Latawiec nad biegunem

Dwieście lat temu na naszych mapach pojawiła się Antarktyda. Ale co to znaczy „odkryć kontynent”?

22.02.2021

Czyta się kilka minut

Pingwin Adeli, Antarktyda / ART WOLFE / ZUMA PRESS / FORUM
Pingwin Adeli, Antarktyda / ART WOLFE / ZUMA PRESS / FORUM

Pamięci Barry’ego Lopeza

Wdzienniku pokładowym Fabiana Gottlieba von Bellingshausena z jego wyprawy na oceany południowe sprzed równo dwustu lat znalazło się dziewiętnaście rzeczowników i czternaście przymiotników na określenie lodu, który dwa statki – korweta „Wostok” i pomocniczy „Mirnyj” – napotkały na swojej drodze. Język okaże się w tej opowieści równie istotny co geografia. Mamy więc pas lodu, masę, górę, pole, bezmiar, blok, kopułę. Jest lód gładki, niski, pływający, gruby czy rozbity. Z perspektywy umiarkowanych szerokości geograficznych taka drobiazgowość może wydawać się fanaberią albo zabiegiem czysto literackim. A jednak nie każdy lód jest przecież lądem, a to kluczowa sprawa, gdy mówimy o odkryciach.

Co do tego, że Bellingshausen, urodzony na wyspie Sarema syn bałtyckich Niemców, był wielkim odkrywcą, nie ma żadnych wątpliwości. Lista lądów, które jako pierwszy Europejczyk naniósł na XIX-wieczne mapy, liczy wiele pozycji. Niektóre z nich to mało mówiące atole i drobiny Polinezji Francuskiej, takie jak Niau, Fakarava czy Nihiri, są również archipelagi południowego Atlantyku, jak Wyspy Traversaya w archipelagu Sandwich Południowy. Najważniejsze dotyczą południowego kontynentu i jego otoczenia, w efekcie czego wciąż uważa się Bellingshausena za tego, który jako pierwszy na własne oczy zobaczył Antarktydę i tym samym potwierdził jej istnienie. Jest też drugim po Jamesie Cooku kapitanem, którego ekspedycja opłynęła cały ziemski glob.

Jeśli prześledzić dokładną trasę wyprawy Rosjanina, okaże się, że była dużo bardziej wymagająca od tej, którą pięćdziesiąt lat wcześniej przemierzył Anglik. Bellingshausen płynął bliżej bieguna południowego, częściej znajdował się poniżej 60. stopnia szerokości południowej (122 dni w porównaniu do 75 dni Cooka), niemal dwa razy dłużej płynął też za kołem podbiegunowym. Wśród lodów spędził równe sto dni, nieraz nawigując, jak przyznawał, na ucho. Zdarzało mu się pływać slalomem między górami lodowymi w wietrze o sile od siedmiu do dziesięciu w skali Beauforta. Na podstawie tych i podobnych danych Robert Scott, późniejszy zdobywca bieguna, z zadziwiającą precyzją określił wyprawę Rosjanina mianem „163 proc. bardziej antarktycznej” od przedsięwzięcia Cooka. Wiemy to wszystko dzięki wnikliwej analizie Ripa Bulkeleya, brytyjskiego historyka specjalizującego się w sprawach antarktycznych.

Jeśli weźmiemy globus i odwrócimy go biegunami, na samej górze ujrzymy kontynent asymetryczny, masywny z jednej strony i zadziwiająco podłużny z drugiej. Kształtem przypomina grzyb lub meduzę. Rzadko mamy okazję przyglądać się mu z tej perspektywy, śledzić skomplikowaną linię brzegową i jej zmienny dystans od bieguna geograficznego, zorientować się, jak zróżnicowany to ląd i jak pokracznie opisany. ­Toponimy na kontynencie pozbawionym jakichkolwiek tubylczych kultur i tradycji stanowią raczej nudny leksykon nazwisk sprzed paruset lat. Na pierwszy rzut oka nie ma w opisaniu Antarktydy żadnej poetyki. Jest raczej odwieczna ludzka potrzeba zaklepywania, obsikiwania terytoriów uważanych dotychczas za bezpańskie. Antarktydę oblewają Morza Weddella, Rossa, Amundsena i Bellingshausena, swoje skrawki lądu ma szereg byłych monarchów i mecenasów, z państwowych i prywatnych kies fundujących zamorskie wyprawy.

