Nadzieja i postrach

Przejście Północne zwabiło śmiałków chwilową odwilżą. Wybuch dalekiego wulkanu sprawił, że zamarzali w mękach i zjadali siebie nawzajem. Potem okazało się, że szlak, który chcieli odkryć, nie ma żadnego znaczenia.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Caspar David Friedrich „Zatonięcie statku Nadzieja” (1823–1824)  / Fot. Domena publiczna
Caspar David Friedrich „Zatonięcie statku Nadzieja” (1823–1824) / Fot. Domena publiczna

To, jak umierali, nęci i ożywia wyobraźnię bardziej niż to, jak płynęli. Andrzej Stasiuk w posłowiu do powieści Stena Nadolnego „Odkrywanie powolności”, poświęconej wyprawie Johna Franklina, zobaczył to tak: „Możemy sobie tylko wyobrazić, jak we wszystkie zakamarki i włókna powoli wpełza lód. Drewno, sizal lin, płótno żagli – cała materia podatna na gnicie stawała się wieczna, twarda i niezniszczalna (...) Możemy sobie wyobrazić, jak ruchy członków załogi stawały się coraz powolniejsze, a czas stopniowo się wydłużał jak napięta struna, aż w końcu pękł i znieruchomiał w pół jakiejś czynności, na początku jakiegoś gestu. Możemy sobie wyobrazić, jak John Franklin obserwował swoje nieruchome ciało, a potem zamierający, coraz wolniejszy nurt myśli. W końcu zostawał tylko ruch powietrza, polarny wiatr wiejący od czasów poprzedzających stworzenie świata aż po czasy sięgające dalej niż koniec wieków”.

U Dominique Fortier, autorki wydanej parę lat temu w Quebecu powieści „O dobrym użytku z gwiazd”, odchodzących grzebie się płytko. Kapitan Franklin umiera (tak rzeczywiście było) jako jeden z pierwszych już w połowie ponad dwuletniego uwięzienia w wiecznych lodach. Jego zamrożone ciało – mumia w arktycznym mauzoleum – przeziera spod cienkiej lodowej warstwy i martwy wzrok obojętnie towarzyszy trwaniu ku śmierci pozostałej przy życiu załogi.

Sam przez lata widziałem to oczyma Caspara Davida Friedricha, autora obrazu „Wrak statku Nadzieja”, zwanego też niekiedy „Morzem lodu”: wrak zdążył się już upodobnić do białych zwałów, niemal przeistoczyć w biel, zrzucić z siebie pozór ludzki. Friedrich malował go ponad 20 lat przed śmiertelną wyprawą Franklina w roku 1845, w chwili, gdy morskie ekspedycje polarne nasiliły się i stały modnym wyzwaniem dla oficerów angielskich bezczynnych po klęsce Napoleona. Nastroje były dobre, lepsze niż wizja artysty, podróżnicy jeszcze wracali do domu.

Orzeł w wiecznych lodach

W grudniu 1827 r. w Petersburgu dawny filareta Mikołaj Malinowski uczestniczył w polskim wieczorze, był i Adam Mickiewicz. Zebrani, dobrze już napojeni, poprosili tegoż, by swoim zwyczajem coś zaimprowizował. W pisanym po łacinie dzienniku Malinowski wspomina: „(...) poeta chciał, żeby mu podano treść. Sękowski dał temat: wyprawę sławnego żeglarza Parry’ego do bieguna północnego, na który poeta natychmiast zaczął improwizować. Poeta opisał naprzód zręcznie to straszne i niegościnne pustkowie wśród oceanu, pokryte wiecznymi lodami i śniegami; znane było ono Anglikom, wzywali więc, kto by chciał przedrzeć się przez tyle przygód i niebezpieczeństw, by znaleźć nową drogę morską. Jeden tylko Parry się zgłosił; objąwszy komendę i otrzymawszy żywność, zaraz zabrał się do budowania okrętu, który by mógł odbyć taką drogę. Opisał go Adam tak poetycznie i prawdziwie, że wzbudził we wszystkich mimowolny podziw (...).

