Najwięksi wrogowie Kościoła

Dwie niedziele temu w polskich kościołach miało miejsce doroczne liczenie praktykujących wiernych.

31.10.2016

Czyta się kilka minut

Ruch wskaźnika dominicantes (chodzących na mszę niedzielną) z grubsza można by opisać tak: w schyłkowych latach komuny do kościoła chodziła mniej więcej połowa tych, którzy chodzić powinni, w latach 90. było to mniej więcej 45 proc., od 2008 r. – ok. 40 proc. (w 2013 i 2014 r. – 39,1 proc.).

Nie wiem, kiedy możemy się spodziewać wyników tegorocznego liczenia, ja w rozmowach z kilkoma znajomymi proboszczami w paru regionach Polski słyszałem ostatnio ten sam komunikat: u nas spadło. Nawet jeżeli okaże się, że w skali kraju o ułamek procenta, warto będzie zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście jest z czego się cieszyć (bo tradycyjnie ogłoszenie wyników badań statystycznych wiąże się z rytualną prezentacją omówień, z których wynika, że owszem, zmienia się model religijności, ale przecież jest constans, zapowiadanej przez wielu tragedii nie ma). Jezus w Ewangelii wyraźnie poleca wszak swoim uczniom, żeby szli i przyciągali do Dobrej Nowiny nowych ludzi, żeby „robili” nowych uczniów. Czy naprawdę specjalnym powodem do dumy jest dla nas to, że – statystycznie rzecz biorąc – ledwo udaje nam się utrzymać tych starych?

Jasne, dominicantes to ułomny wskaźnik. Nie da się wyciągać specjalnie ambitnych bieżących wniosków na podstawie tego, że akurat w tę „statystyczną niedzielę” trafiło do świątyń tylu i tylu ludzi. Podobnie ryzykowne jest stawianie tezy, że gdy rośnie liczba przystępujących do komunii, oznacza to, iż ludzie są głębiej wierzący (może być wprost przeciwnie: liczniej przystępują do komunii, bo mają mniejsze pojęcie o tym, z czym się ten akt wiąże i w jakiej kondycji musi być sumienie tego, kto przyjmuje). Największa wartość tych badań tkwi w corocznym wykonywaniu i powtarzalnej procedurze, co pozwala na formułowanie porównań w długim horyzoncie. Wniosek: w czasach wolnej Polski Kościół katolicki najwyraźniej nie rozrasta się nam ilościowo, lecz kurczy, subtelnie, acz nieuchronnie. Dużo ciekawsze jest pytanie: co z jakością?

Chyba dziesięć lat temu, bodaj przy okazji publicystycznych żniw towarzyszących odejściu św. Jana Pawła II, dzieliłem się gdzieś wrażeniem, że nasz Kościół zauważył już, iż XX w. się skończył, wciąż jednak nie umie wypracować pomysłu na siebie w wieku XXI. Co ma być jego charakterystycznym rysem? Ma to być Kościół współpanujący w państwie, Kościół z biskupami o randze moralnych senatorów, proboszczami w roli moralnych wójtów i mnożeniem kościelno-polityczno-narodowych tromtadracji? A może całą parę należy puścić w gwizdek duszpasterstwa młodych ludzi? Może naszą specjalnością ma być sensowne prowadzenie rodzin? A może – w takim, a nie innym czasie – mamy realizować Ewangelię poprzez pokazanie światu, że nauczyliśmy się czegoś od dobrego Samarytanina i na każdy list pasterski będą odtąd przypadać dwie otwarte kuchnie dla ubogich, jeden prysznic dla bezdomnych i pół ośrodka wychowawczego dla dzieci z poplątanymi losami?

Zwyczajowy, sarmacki z ducha polski pluralizm opinii doprowadził do sytuacji, w której ani w Episkopacie, ani na kościelnych dołach żaden spójny projekt nie powstał. Nie znalazł się też w naszym Kościele (ani w gronie tzw. czerwonych beretów, ani wśród świeckich) wizjoner, który pociągnąłby za sobą tłumy. Każdy zajął się swoją robotą. Właśnie taki będzie więc ów polski Kościół pierwszej połowy XXI w.: tam, gdzie jest wierzący ksiądz, żywa wspólnota, rwące się do Jezusowych działań środowisko – katolicyzm przetrwa i będzie się rozwijał. Tam, gdzie kapłan woli być publicystą, władcą dusz, funkcjonariuszem kultu, biznesmenem albo inżynierem, a świeccy popadli w gnuśność – Kościół umrze.

Jak to będzie wyglądało w skali kraju? A jakie to ma znaczenie? Już teraz z rozmów z ludźmi, którzy robią w naszym Kościele świetne rzeczy (albo są ich życzliwymi obserwatorami), widzę, że oni czują się częścią Kościoła rozumianego jako mała, lokalna wspólnota. Poziom identyfikacji „jestem częścią Kościoła polskiego” pojawia się u nich w drugiej albo trzeciej kolejności, bo nie bardzo wiedzą, co ów „polski Kościół” (poza okolicznościowymi produkcjami epistolarnymi biskupów) daje i mógłby im dać.

W analizach kondycji polskiej religijności również trzeba zatem zejść z poziomu centralnego na poziom lokalny. Owe 39, 38 czy 40 proc. nie powie nam nic o świecie. Powie za to – wizyta w mikromieście na zachodnim skraju Polski, gdzie młody ksiądz założył oddział Wspólnoty Sant’Egidio pracującej z najuboższymi i wciągnął w robotę kościelnych i niekościelnych ludzi. Powie nowa grupa modlitewna na Śląsku, na której rekolekcje walą tłumy. Powie mój znajomy duszpasterz szkół średnich, który wyjaśniał mi ostatnio, że model duszpasterstwa opartego na organizowaniu ludziom zajęć w poniedziałki, wtorki, środy oraz piątki i liczenie na to, że oni przyjdą – właśnie się skończył, że – zgodnie z tym, co mówi w swoich tekstach Franciszek – Kościół nie może teraz czekać, aż ludzie przyjdą, Kościół musi wyjść z kościoła, by ich szukać: człowieka po człowieku, rodziny po rodzinie. Powie znana mi dobrze wymierająca parafia na wschodzie kraju, w której proboszcz od lektury Ewangelii wyraźnie woli radykalną polityczną propagandę, i wszystko wskazuje na to, że będzie ostatnim lub przedostatnim działającym w tym miejscu pasterzem.

Wrogiem polskiego katolicyzmu nie są Unia Europejska, „wilcze oczy Tuska”, szalejący liberalizm, gendery i inne strachy na Lachy (dosłownie). Największym potencjalnym wrogiem polskiego katolicyzmu jesteśmy my, polscy katolicy. Którzy zamiast zwierać szeregi i wypatrywać wroga u bram, powinniśmy uświadomić sobie, że los powierzonego nam tysiącletniego dziedzictwa zależy w dużo większej mierze od tego, co ja zrobię w parafii czy wspólnocie dziś, niż od tego, co zrobi Episkopat za rok czy dwa lata. Przyszłość polskiego Kościoła najtrafniej opisuje trawestacja słynnego zawołania niedoszłego premiera z Krakowa: „Ewangelia albo śmierć”. To naprawdę chyba aż tak proste. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2016