Kiedy tak muskamy palcem nieregularną linię brzegową albo zakrywamy kciukiem szelfowe lodowce, możemy spróbować wyobrazić sobie glob bez siódmego kontynentu. Mógłby wyglądać jak mapa z atlasu Szkota Johna Thomsona, wydanego w 1817 r., a więc dwa lata przed tym, jak statki Bellingshausena wypłynęły z Kronsztadu na wody Bałtyku, Atlantyku i dalej na południe. Oceany stykają się na niej w słońcopodobnej plamie, która – zgaduję – ma reprezentować nieprzebyty lodowy pak.

Dwieście cztery lata temu Antarktyda jest Atlantydą, kontynentem mitycznym, którego nie widziało ludzkie oko. Wielu powątpiewa zresztą w istnienie jakiegokolwiek zwartego lądu tak daleko na południu. W 1847 r., a więc wówczas, gdy atlasy wzbogacą się już o sporo odkrytych na południu lądów, polarnik James Clark Ross napisze, że nie ma podstaw sądzić, by były one częścią większej zwartej masy. Dopiero skrzydła, fotografia lotnicza i satelity pozwolą nadać ­rzeczywisty kształt kontynentowi kryjącemu się na spodzie globusa.

Na południe

Opuszczając w lipcu 1819 r. Kronsztad, Bellingshausen wiedział tylko tyle, jaki ma obrać kierunek. „Należy wykorzystać wszystkie możliwości i podjąć największy wysiłek, aby dopłynąć jak najbliżej bieguna, rozpoznając po drodze i odkrywając nowe ziemie. Nie zaniechać wysiłku aż do niemożliwych do pokonania przeszkód”, brzmiała instrukcja ministra ds. morskich. Jednocześnie już na starcie przygotowywanej na chybcika wyprawy wiadomo było, że jej naukowe osiągnięcia będą znikome. Na pokładach obu statków zabrakło przyrodników, którzy mogliby prowadzić obserwacje i pomiary. Załapał się tylko astronom, w tamtych czasach będący przecież pomocą w nawigacji.

Opuściwszy Bałtyk cieśniną Sund, „Wostok” i „Mirnyj” skierowały się w stronę Atlantyku. 190 osób na dwóch okrętach, które po postojach w Portsmouth i na Teneryfie w listopadzie dotarły do Rio de Janeiro. Tam – po trzech tygodniach kolejnych przygotowań – rozpoczęła się właściwa część trwającej dwa sezony ekspedycji. Znamy jej dokładny przebieg, bo kilka lat po jej zakończeniu Bellingshausen opublikował swój dziennik (historycy ubolewają nad zaciemniającymi obraz przeróbkami redakcyjnymi, którym go poddano). Zachowały się też m.in. zapiski drugiego kapitana, astronoma i jednego z marynarzy. Są prace pokładowego artysty, który szkicował m.in. napotykane zwierzęta, głównie ptaki, oraz widziane z pokładu lądy.

Z serii malowniczych, choć przesiąkniętych żeglarską rutyną i technikaliami wpisów, interesuje nas przede wszystkim kilka. Grudzień, „Wostok” i „Mirnyj” docierają do ­Georgii Południowej, kolonii lęgowej pingwinów królewskich na południowym Atlantyku. Europejczycy znają tę wyspę od dawna, obserwowali ją od stuleci, choć dopiero ludzie Cooka jako pierwsi postawili na niej stopę i przeprowadzili ­pierwsze badania. Kiedy zbliżają się do niej Rosjanie, z jednej z zatok na ich spotkanie wypływa statek pod brytyjską banderą. To wielorybnicy, dla tłuszczu polujący na słonie morskie na tutejszych żyznych wodach.

Bellingshausen kartuje południowo-zachodnie wybrzeże wyspy, nanosząc na mapy również grupę aktywnych wulkanów, które przy dobrej pogodzie widoczne są z Georgii gołym okiem. Nazywa je wyspami Traversaya, na cześć ministra ds. morskich w Petersburgu, jednego z głównych promotorów ekspedycji. Marynarze znajdują się w świecie ptaków, przede wszystkim pingwinów, które „chodzą jak człowiek, skrzeczą jak perkoz, a ich skrzydła są małe i nie dają lotu”. Łapią siedemdziesiąt z nich, kuchnia przygotowuje potrawkę dla obu załóg. W styczniu Bellingshausen zdąża jeszcze okrążyć Sandwich Południowy, tym samym udowadniając, że to archipelag, a nie większy ląd. Choć ekspedycji towarzyszą już góry lodowe, to wciąż nie jest jeszcze Antarktyka.