Już oto wyruszają i pokonywają morze, gdy nagle góry lodu i śniegu drogę zagradzają, zimno nie do wytrzymania, szalona burza najpierw budzą w majtkach niezadowolenie, potem doprowadzają ich, z powodu ciągle wzrastających niebezpieczeństw i chorób, do otwartego buntu; biegną więc tłumnie do dowódcy i grożą mu śmiercią. Nie dość na tem, wymierzają przeciwko niemu zabójcze narzędzie. Wtem Parry, wyrwawszy z rąk żeglarzy broń, nakazał milczenie i w bardzo pięknej oracji zganił ich małoduszność. »Widzicie – powiada – tego białego orła, który ponad nami śmiałym lotem pruje powietrze. Przybywa z Polski i gdy jego skrzydła wytrzymały tę podróż, wy, ludzie małego serca, tracicie nadzieję«. Mówił jeszcze wiele o chwale i wytrwałości Anglików oraz o znakomitych czynach Polaków i zachęcił wszystkich do wystawienia się na nowe niebezpieczeństwa i do podjęcia nowych trudów” (przeł. Manfred Kridl).

Wielki Przepływ

Polazł orzeł w wieczne lody, gdyż o wyprawach Williama Parry’ego z lat 1818–1827 było w Europie głośno, w samej polskiej prasie z tamtych lat pojawiło się kilkaset o nim wzmianek. Porucznik był dobrym materiałem na ikonę podróżnika, bohatera nowych czasów – Achilles był „rączy”, on „mężny”, pióropusz z przymiotników nosił okazały. Szybko przyćmił go jednak Franklin, który w istocie niczego wielkiego pod względem eksploracyjnym nie dokonał, za to zjadł z głodu – wielki słynny gest – własny but podczas swej pierwszej ekspedycji po wyprawie Parry’ego, a później dostarczył ponętny obraz metafizycznego chilling outu, prawie trzyletniego konania w zamrażarce.

 Friedrich czytał raport z pierwszej i drugiej wyprawy Parry’ego. Zapamiętał to, co najbardziej przerażające, zimny bezruch, który, podobnie jak w opisie Stasiuka, wychładza życie. Trzeba jednak dodać, że Parry rzeczywiście dziarsko wszystko wymyślił: rzucił pionierski, fundamentalny dla przyszłych wypraw pomysł zimowania statku w lodach i podczas tego czasu zorganizował mini-Anglię na pokładzie, świat zastępczy, łącznie ze spektaklami teatralnymi i gazetką pisaną przez oficerów. Północ kusiła Anglików już od pewnego czasu, a dokładniej kusiło wyobrażenie o tzw. Northwest Passage, wolnym wodnym Przejściu (za Mickiewicza mówiono u nas: „Przepływie”) Północno-Zachodnim z Atlantyku na Pacyfik gdzieś nad dzisiejszą Kanadą. Pierwsze prekursorskie wyprawy zapędzały się w miarę daleko, lecz decydujące okazały się świadectwa marynarskie z lat 1816 i 1817.

Na ich podstawie Royal Society skierowało notę do pierwszego lorda Admiralicji. W ciągu dwóch ostatnich lat, pisali uczeni, stwierdzono wycofanie się – w wyniku zmian klimatycznych – lodów z północnych mórz. Pojawiły się „nowe źródła ciepła”, dając nadzieję, że arktyczne morza, wcześniej nieosiągalne, „staną przed nami otworem”. Wydaje się przeto, iż nadeszła chwila, by dokonać odkryć „istotnych nie tylko dla postępu nauki, lecz również dla nowych połączeń i relacji handlowych między oddalonymi od siebie narodami”.

Parę lat wcześniej młodziutki poeta Percy B. Shelley w wizyjnej utopii „Królowa Mab” wieszczył coś podobnego: wielkie rozstąpienie się polarnej kry i harmonijne zespolenie się człowieka z błękitną przejrzystością. Zaś Mary Shelley o wyprawach polarnych każe marzyć swemu Frankensteinowi, choć sama jest na bakier z dumnym Albionem i wkurzają ją szumne postacie wojskowych. Północ rozgrzewała mistycznie i metafizycznie poetów, od wielkiego Chateaubrianda po skromną Eleanor Porden, wyznawczynię naukowego optymizmu angielskiego, która w swych wierszach mieszała nowe idiomy chemiczne, geologiczne i fizyczne ze słownictwem starogreckim, autorkę utworu pisanego dla kurażu polarników „The Arctic Expediton: a poem” (1818). Kilka lat później autorka poślubi Franklina – trudno nie smakować tej okoliczności. Podobnie jak nie docenić faktu, że umrze młodo zaraz po powrocie z jednej z wcześniejszych wypraw męża, na którą się zabrała.

