usług świadczonych na rzecz spółki matki, choć niejednokrotnie taniej byłoby je zamówić na wolnym rynku. Zdarzał się też inny powód ich powoływania. Gdy obowiązywała jeszcze dawna tzw. ustawa kominowa, spółki wnuczki tworzono po to, by ominąć ograniczenia dotyczące zarobków członków zarządów firm państwowych, ponieważ tam ustawa nie obowiązywała. I z tymi przedsiębiorstwami możemy pożegnać się bez uronienia jednej łzy.

Sytuacja robi się bardziej skomplikowana, gdy zaczynamy zastanawiać się nad dużymi firmami. 32 z nich są wpisane na listę spółek o istotnym znaczeniu dla gospodarki państwa. Większość z nich ustawa o zasadach zarządzania mieniem państwowym (uchwalona za rządów PiS) wymienia wręcz z nazwy pośród tych, których akcji państwo nie może sprzedawać. Działają w bardzo różnych branżach – od paliwowej (Orlen i Lotos), przez energetykę (PGE, Enea, Tauron i Energa), górnictwo (JSW i KGHM), bankowość (PKO BP), ubezpieczenia (PZU), aż po budownictwo (Polski Holding Nieruchomości) czy gry losowe (Totalizator Sportowy). Tak szeroki katalog spółek „nieprywatyzowalnych” jest pochodną etatystycznej doktryny gospodarczej PiS. Nie ma jednak powodu, by z góry zakładać, że prywatne mogą być tylko firmy „nieistotne” z punktu widzenia gospodarki (inaczej musielibyśmy upaństwowić np. piekarnie). Dlatego część z nich z powodzeniem można sprzedać, zwłaszcza że większość z nich ma i tak prywatnych współwłaścicieli.

Nie ma specjalnego powodu, dla którego państwo miałoby się zajmować budową i wynajmem biurowców, prowadzeniem uzależniających psychicznie gier losowych czy produkcją żywności. Takie firmy jak PHN, Totalizator Sportowy albo założona w ubiegłym roku na bazie istniejących już przedsiębiorstw Krajowa Grupa Spożywcza – mogłyby zostać sprzedane.

Kontrowersje może za to wzbudzać sprzedaż firm ubezpieczeniowych i banków. Pamiętajmy jednak, że prywatyzacja w polskim sektorze finansowym nie jest niczym nowym. Takie spółki jak PZU czy PKO BP są już częściowo w prywatnych rękach (choć państwo ma nad nimi z różnych powodów kontrolę), a Bank Pekao (dziś, po „repolonizacji” za rządów PiS, spółka córka PZU i PFR) był przez kilkanaście lat częścią włoskiej grupy UniCredit.

Nie ma też żadnego powodu, by twierdzić, że państwowy właściciel co do zasady lepiej zabezpieczy interesy swoich klientów niż prywatny. To przecież PKO BP udzieliło kredytów frankowych o największej wartości, które do dziś są ogromnym ciężarem dla tysięcy polskich rodzin. Jeśli natomiast ktoś chciałby użyć argumentu o konieczności wspierania państwowych inwestycji kredytami z publicznych banków, to spieszę przypomnieć, że mamy od tego specjalną instytucję – Bank Gospodarstwa Krajowego. Słowem, bankowość nie musi być państwowa i nie dotyczy to tylko jej ­największego gracza, ale także ­mniejszych, jak Pekao, Bank Ochrony Środowiska czy Bank Pocztowy.

Fatalne inwestycje

A co z energetyką? W zdecydowanej większości jej wytwarzanie i dystrybucja należy dziś do państwa. I być może dlatego grozi nam realny blackout, gdyż przestarzałe instalacje nie nadążają za produkcją prądu. Dzieje się tak, bo politycy od lat zmuszają firmy energetyczne do ładowania pieniędzy w nieopłacalne inwestycje, takie jak choćby zakup nierentownych kopalń (je także można sprzedać bądź zlikwidować) albo rozbudowa Elektrowni Ostrołęka, która przyniosła ponad miliard złotych strat.

Tego typu wydatki utrudniają rozwój całej branży. Gdyby sprzedać choć część firm w prywatne ręce, sektor działałby zapewne dużo lepiej. Zresztą w Polsce proces jego prywatyzacji już trwał, czego ­efektem są spore udziały prywatnych akcjonariuszy w firmach produkujących energię. Za rządów PO-PSL jednak wyhamował, a potem wręcz zaczął się cofać, gdy (już w czasach PiS) odkupiono od francuskich EDF i Engie wcześniej sprywatyzowane elektrownie. Ale jeśli nawet produkcję uznamy za zbyt strategiczną, to sprywatyzować można przynajmniej dystrybucję energii. Dziś teoretycznie mamy w tym zakresie wolny rynek, ale jest on zdominowany przez państwowe spółki.