Dopiero w styczniu „Wostok” po raz pierwszy przekracza krąg polarny. W połowie miesiąca Bellingshausen notuje w dzienniku obserwację lodów, „które przez padający śnieg przedstawiały się nam w postaci białych obłoków”. Widzi, że „zwarte lody rozpościerają się od wschodu przez południe na zachód”, a droga statków wiedzie „prosto w to lodowe pole usiane pagórkami” (w tłumaczeniu Stanisława Rakusy-Suszczewskiego). Jeśli naniesiemy jego pozycję na współczesne mapy, przekonamy się, że znajduje się naprawdę blisko kontynentu. Lodowe pole, które sprawozdaje, może być więc Lodowcem Szelfowym Fimbul. Ale Rosjanin nie ma o tym pojęcia, nawet nie spekuluje, zostaje mu jedynie starannie opisać ten widok, nie przypisując mu historycznej rangi. Nie może wiedzieć, że południowy kontynent to nie tylko ląd w tradycyjnym, kamienno-piaszczystym wydaniu, ale również struktury glacjologiczne.

Pięć dni później, po krótkim zboczeniu na północ, znów odbija się od nieprzebytej bariery. Pisze o pięćdziesięciu różnorodnych lodowych olbrzymach uwięzionych w środku lodowego pola. „Oglądając przestrzeń całego pola od wschodu przez południe na zachód, nie mogliśmy zobaczyć jego granicy”. Zagadka pierwsza: czy wówczas, w styczniu 1820 r., Bellingshausen widzi Antarktydę? Bulkeley – takie prawo badacza – odrzuca tę hipotezę. Twierdzi, że opisy pióra kapitana i paru innych załogantów wypadają blado w porównaniu z tym, co wydarza się później. Najwyraźniej za mało mu w tym lodzie kontynentalnego majestatu.

Wreszcie brzeg

Luty przynosi szereg podobnych opisów i kolejne niewiadome. Spośród nich jeden szczególnie nie daje spokoju historykom. 5 lutego: „Lody w stronę SSW graniczyły z lodem twardo stojącym i brzegi jego były prostopadłe i tworzyły zatoki, a powierzchnia podnosiła się spadziście na południe do granicy, której my nie mogliśmy zobaczyć z salinga”. To najbardziej przekonujący opis dojścia do brzegów lodowej kopuły kontynentu Antarktydy, notuje w przypisie tłumacz polskiego wydania dzienników. Również wspomniany wcześniej Bulkeley nie ma wątpliwości, że załoga „Wostoka” widzi tego dnia lodowy fragment kontynentu.

Na początku kwietnia „Wostok” i „Mirnyj” są już w Port Jackson, dzisiejszym Sydney. Kolejne pół roku spędzają na Pacyfiku, by w ostatnim dniu października ruszyć na wschód, w powrotną drogę do Rio. Większość tej trasy wiedzie w znacznym oddaleniu od Antarktydy. Interesująco robi się w styczniu 1821 r. Dziesiątego obserwują w oddali ciemną plamę.

„Po pierwszym spojrzeniu przez lunetę wiedziałem, że widzę brzeg, lecz oficerowie patrzący w lunety nie byli tego pewni”. Kiedy się przejaśniło, wszystkich opanowała pewność. Brzeg! To naprawdę brzeg! Pokryte śniegiem czerniejące skały i urwiska. Najprawdziwszy ląd, ląd, którego przez dwa półrocza tak zapalczywie wypatrywali. Za nic nie podejrzewali, że natkną się na niego na samym końcu ekspedycji, tym bardziej że wcale nie obserwowali tu ptaków, które zwykle zwiastują ziemię. Przy całej tej radości Bellingshausen trzeźwo ocenia, że to tylko wyspa. Daje jej imię cara Piotra I, kartuje część wybrzeża, trudne warunki uniemożliwiają lądowanie.

17 stycznia – kolejny brzeg. Lód trzyma ich 40 mil od lądu, ale dzięki klarownej pogodzie widzą przylądek ciągnący się ku północy i kończący wysoką górą, dalej przesmyk i jeszcze więcej gór. Pokładowy artysta szkicuje długie, niewysokie pasmo szarych skał. „Nazywam to odkryciem brzegu, dlatego że oddalony na południe drugi koniec ginął poza zasięgiem naszego widzenia. Ten brzeg pokryty był śniegiem, lecz osypiska i strome skały były od niego wolne. Niespodziewana zmiana koloru morza na powierzchni nasuwa myśl, że ten brzeg jest obszerny i pewnie nie stanowi tylko tej części, która znajdowała się przed naszymi oczami”, pisze Bellingshausen, tłumacząc, że nie ma innego wyjścia, jak tylko nazwać na cześć cara odkryty właśnie ląd mianem Ziemi Aleksandra I.

