Żal Lady Franklin

Na długo przed afrykańskimi przygodami Davida Livingstone’a wiktoriańska Anglia żyła tajemnicą zaginięcia najsłynniejszej wyprawy arktycznej.

30.03.2020

Czyta się kilka minut

„Człowiek zamierza, Bóg decyduje” – kontrowersyjny obraz Edwina H. Landseera z 1864 r. Ze zbiorów Royal Holloway College w Londynie. / PAINTERS / ALAMY / BEW / PAINTERS / ALAMY / BEW
„Człowiek zamierza, Bóg decyduje” – kontrowersyjny obraz Edwina H. Landseera z 1864 r. Ze zbiorów Royal Holloway College w Londynie. / PAINTERS / ALAMY / BEW / PAINTERS / ALAMY / BEW

Na czarnym klifie, tak niskim, że fale rozbryzgują się ponad jego krawędzią, klęczy 58-letnia kobieta. W deszczu i orkanie, który targa połami ciężkiego płaszcza, modli się, aby wiadomości, które otrzymała, okazały się fałszywe.

Jest rok 1854. Od kilku dni Londyn plotkuje o newsie dekady. Oto powracający z mórz arktycznych szkocki podróżnik John Rae miał poznać los zaginionej wyprawy sir Johna Franklina, która dziewięć lat wcześniej wypłynęła szukać nowej drogi do Azji. Napotkani na rubieżach kolonii kanadyjskich Indianie (właściwie Inuici) powiedzieli mu o białych ludziach z uwięzionych przez lód żaglowców, błądzących po śnieżnych pustyniach, podzielonych na walczące ze sobą grupy – i zjadających się nawzajem.

Kanibalizm

Po latach walki o dobre imię męża w gabinetach oficerów Admiralicji i ufundowaniu czterech wypraw ratunkowych Jane Franklin przyjdzie teraz dementować najcięższe oskarżenia. Zaprzeczy raportom Johna Rae. Wspierana m.in. przez Charlesa Dickensa uzna, że Johna i jego towarzyszy zamordowali Indianie. Jeszcze przez 21 lat będzie sponsorować jego poszukiwania.

Na razie nie wierzy w śmierć męża. Dlatego modli się tutaj, na Out Stack, skalistej wysepce o średnicy kilkudziesięciu metrów, którą Szkoci nazywają „full stop”, „kropka” – bo jak zdanie kończy na mapie archipelag szetlandzki. To najdalej na północ położony fragment Brytanii. Na tym ostatnim klifie Lady Franklin będzie przez chwilę tak blisko Johna, jak tylko się da.

Poprawić Kolumba

Dziewięć lat wcześniej atmosfera była inna. Gdy 19 maja 1845 r. z Greenhithe, portu na dolnej Tamizie, odbijały okręty HMS „Erebus” i HMS „Terror”, wierzono, że tym razem się uda. Była to 19. z kolei ekspedycja w poszukiwaniu prawdziwej „zachodniej drogi do Indii”. Krzysztofa Kolumba kiedyś zatrzymał ląd – John Franklin na „Erebusie” i Francis Crozier, kapitan „Terrora”, mieli pokonać lód.

W połowie XIX w. podróż z Anglii do Azji wymagała wciąż opłynięcia przylądka Horn i zajmowała pół roku. Brytyjczycy, którzy już od trzystu lat odkrywali wody Arktyki, podejrzewali jednak, że na północ od lądu amerykańskiego i na zachód od Grenlandii, w labiryncie górzystych archipelagów, skutych lodem cieśnin i mgielnych zatok, istnieje szlak, który wyprowadzi ich statki na otwarte wody Morza Beauforta i dalej, przez cieśninę Beringa, skróci żeglugę na Daleki Wschód. Nazwali ten szlak Przejściem Północno-Zachodnim.