John Barrow z Admiralicji, zadufany w sobie spiritus movens angielskiego parcia na północ, wciąż zwiększał na przełożonych naciski. Opublikował w „Quarterly Review” artykuł (12 tys. egzemplarzy poszło już pierwszego dnia) o nowych planach angielskiej ekspansji polarnej, której cofnięcie się bariery lodu stwarzało, twierdził, wyjątkową szansę. Kości zostały rzucone, lody niepewności przełamane, wyprawa puszczona w drogę.

Po wstępnych przymiarkach Parry w poszukiwaniu Northwest Passage podczas drugiej, decydującej wyprawy w roku 1819 dopłynął, korzystając z chwilowych dobrodziejstw klimatu, całkiem daleko. Kolejne jego wyprawy, dobrze przez niego opisane, były mniej udane, acz szczęśliwie zakończone.

O tej drugiej i najlepszej „Gazeta Krakowska” w listopadzie 1823 r. pisała: „Wielki cel oznaczenia północnej granicy Amerykańskiego lądu nie zdaje się zatem być dopełniony; Kapitan Parry postąpił o dwa stopnie dalej na zachód i miał wielką nadzieję dopięcia celu swojego; ale gdy doszedł do najwęższej części kanału, znalazł ślady odwiecznego lodu, który w żadnej porze roku nie topnieje, i wyprawa przezimować musiała pod 69 stopniem i 20 minut szerokości, a 81 stopni i 50 minut długości.

Gdy tego lata Kapitan Parry nie znalazł żadnej zmiany w lodach i nie widział podobieństwa do przeprawy, odstąpił od dalszego przedsięwzięcia i postanowił do Anglii powrócić. Z ludu jeden tylko przewodnik Grenlandzki i 3 majtków umarło, a jeden przypadkowo zginął. Kapitan Parry, wyszedłszy z admiralicji, pośpieszył do młodej Damy, z którą przyrzekł się żenić, lecz z wielką boleścią dowiedział się, że utraciwszy zapewne nadzieję jego powrotu, poszła za kogo innego, co tak go obeszło, iż zachorował”.

W swej ostatniej ekspedycji z roku 1827 Parry, najwidoczniej już na nogach, nie szukał więcej mitycznego Przejścia, lecz drogi prowadzącej wprost do bieguna północnego. Jego rekord w osiągniętej szerokości geograficznej, częściowo po lądzie, przez pół wieku zostanie niepobity, a jego opis podróży będzie powszechnie, także w Petersburgu, czytany.

To, że pierwsze wyprawy w poszukiwaniu Przejścia odniosły większy sukces niż kolejne, o mniejszym zasięgu, tłumaczyć można istotnie chwilowym odstąpieniem lodów w niektórych przynajmniej arktycznych okolicach. Po kilku latach temperatura na powrót się obniżyła, lodowe góry się ścieśniły i zwarły, przeszkoda pokryła przejrzystość, lecz przekonanie o trwałym arktycznym ociepleniu żyło jeszcze przez paręnaście lat, skutecznie podtrzymywane w Admiralicji przez Johna Barrowa.

Rok bez lata

Czy w klimatologii mogą istnieć teorie spiskowe? Tak to na pierwszy rzut oka wygląda, gdy czyta się książkę Gillena d’Arcy Wooda „Tambora, the eruption that changed the world” („Tambora, wybuch, który zmienił świat”, Princeton 2014), z której pożyczam wiele zawartych w tym tekście informacji.

Tambora był wulkanem na jednej z wysp indonezyjskich, do erupcji doszło 10 kwietnia (sic!) 1815 r. W jej wyniku zginęło bezpośrednio kilkadziesiąt tysięcy ludzi. To była największa katastrofa naturalna w XIX wieku, zapewne najpotężniejsza do chwili tsunami z roku 2004. Wulkan liczący półtora kilometra wysokości zawalił się i pozostawił lej o średnicy kilku kilometrów, do dziś odwiedzany przez turystów. W Europie o samym wybuchu przez dziesiątki lat nie wiedziano, po dłuższym czasie pojawiły się nieliczne raporty angielskie. Jednak według Wooda wybuch Tambory miał wywołać serię katastrofalnych skutków, odczuwanych przez dziesięciolecia.