Kontynentalny dryf

Co to znaczy: odkryć kontynent? Bellingshausen wracał do Kronsztadu w glorii chwały, prasa z dumą ogłaszała jego liczne odkrycia „w drodze do bieguna”. Nikt nie wspominał o kontynentach, choć ten umowny termin w języku angielskim funkcjonował już w XVI wieku. Ale nawet dziś nie do końca wiemy, jak się nim posługiwać i czynimy to wyjątkowo niekonsekwentnie. Europa i Azja to przecież jedna całość, podobnie jak obie Ameryki. Z kontynentem nie ma nic wspólnego Oceania, którą geografia dla ułatwienia wrzuca do jednego worka z Australią. Krzysztof Kolumb, któremu przypisuje się dotarcie do Ameryki, jako pierwszy zobaczył jedynie Bahamy, Kubę i Hispaniolę. Czy więc odkrycie Antarktyki ma być mniej wartościowe od ujawnienia Antarktydy?

Może dlatego współczesna geografia fizyczna odchodzi już od pojęcia kontynentu, kładąc większy nacisk na płyty tektoniczne budujące litosferę. Ale znów: Bellingshausen nie mógł o tym wiedzieć. Historia zapamiętała go jako odkrywcę Antarktydy głównie za sprawą Ziemi Aleksandra I. Długi, górzysty pas lądu zdawał się ciągnąć w bezkresną dal, być może w stronę samego bieguna. W jednej z nielicznych chwil, w których porwał się na własną opinię, podbudowany owocną końcówką ekspedycji snuł wizję powstawania niezmierzonych lodowych pól, które mogą rozpościerać się na setki mil, składających się z płaskich wysp, które im bliżej bieguna, tym mają coraz mniej regularne kształty, by wreszcie stać się spadzistymi górami znaczącymi biegun.

„Góry te nazywam macierzystymi, przypuszczając, że w ładny letni dzień mrozu jest około 4 stopnie, wtedy dalej na południe zimno nie zmniejsza się i dlatego wnioskuję, że ten lód idzie przez biegun i powinien być nieruchomy, dotykając miejscami płycizn lub wysp podobnych do Wyspy Piotra I lub przylegać do brzegów, które znajdują się według moich przypuszczeń blisko tej szerokości i długości, w których spotykaliśmy morskie jaskółki. Te ptaki, chociaż ich palce połączone są cienką błoną, należą do nadmorskich, a nie do morskich ptaków”.

Ale w 1940 r. amerykańscy polarnicy przemierzający wybrzeże Antarktydy saniami zorientowali się, że Ziemia Aleksandra I jest tak naprawdę wyspą. Od masy kontynentu oddziela ją cieśnina, która jest nieustannie pokryta lodem. Odkrycie Bellingshausena poszło w diabły.

Całą tę opowieść gmatwa jeszcze jeden wątek. W lutym 1819 r., gdy Bellingshausen nie wiedział jeszcze, że za parę miesięcy wyprawi się na południe, William Smith, kapitan i współwłaściciel kupieckiego brygu, walcząc w Cieśninie Drake’a z wiatrem, ujrzał za 60. równoleżnikiem nieznany mapom ląd. Smith płynął z towarem do Valparaiso i nie miał w planach żadnych odkryć. Kiedy jednak zaniósł tę wieść na ląd, sprawą zainteresowała się brytyjska marynarka. Bryg Smitha został wydzierżawiony, on sam zaś stał się prawą ręką kapitana Edwarda Bransfielda, który miał zweryfikować odkrycie.

Początkowo szło im opornie, wiatr pchał ich nie w tę stronę, co trzeba. W styczniu widzieli coraz więcej albatrosów i petreli, miriady fok, kaszaloty i humbaki. Pewnego dnia o ósmej wieczorem ich oczom ukazał się średniej wysokości ląd, częściowo skryty pod śniegiem. Spuścili szalupę, by poszukać miejsca do zacumowania, ale zaraz opadła mgła i nie widzieli już nic. Popłynęli dalej, a gdy powietrze się przerzedziło, ich oczom ukazał się długi przylądek. Rzeźbą przypominał Start Point, jeden z najdalej na południe wysuniętych cypli Anglii, widokiem którego żeglarze zwykle żegnali ojczyznę. Bransfield i Smith posłużyli się więc tym samym toponimem. Start Point był dla nich początkiem eksploracji antarktycznego archipelagu Szetlandów Południowych, leżących 120 kilometrów od Antarktydy. Chcieli zamocować tam flagę z Union Jackiem, odprawić zwyczajowe ceremoniały związane z podbojem nowych lądów, ale przewalające się morze i ogromne fale kazały im porzucić te zamiary.