Po wojnach napoleońskich jego wytyczenie stało się obsesją Admiralicji, a zwłaszcza jej drugiego sekretarza Johna Barrowa. To on wysyłał na północ kolejne wyprawy, kierowane przez Williama Edwarda Parry’ego, Jamesa Clarka Rossa czy Johna Rossa. Płynące pod dowództwem tego ostatniego okręty „Isabella” i „Alexander” już w 1818 r. dotarły do położonej za kołem podbiegunowym Cieśniny Lancastera, atlantyckiego wylotu Przejścia Północno-Zachodniego. Ujrzawszy przed sobą nakładające się na siebie lodowe wyspy, Ross uznał je jednak za pasmo górskie, cieśninę zaś za zatokę – i nakazał odwrót. Kolejne ekspedycje gubiły się w plątaninie kanałów i fiordów, wyprawy lądowe przywoziły tylko mapy wybrzeży Labradoru i Jukonu.

Trzy lata, tysiąc książek

W połowie XIX w. morskie wyprawy polarne były tym, czym dziś jest eksploracja kosmosu – wyścigiem zaawansowanych technologii, na który stać było tylko kilka państw. Dzioby okrętów wojennych „Erebus” i „Terror”, które już wcześniej pływały po Arktyce i Antarktyce, wzmocniono żelaznymi prętami, by bezpiecznie rozpruwały lód. Zamontowano napędzające śruby silniki parowe, które miały ułatwiać żeglugę w krze, oraz prymitywny system centralnego ogrzewania przy pomocy gorącej wody.

Podczas poprzedniej ekspedycji Franklina aż ośmiu marynarzy zmarło z głodu – a on sam zyskał przydomek „tego, który zjadł własne buty”. Tym razem miało być inaczej, zaufano bowiem kolejnemu wynalazkowi – jedzeniu w puszkach. Miało zwolnić 134 uczestników wyprawy z konieczności postojów na polowania i oddalić ryzyko głodu. Pod pokłady obu okrętów załadowano 14 ton konserw. Biblioteki wyposażono w tysiąc książek – aby podczas kilkumiesięcznych postojów zimą było czym zająć głowę. Mięsa i literatury miało starczyć na trzy lata.

Podróżników żegnało w Greenhithe 10 tys. ludzi. „Erebus” i „Terror” zatrzymały się na Orkadach i w zatoce Disko na zachodzie Grenlandii, gdzie na pokładzie towarzyszącego im przez chwilę statku transportowego zarżnięto dziesięć wołów i uzupełniono zapasy wyprawy o świeże mięso. Potem Franklin i Crozier ruszyli kursem północ-północny zachód w stronę Cieśniny Lancastera.

28 lipca 1845 r. w Zatoce Baffina minął ich brytyjski statek wielorybniczy – był to ostatni raz, kiedy „Erebusa” i „Terrora” widzieli Europejczycy.

Cisza i szum

Minęły trzy zimy. Podczas wielkiego głodu zmarło milion Irlandczyków. W Kalifornii wybuchła gorączka złota. Emily Brontë napisała „Wichrowe wzgórza”, Marks i Engels ogłosili „Manifest komunistyczny”. Rządy w Austrii objął Franciszek Józef. Odkryto Neptuna.

Ale ani z Północy, ani z Dalekiego Wschodu nie docierały do Anglii żadne wiadomości o wyprawie, z którą wiązano takie nadzieje. Lady Franklin zaczęła regularnie podróżować między Londynem, gdzie lobbowała za wyprawą poszukiwawczą, a Orkadami, gdzie zawijały wracające z Arktyki statki wielorybnicze. W marcu 1849 r. wręczyła ich kapitanom list z obietnicą nagrody w wysokości 3 tys. funtów za pomoc w poszukiwaniach „sir Johna Franklina i jego dzielnych towarzyszy”. Kilka miesięcy później Admiralicja podbiła stawkę do 20 tys. funtów.

W 1850 r. w Arktyce pływało już 13 okrętów szukających „Erebusa” i „Terrora”. O sprawie zaczęły znowu pisać londyńskie dzienniki – w końcu od trzech stuleci nie stracono tak dużej ekspedycji. Dopiero dwie dekady później tajemnicę wyprawy Franklina przyćmi zaginięcie w Afryce Davida Livingstone’a.