Wood przypomina najpierw rzeczy, o których wiemy od dawna. O roku 1816 w Europie już wówczas mawiano, że był to „rok bez lata”, podobnie jak o roku następnym. Lało bez przerwy, zbiory były fatalne, o trzy czwarte mniejsze (więc i psów ubyło), burze niespotykanie frenetyczne i częste, chłód dojmujący, półmrok dominujący, a barwy nieba i układy chmur nieraz feeryczne. Powszechnie uważa się, pod wpływem prac historyków klimatu, że niemało płócien Turnera, a także Constable’a i Friedricha powstało w odpowiedzi na zadziwiające chromatycznie fenomeny pogody, podobnie jak „klimatyczne” wiersze, poematy i powiastki siedzących wówczas w Szwajcarii Byrona i Shelleyów. Byronowskie „Ciemności”, znane po polsku w wolnym przekładzie Mickiewicza, miały zejść na ziemię nie tyle z rozbuchanej i tanatycznej wyobraźni poety, co wprost z nieba obserwowanego nad Lemanem.

Klimat wrócił do znanej wcześniej normy dopiero po kilku dobrych latach; według Wooda i klimatologów nieprawdopodobnie wielka ilość pyłu i gazu wypuszczona w przestworza w wyniku różnych chemicznych procesów zdołała rozsypać planetarny porządek atmosferyczny. Na skutek gwałtownych w nim przemian niczym w efekcie domina doszło do kolejnych katastrof bądź zakłóceń na skalę światową.

W Bengalu zaburzenie cyklu monsunowego miało spowodować katastrofalną epidemię cholery, która z czasem przeniosła się na wschód, by dotrzeć na zachód Europy, przez Rosję, Polskę i Bałkany, ok. 1831 r. W dotkniętej największą klęską głodu chińskiej prowincji Yunnan chłopi przerzucili się ze względu na zmianę temperatury na lukratywną uprawę maku, co po kilkudziesięciu latach uczyniło z prowincji największego producenta opium – omijam dalsze skutki tego faktu. W wyniku klęski głodu europejska emigracja do Ameryki nabrała ogromnego tempa. Gdy jednak w Europie minęły czasy nieurodzaju, prosperujące dzięki eksportowi rolnictwo amerykańskie wpadło w tarapaty i fala bankructw wywołała pierwszy wielki kryzys gospodarczy w Stanach. I tak dalej.

Wood zszywa zdarzenia społeczne, polityczne, artystyczne, naukowe w jedną szatę, by pokazać, jak proces klimatyczny, uruchomiony w tym przypadku przez katastrofę, wywołuje łańcuchową reakcję, nad którą nie można zapanować. Co dla teoretyków globalnego ocieplenia nie może nie być wodą na młyn paniki. A piszących nie zadziwia: każde pisanie o przeszłości jest układaniem sekwencji. Ta moja poprowadzi mnie od Parry’ego przez Mickiewicza do (oczywiście) Dylana.

Sekwencje Wooda są długie i naukowe, trudno rozważać tutaj ich trafność i prawdopodobieństwo, wpuszczać w tabelki i wykresy amatorskie wątpienie – choć warto dopowiedzieć, że nowe teorie katastrof ten rodzaj historiografii coraz bardziej biorą pod uwagę. Łatwiej jest mi w perspektywie krótkiego trwania uznać na podstawie ówczesnych świadectw ciągłość między wybuchem Tambory a nagłym puszczeniem – w wyniku odwrócenia układu zimna i ciepła – lodów arktycznych. W każdym razie istnieje sporo opisów nie tylko roku bez lata w Europie, lecz wspomnianej łagodności polarnej w drugim dziesięcioleciu XIX wieku. To, że jak dowodzi Wood – nadto optymistyczna interpretacja tych spostrzeżeń miała wpływ na tempo organizacji wypraw, wydaje się raczej bezsporne.

Gorączka geologiczna

Ekscytacja nagłą możliwością ekspansji na północ wiąże się również z tym, co nazwałbym gorączką geologiczną. Geologia w pierwszych dekadach tamtego stulecia stała się nauką królewską, zeszła do salonów jako modny temat konwersacji, okazja na towarzyski szpan. „Była to epoka – wspomina Ignacy Domeyko swój paryski pobyt, spędzony pracowicie na uniwersyteckich wykładach – w której najmłodsza z nauk, geologia, osierocona od mistrza swego Cuviera, zawracała głowy turystom i w ogólności dyletantom nauki”.