Istnieje oczywiście ryzyko, że spółki energetyczne mogą wpaść w niepowołane ręce, które nagle zgasiłyby nam światło. Tego można jednak przypilnować dzięki odpowiedniej osłonie wywiadowczej prywatyzacji, a późniejszą działalność nadzorować różnymi regulacjami. No i nie należy wyzbywać się całego sektora; ręka drży zwłaszcza przy pisaniu o prywatyzacji Orlenu. Źle byśmy wyglądali, gdyby nagle okazało się, że brakuje nam paliwa. Najwyraźniej jednak nie obawia się tego sam PiS, skoro sprzedał Saudi Aramco 30 proc. udziałów w rafinerii Lotosu, węgierskiemu MOL-owi zaś setki stacji benzynowych, co było warunkiem połączenia z Lotosem. Najwyraźniej da się więc sprzedawać aktywa z tej branży przy jednoczesnym zachowaniu pewnych bezpieczników.

W kwestii dużych spółek można także przynajmniej pomyśleć o prywatyzacji firm transportowych, takich jak PKP, PKP Cargo czy LOT. Jeśli obawiamy się, że prywatne spółki kolejowe nie będą chciały obsługiwać nierentownych kursów, państwo może im je zlecać. Wiele potężnych linii lotniczych na świecie także jest prywatnych, choćby British Airways. Zarazem infrastrukturę – tory i lotniska – trzeba zostawić jako publiczne, podobnie jak kontrolę lotów. Także w przypadku infrastruktury krytycznej, czyli przesyłu prądu, gazu czy ropy dobrze jest, gdy państwo trzyma na nich rękę.

Obierzmy różne ścieżki

Ważne jest nie tylko co, ale i jak prywatyzować. Potencjalnie najłatwiej byłoby wyzbyć się „resztówek” w już sprzedanych firmach – ich większościowym udziałowcom. Co jednak ze spółkami, nad którymi mamy kontrolę?

Po upadku komunizmu sprzedaliśmy kilka tysięcy przedsiębiorstw, mamy więc spore doświadczenie. Wbrew rozpowszechnionym mitom najczęstszą ścieżką nie była wcale „sprzedaż za bezcen zagranicy”, choć rzeczywiście największe firmy kupowały często koncerny spoza kraju. Chętniej wybierano jednak leasing pracowniczy – akcje otrzymywali bądź kupowali sami zatrudnieni w firmie. Z punktu widzenia samej spółki nie była to najbardziej efektywna droga. Często udziały skupował ­management firmy, nierzadko też nowi właściciele stawiali pewność zatrudnienia nad rozwój. Niemniej część takich prywatyzacji zakończyła się sukcesem, a najbardziej znanym przykładem są prawdopodobnie Toruńskie Zakłady Materiałów Opatrunkowych, produkujące podpaski Bella. Ta ścieżka byłaby odpowiednia głównie dla współczesnych małych i średnich przedsiębiorstw, zwłaszcza specjalistycznych.

Przedsiębiorstwa duże można sprzedawać bezpośrednio inwestorom strategicznym, ponieważ po trzech dekadach budowy kapitalizmu w naszym kraju dorobiliśmy się już sporych firm, które mogłyby być tym zainteresowane. To zresztą, jak wynika z dotychczasowych sondaży, rozwiązanie najbliższe sercom Polek i Polaków. Najczęściej w grę wchodziliby jednak prawdopodobnie zagraniczni inwestorzy, ponieważ nadal górują nad nami kapitałowo. Nie trzeba się tego obawiać, tylko działać rozsądnie.

Po pierwsze, z badań ekonomistów (np. Romana Frydmana i jego współpracowników) wynika, że tak prywatyzowane spółki radziły sobie później relatywnie najlepiej. Po drugie, poza ewidentnymi wrogimi przejęciami, którym można zapobiec stosując szereg środków (okresy przejściowe, prawo pierwokupu albo „złote akcje”, umożliwiające blokowanie decyzji niekorzystnych dla interesu publicznego, mimo zachowania przez państwo mniejszościowych udziałów), pamiętajmy, że inwestorzy biorą udział w prywatyzacjach po to, by zarobić na kupionych firmach, a nie by je zniszczyć. Poza tym akcje przedsiębiorstw można sprzedawać przecież również na giełdzie.

Mówiąc o prywatyzacji, warto pomyśleć najpierw o podstawowej zasadzie. Inaczej niż na początku transformacji, my tu nic nie musimy robić, a wszystko możemy. Dobrze byłoby jednak wcześniej odczarować samo pojęcie prywatyzacji, którą straszy się obecnie nawet dzieci, a która mogłaby stać się rozwiązaniem niektórych problemów, nie tylko gospodarczych, ale także w życiu publicznym. Im mniej posad w spółkach dla politycznych działaczy, tym lepiej dla nas i dla samego państwa.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Nie państwa sprawa