Ślady

Ze strzępów informacji, jakie przywoziły kolejne ekspedycje poszukiwawcze, próbowano odtworzyć losy wyprawy Franklina.

Już w 1850 r. na wyspie Beechey, położonej 400 km w głąb Cieśniny Lancastera, odkryto groby trzech marynarzy zmarłych, jak wtedy uważano, na szkorbut (w latach 80. XX w. ekshumacja szczątków wykazała, że przyczyną śmierci była jednak gruźlica). Uznano, że „Erebus” i „Terror” przeczekały u brzegów wyspy pierwszą zimę.

Dwie kolejne wyprawy sponsorowane przez Lady Franklin wróciły do Anglii z niczym.

Dopiero rok 1854 przyniósł raport Johna Rae, który wzburzył żonę Franklina tak, że popłynęła modlić się na najdalszą wyspę Szetlandów. Rae napotkał Inuitów z fragmentami lunety, kieszonkowym nożem i drewnianą skrzynią z wyposażenia wyprawy. Było już wiadomo, że na Północy stało się coś strasznego.

Cztery lata później admirał Francis McClintock, wynajęty przez Lady Franklin, dotarł na okręcie „Fox” 600 km dalej, dobijając do brzegów Wyspy Króla Williama. Znalazł tu porzuconą łódź i dwa szkielety, a w innym miejscu – włożoną w stos kamieni metalową puszkę z formularzem Admiralicji i zwięzłą notatką: „Wszystko w porządku, dowodzi sir John Franklin – maj 1847 r.”. Na marginesie była jednak późniejsza o rok adnotacja. Francis Crozier, kapitan statku „Terror”, informował o tym, że drugi raz z rzędu lód w okolicy nie stopniał na lato, oba okręty zaś nie zmieniły położenia.

Dopisał też: „Sir John Franklin zmarł 11 czerwca 1847 r. Do teraz śmiertelne straty wyprawy wynoszą 9 oficerów i 15 marynarzy”.

Narodziny legendy

Ogłoszony wkrótce drukiem przez McClintocka dziennik poszukiwań wyprawy Franklina, „The Voyage of the »Fox« in the Arctic Seas”, przez chwilę sprzedawał się w Londynie lepiej niż powieści Dickensa. Natchnął też malarza Edwina H. Landseera – uwielbianego dotąd przez brytyjską arystokrację za portrety koni i psów gończych – do wystawienia w 1864 r. swojego najbardziej kontrowersyjnego dzieła.

Podobno kiedy Lady Franklin zobaczyła go podczas dorocznej wystawy letniej w Royal Academy, przyspieszyła kroku. Obraz „Człowiek zamierza, Bóg decyduje” przedstawiał bowiem niedźwiedzie polarne, w lodowej scenerii Oceanu Arktycznego rozszarpujące pozostałości okrętów należących do ekspedycji jej męża. Przedstawienie było wizją artysty – można je jednak uznać za projekcję masowej wyobraźni londyńczyków, sumę drukowanych w magazynach ilustracji i rysunków oraz coraz bardziej wymyślnych teorii o losie wyprawy. Podwójne źródło światła – jedno odbijające się na czubku góry lodowej z lewej strony przedstawienia i drugie, dochodzące znad horyzontu, jakby przygaszone – zaczerpnął Landseer wprost ze wspomnień McClintocka: „Ciemna, ponura głębia arktycznej zimy, śmiertelna cisza, mróz i mroczne, zachmurzone niebo; i wszystko to podkreślone przez jedno z tych dziwnych księżycowych zjawisk… Mgła nadała tej scenerii upiorny odcień”.

Właśnie tu, na wernisażu Landseera i na skalistej Out Stack rodziła się legenda wdowy po Johnie Franklinie, legenda, z której kultura anglosaska czerpie do dziś – czy to w postaci ballady londyńskich ulic „Lady Franklin’s Lament”, którą w kolejnym stuleciu śpiewał Bob Dylan, czy serialu „The Terror” (2018), w którym jej naciski na oficerów Admiralicji ukazano jako heroiczną w tamtych czasach próbę wpływu na zdominowane przez mężczyzn elity. Jak w wielu mitach, w opowieści o Lady Franklin pomija się ciemne strony jej charakteru – jej niechęć do ludności rdzennej i uporczywe oskarżanie Inuitów o zabójstwo męża.