Georges Cuvier zmarł w roku 1832, jego teorie o nagłości przemian i o braku ciągłości w dziejach – dla Foucaulta Cuvier był myślicielem kopernikańskim – doznały łaski medialnej popularyzacji, nim zaczęły je wypierać teorie ewolucjonistyczne. W swych pismach wykładał, że przemiany na Ziemi są wynikiem gwałtownych geologicznych kataklizmów, dotykających powierzchni całego globu i pociągających za sobą masową destrukcję gatunków; kolejne epoki, czyli czasy dzielące jedną katastrofę od drugiej, pozostają wobec siebie w stosunku równorzędnym, nie ma tu mowy o żadnym postępie czy ciągłości. W interpretacjach poetyckich i salonowych, dokręcających śrubę, wszystko ulegało przyśpieszeniu: kolejne wielkie zmiany, a pewnie i katastrofy czyhały za progiem, można było przyjemnie się bać.

Domeyko tak wspominał jeszcze wykłady profesora Cordiera, ucznia Cuviera: „Z wielką przyjemnością go słuchałem. Pamiętam jednak, że wcale nie byłem rad z jego ostatniej lekcji, na której, streszczając cały swój kurs, wywodził głównie zmiany i przeobrażenia, przez jakie przeszła kula ziemska od stworzenia; a kiedy po tym przeglądzie całej kolei geologicznych epok przeszedł mimo wszystko do wniosku o nieuniknionym końcu i zniszczeniu, jakie spotka koniecznie naszą planetę>, nie umiał się z tej fatalnej konsekwencji inaczej wywinąć, jak zapowiadając, że to nie może nastąpić, chyba że za wiele, wiele wieków, i nie warto o tym myśleć”.

Myślano jednak o tym, było dość nerwowo. Co bardziej wrażliwe wyobraźnie poetyckie – Shelley, u nas Niemcewicz, Krasiński – odczuwały powszechne poruszenie, gwałtowną pracę we wnętrznościach ziemi, uruchamiały obrazy gorączkowego wrzenia, dotykającego wszelkie sfery życia. Dzieje ludzi i ziemi – opowiadali – wystawione są na wielkie energie nie wiedzieć, czy niszczące, czy pozytywnie transformacyjne, poddane solidarnie wstrząsom; trzęsienia ziemi, nawałnice, epidemie, powodzie świadczą tu i teraz o gorączce czasów, którą wywołują żywioły.

Można więc mówić o imaginacyjnym przyśpieszeniu długiego trwania, choć Cuvier zapewniał, że trwające na powierzchni i we wnętrzu globu procesy nie mają dość głębokich przyczyn, by spowodować w najbliższym czasie podobne do przeszłych gwałtowne zdarzenia. Ale wiemy dobrze, że wyobraźnia nie ma tyle czasu, by czekać.

Historia bez końca

Do wraku „Nadziei” dołączyły wraki „Erebusa” i „Terrora” („Ereba” i „Postrachu”, jak pisano u nas), obu statków biorących udział w ekspedycji z 1845 r., do której sędziwy Barrow zdążył nakłonić Franklina. Ale nic się jeszcze nie skończyło. Ten ostatni, jak niedawno informował „Tygodnik Powszechny”, odnaleziono ledwie parę miesięcy temu, ten pierwszy, dowodzony przez samego Franklina, w roku 2014, na zachód od O’Reilly Island.

„Terrorem” dowodził kapitan Francis Crozier, jeden z tych, którzy prawdopodobnie zamarzli na koniec końca. W powieści Dominique Fortier to melancholijny i trzeźwy sceptyk, który bezmyślnemu i ślepemu optymizmowi Franklina przeciwstawia łagodne zwątpienie. No i styl, jako autor pisanego do ostatnich chwil wykwintnego i mądrego dziennika.