Wszystko to działo się 15 stycznia 1820 r. Kolejnego dnia żeglujący dalej na wschodzie Bellingshausen zanotował w swoim dzienniku wszechobecny, zwarty lód na horyzoncie. Nie miał oczywiście pojęcia o odkryciu Smitha sprzed roku ani o tym, że w chwili jego ekscytacji nowym lądem ktoś niemal jednocześnie przeżywał te same emocje.

Lopez

W ostatnich dniach minionego roku, gdy myślami byłem w Antarktyce, przyszła wiadomość o śmierci Barry’ego Lopeza. Choć uważał się wyłącznie za pisarza, był podróżnikiem pełną gębą. Odwiedził wszystkie siedem kontynentów, a polem, na którym rosła jego twórczość, były odludne i trudno dostępne miejsca. Metafor szukał w biologii, geografii i antropologii. Samotny głos, który pewnie nie raz zastanawiał się, czy ktokolwiek go słucha, wspominała na łamach miesięcznika „Orion” Margaret Atwood.

W „Horizon”, monumentalnej „autobiografii podróży”, która zwieńczyła jego pięćdziesięcioletnią karierę pisarską, Lopez przyznawał, że przez całe życie tropił miejsca związane z kapitanem Cookiem, jako tym, który „domknął” glob. Przed ­Cookiem cała ta ogromna przestrzeń była dla nas ulotna i nieosiągalna, po Cooku nastał czas geograficznego porządku, wypełniania plam, zamazywania dziur. Na mapach świata nie było już smoków, pojawiały się za to kolejne miejsca warte podboju. Tymczasem dla Lopeza to tajemnica była budulcem kultur, spoiwem człowieka z jego otoczeniem. Wpuszczając do naszego życia niepewność, akceptując ją i pielęgnując, orzeźwiamy wyobraźnię, przekonywał. A to przecież wyobraźnia nadaje kształt wszechświatowi. Niektórym – powiadał Lopez – opowieść jest niezbędna do przeżycia tak samo jak jedzenie czy dach nad głową. „To, że dwa plus dwa daje cztery, nijak nie mówi nam, co to znaczy być człowiekiem” – mówił rok temu „Tygodnikowi”.

Na jeden ze swoich wyjazdów na Antarktydę, gdy pierwszy raz dane mu było stanąć na biegunie, Lopez zabrał latawiec. Mimo sprzeciwu naukowców, którzy przekonywali go, że to nielegalne, rozłożył go i wypuścił na lodowaty wiatr. Latawiec fruwał w towarzystwie dwunastu narodowych flag pierwszych sygnatariuszy Układu Antarktycznego z 1959 r., który zakładał demilitaryzację kontynentu oraz międzynarodową współpracę naukową. Jeśli Antarktyda jest niczyja, to nie powinny nad nią powiewać żadne państwowe symbole. Latawiec miał je unieważnić, był przejawem buntu i niezgody na jeszcze jedną kolonizację. Bellingshausen, Bransfield, Amundsen, Scott, Weddell, Ross. Rosja, Stany Zjednoczone, Argentyna, Australia. Pionierzy, mocarstwa i ten krnąbrny latawiec na bezimiennym wietrze.

Cook – pisze Lopez w „Horizon” – „nie do końca wierzył w oświeceniowe pryncypia, które kazały mu mierzyć, rejestrować i definiować świat. (...) Spędził swoje życie kartując surową przestrzeń, nakładając na nią siatki i pomiary wysokości, ale jednocześnie rozumiał, czego zmierzyć się nie da, konieczność poprowadzenia linii, która oddzielała znane od nieznanego. Rozumiał, co dzieje się w chwili ciszy pomiędzy dwoma nutami. Wiedział też, jestem o tym przekonany, że jest ona niezbędna”.

Więc kto odkrył Antarktydę? Tego nie dowiemy się nigdy, ale opowieść jest przednia. ©

Korzystałem m.in. z „Bellingshausen & The Russian Antarctic Expedition 1819–1821” Ripa Bulkeleya oraz „The Man Who Discovered Antarctica” Sheili Bransfield.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2021