Inny punkt widzenia

Właśnie ignorowane w tamtych czasach przez Brytyjczyków świadectwa Inuitów pomogły poznać losy uczestników wyprawy Franklina – a nawet, kilka lat temu, niemal ostatecznie rozwikłać jej zagadkę.

Trzeba było jednak lat, aby uwierzono pewnemu amerykańskiemu dziennikarzowi i badaczowi. Charles Francis Hall spędził wśród Inuitów na Wyspie Króla Williama pięć długich lat – i w 1869 r. ogłosił opinii publicznej, co od nich usłyszał.

Mówili mu:

O rozbitym na wyspie, z dala od zablokowanych przez lód okrętów, obozie, w którym znaleźli wiele ciał i porzucony sprzęt. Dziąsła zmarłych były czarne – prawdopodobnie chorowali na szkorbut.

O odkrytych przy nich puszkach z konserwami, w których Hall i inni znaleźli ołów. Stosowano go w pierwszych latach produkcji konserw – a zatrucie tym metalem powoduje m.in. problemy z koncentracją, dezorientację w czasie i przestrzeni, może prowadzić do paranoi. To pasowało do innych świadectw – o tym, że upadła dyscyplina i załogi „Erebusa” i „Terrora” rozproszyły się po wyspie.

O wizycie, jaką jeszcze na jednym ze statków miał złożyć podróżnikom stary Inuita. Załoganci, jak potem opowiadał, mieli czarne twarze i ręce. Kapitan – prawdopodobnie Crozier, który po śmierci Franklina musiał przejąć dowództwo wyprawy – miał przestrzec mężczyznę przed odwiedzaniem zbuntowanego obozu na wyspie.

O tym, że jakiś czas później, podczas polowania, spotkali około 30 mężczyzn zdążających na południe. Byli wychłodzeni, nie mieli jedzenia. Inuici zostali z nimi na noc, podzielili się mięsem.

O tym, że w 1851 r. jeden z myśliwych w innej części wyspy przezimował w swoim namiocie czwórkę mężczyzn – oznaczałoby to, że niektórzy załoganci przeżyli w Arktyce nawet sześć lat.

Zabił lód

Dziś wiemy już, gdzie John Franklin podjął, zapewne nieświadomie, najgorszą decyzję, która kosztowała życie członków wyprawy.

Latem 1846 r. „Erebus” i „Terror”, zostawiając za sobą na Beechey groby trzech marynarzy, popłynęły na południe przez wąską cieśninę Peel. To niepozorne miejsce było, jak się później okazało, kluczem do całego Przejścia Północno-Zachodniego. Cieśnina otwierała bowiem drogę do systemu kanałów i lodowych przejść, które ostatecznie prowadziły na zachód, do Cieśniny Beringa.

John Franklin nie miał jednak świadomości, że gdy za prawą burtą jego statków przesuwały się brzegi Wyspy Księcia Walii, po jej drugiej stronie, zasłonięte przez ląd, szerokim kanałem płynęły z północy olbrzymie masy lodu arktycznego. Miał je napotkać dopiero pod koniec lata. To one uwięziły okręty na zawsze.

Wyprawa miała pecha. Wykonane niedawno badania warstw lodu wykazały, że lato roku 1847 (wtedy zmarł Franklin) było pierwszym, w czasie którego w regionie nie ustąpił lód. „Wieczna” zima miała potrwać kolejne pięć lat.

Polarnicy nie byli przygotowani do polowań ani poruszania się po śniegu. W wyposażeniu okrętów brakowało lekkich sań – łodzie, które szukający ratunku musieli ciągnąć po śniegu, ważyły ponad 600 kilogramów. Przypuszcza się, że po trzech arktycznych zimach – spędzonych w ciemności i hałasie spiętrzającego się lodu – niektórzy członkowie ekspedycji spróbowali ucieczki na południe. Wiedzieli, że tysiąc kilometrów na południe, na brzegach Zatoki Hudsona, znajdują się kolonialne osady.