W powieści tej ostatni żywi marynarze po kilkudziesięciu miesiącach wystygania opuszczają pod dowództwem Croziera oba statki, by spróbować cofnąć się lądem. „Terror” odnaleziono jednak w sporej odległości, ok. 100 km od „Erebusa”, co by mogło znaczyć, że Crozier opuścił z niedobitkami okręt po próbie cofnięcia się na południe drogą wodną. Natrafiono dotąd na dwie kartki zapisane przez załogę. W jednej, pisanej w sześciu językach 25 kwietnia 1848 r., informowano o śmierci Johna Franklina blisko rok wcześniej i o zamiarze zejścia na ląd ziem określanych jako King William Land (później Island). Druga – trzy zdania trudne do odszyfrowania – znaleziono przy szkielecie jednego z uczestników (ze 139 marynarzy żyło jeszcze ok. 40) ostatniego marszu.

Jakichś drobiazgów dowiedziano się z opowieści Inuitów, którzy stykali się z ekspedycją Franklina. Niektóre ich świadectwa mówiły, że widziano jeszcze grupę żywych dwa lata później. Po prasie europejskiej krążyły legendy. 7 października 1851 r. „Gazeta Codzienna” podawała za angielskim „Sun” taką np. wieść: „Kapitan okrętowy Ross przybył tu dziś rano z portu Stanrears, do którego wczoraj w wieczór wpłynął. Mówią, że wiadomości przez niego przywiezione potwierdzają opowiadanie Eskimosów z jesieni r. z., że okręty Kapitana Franklina rozbiły się na wysokości odnogi Baffińskiej, w jesieni 1846 r., i że część ich ludzi wymordowaną została przez nieprzyjacielskie pokolenie mieszkające w tych okolicach. Kapitan Ross przekonany jest, że sir John Franklin nie przebył nigdy kanału Wellingtona, i że powracał do Anglii, gdy zaszła katastrofa. Tłómacz Eskimosów złożył przysięgę przed Magistratem w Grodhaven, gdy powtarzał pierwsze opowiadania. Sir John Ross przywiózł dokumenta Eskimosów, napisane przez owego tłómacza. Sir John Ross nie byłby jeszcze powrócił do Anglii, chciał bowiem ponowić poszukiwania na odnodze Baffińskiej, gdyby był posiadał zapasy na drugą zimę”.

Warto smakować tryb warunkowy zaprzeszły w notce gazety, który umarł szybciej niż pamięć o Franklinie. Poszukiwania szczątków trwały przez półtora wieku. Badania kilku odnalezionych szkieletów dowodziły, że załogi umierały nie tylko z wymarznięcia, wycieńczenia, gruźlicy, lecz także z zatrucia: konserwami oraz wodą. To, co udało się zjeść z towarzyszy, raczej nie było szkodliwe. Śladów po ekspedycji szukało kilkadziesiąt wypraw, te pierwsze organizowała nieznużenie druga żona Franklina. O tym, jak było naprawdę, opowiadają dziesiątki powieści i ballad.

Dziesięć tysięcy dolarów

Byron, człowiek raczej ognia niż lodu, pisał, że wyprawy podbiegunowe służą szczęściu ludzi tak, jak Waterloo służy ich nieszczęściu. Anglicy odegrali w poszukiwaniu Przejścia swój napoleoński dramat na oczach zafascynowanej Europy. Wielkość i klęska, podbój i wychłodzenie, pycha i przeszkoda.

Przejście na Pacyfik, czyli dostęp do bajecznych mórz chińskich, choć faktycznie na mapie istnieje, nie miało właściwie żadnego praktycznego sensu, tak jak Graal dla arturiańskich rycerzy. Racjonalny kres rojeniom położy budowa Kanału Panamskiego 60 lat po śmierci Franklina. Wszystko dosyć piękne i dosyć żałosne, dosyć wzniosłe i dosyć symboliczne, dosyć melancholijne i dosyć spektakularne, a umieranie ekipy Franklina magiczne, aż zbyt „arcyludzkie”.

Ale czas życia był wtedy bardziej w pionie niż dzisiaj, trzeba było się wspinać, docierać, dobijać nie tylko w imieniu własnym, lecz, jak się zdawało, całej ludzkości. Nie dla prywatnego wyczynu, lecz Przejścia dla wszystkich. Teraz było jeszcze wszystko możliwe; dal, czyli przyszłość, stała przed ludźmi otworem. Czyż nie budzi to zazdrości?

Ten thousand dollars at the drop of a hat
I’d give it all gladly if our lives could
be like that

(„Bob Dylan’s Dream”, na podstawie melodii do ballady „Lady Franklin’s Lament” z 1850 r.). ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2016