Nigdy do nich nie dotarli.

Losy prawie wyjaśnione

W 2014 r. udało się zlokalizować wrak HMS „Terror”, dwa lata później zaś znaleziono szczątki HMS „Erebus”. Ten drugi statek spoczywa na dnie w doskonałym stanie – kamery batyskafu opuszczonego do mesy oficerskiej zarejestrowały nienaruszone talerze i dwie butelki wina. Kilka miesięcy temu, po 93 podwodnych przeszukaniach, w Ottawie zaprezentowano niektóre przedmioty wydobyte z pokładu. Największe zainteresowanie dziennikarzy wzbudziły słowa szefa ekipy nurków o tym, że we wraku „Erebusa” odnaleziono przedmiot należący do członka załogi drugiego statku; a także, że spora część ładowni była pusta. To potwierdzałoby przypuszczenia, że 172 lata temu pozostali przy życiu członkowie ekspedycji opuścili wcześniej „Terror”, kierując się na południe.

Dotąd przeszukano 3 z 17 sekcji okrętu. Latem tego roku ciąg dalszy. Na nurków czeka m.in. mesa Franklina – jest nadzieja, że w niej kryje się tajemnica ostatnich momentów wyprawy.

Co ciekawe, w dyskusji na temat przynależności wraku biorą już udział Inuici, ignorowani w tej historii przez całe dekady. Jeden z nich przyczynił się zresztą do znalezienia HMS „Terror” – jadąc którejś zimy skuterem, zauważył wystający spod lodu fragment masztu. Sfotografował go, ale wracając, zgubił telefon, co uznał za zły omen. W końcu wśród Inuitów od pokoleń krążyły przerażające opowieści – jak ta o myśliwym, który natknął się na ciało Europejczyka z twarzą wykrzywioną w makabrycznym grymasie; miał to być tzw. uśmiech sardoniczny, typowy dla chorujących na szkorbut. Opowieść o maszcie i miejscu, gdzie go widział, trzymał w tajemnicy osiem lat.

Zatoka Franklina

Oficjalne poszukiwania najsłynniejszej wyprawy arktycznej XIX w. odwołano w Anglii w 1859 r.

W czerwcu 1875 r. Lady Franklin wyprawiła z Anglii jeszcze jeden statek poszukiwawczy. Zmarła miesiąc później. Jej pogrzeb zgromadził najsłynniejszych brytyjskich polarników i był symbolicznym końcem epoki.

Jeszcze przez pół wieku po Franklinie nikt nie przebył Przejścia Północno-Zachodniego. Udało się to dopiero norweskiemu polarnikowi Roaldowi Amundsenowi, który potem zdobył sławę jako ten, który pierwszy dotarł do bieguna południowego. Na okręcie „Gjøa” dopłynął on do północnego krańca Wyspy Króla Williama, ale nie popełnił błędu Franklina. Zamiast próbować minąć ją od zachodu – gdzie gromadził się największy pak lodowy – nadłożył drogi i opłynął ją od wschodu, wąską i płytką cieśniną, wolną jednak od kry.

17 sierpnia 1905 r., minąwszy od południa Wyspę Wiktorii, „Gjøa” wypłynęła na otwarte wody Morza Beauforta. Wyprawa musiała jeszcze przezimować, lecz zniecierpliwiony Norweg wyprawił się lądem 800 km i 5 grudnia, z osady Eagle na Alasce, gdzie znajdował się najbliższy telegraf, nadał depeszę o swoim sukcesie.

Miejsce, gdzie zacumował jego statek, nazywa się dziś Zatoką Franklina. ©℗


CZYTAJ TAKŻE

MICHAŁ MILCZAREK O ARKTYCE: Wiatr, rozpad, pustka – wszystko rozgrzewa wyobraźnię do poziomu wrzenia. Oto jest terytorium czystego bycia albo czystej nicości >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2020