Moldova (2)

Żadne państwo świata nie uznaje Naddniestrza. Naddniestrze ma jakieś dwieście kilometrów długości, ale jest wąskie jak jakieś europejskie Chile. W najszerszym miejscu ma trzydzieści parę. Trochę strach tam było jechać. Mówili nam, że jak coś się stanie, to nie bardzo wiadomo, z kim rozmawiać. Widmowe państwo, więc i reguły postępowania dość widmowe.

18.01.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

25. Kola powiedział, że za trzydzieści euro może jeździć cały dzień. Miał starą renówkę vana z plastikowym, kosmicznym designem w środku. Za sowieckich czasów był instruktorem sambo. Ciężki, wąsaty i dobroduszny facet. Do Orhei? Proszę bardzo. Nigdy nie był, ale żaden problem. Pojechaliśmy prosto na północ. Gdzieś na wylotówce, może w Ciorescu, niedaleko jezdni w cieniu drzewa stało stare biurko. Siedział za nim tłusty glina i patrzył, jak młodsi w wielkich okrągłych czapach zatrzymują kolejne ofiary i biorą w milczeniu po dwadzieścia lei. Ale my jechaliśmy do Orhei. Ktoś nam powiedział, że powinniśmy. Miał rację. Rzeka Răut wgryzła się w ziemię, jakby chciała wypłynąć z drugiej strony. Wąski język lądu wypiętrzał się na kilkadziesiąt metrów. Złota Orda założyła tu kiedyś miasto. Mieli gust. To był pejzaż sprzed stworzenia człowieka. Krajobraz z początków. Ledwo szkic, pierwszy pomysł, jak będzie wyglądała Ziemia, jakaś prawie abstrakcja, jakaś synteza najprostszych kształtów. Pionowe urwisko, płaskie jak stół dno doliny i powolna rzeka szukająca sobie przejść w tektonice. Tak samo jak sto tysięcy lat temu. Woda zapadała się coraz głębiej w ziemię. Miała bury mulisty kolor.

26. Kaprys rzeki ukształtował tu coś w rodzaju stromego i długiego półwyspu. W skalnych ścianach był wykuty klasztor. Kilka maleńkich okienek wyglądało na ten przedwieczny pejzaż, na piękną nicość, która dopiero szukała formy. Do celi można było się dostać jedynie od strony urwiska, wspinając się za pomocą łańcucha po pionowej skale. Potem bracia zabierali łańcuch i zostawała samotność i pusta przestrzeń. Jak w egipskim Sketis, gdzie Ojcowie Pustyni wyzywali do walki demony. Później widziałem jeszcze inne klasztory, ale wyglądały jak coś z importu. Zresztą tak było w istocie, bo zbudowali je Rosjanie w pompatycznym imperialnym stylu. Orhei to były po prostu jamy wydrążone w skale, to była próba wyjścia z przekleństwa czasu. Próba życia w wieczności. W niskich sklepieniach cel, gdzie można było tylko leżeć albo klęczeć, widać było odciski muszli, kręte ornamenty skorupiaków, znaki pierwszych siedmiu dni stworzenia, gdy wody dopiero oddzielały się od lądów, a ciemność od światła. Próbowałem sobie wyobrazić, jak pełzają w mroku, żyją niczym zwierzęta w jaskiniach, na czworakach i w niewyobrażalny dla nas sposób wychodzą ze swojej cielesności, ze swojego człowieczeństwa. Opuszczają śmierdzące i zawszone powłoki, ponieważ widzialne i dotykalne istnieje tylko po to, by nie wszyscy mogli poznać prawdę.

---ramka 321026|prawo|1---27. Ale to było dawno. Teraz kilku braci mieszkało po prostu we wsi leżącej u podnóża urwiska. W maleńkiej, wydrążonej we wnętrzu ziemi kaplicy zastaliśmy jednego mnicha. Był chudy, brodaty, chętny do rozmowy i widać bywały w świecie, bo wziął nas za Słowaków, czyli prawie się nie pomylił. Streścił nam historię klasztoru, pokazał puste, wymiecione do czysta cele bez okien, gdzie trzeba było kucać, i zaraz potem zajął się trzema oficerami z rosyjskiej, mołdawskiej i ukraińskiej armii. Dziwnie wyglądali w tym miejscu, w mundurach, bez broni i z aparatem fotograficznym. Rosjanin w czapie typu “lotnisko" był najstarszy wiekiem i chyba rangą. Ukrainiec był najmłodszy, przystojny i w czarnych lustrzankach wyglądał jak hollywoodzki aktor grający żołnierza. Tak, dziwnie wyglądali w tym przedwiecznym pejzażu z mnichem w roli przewodnika. Potem widzieliśmy ich, jak pozują do zdjęć na tle urwisk i meandrów rzeki Răut. Przekazywali sobie aparat i stawali sztywno, w napięciu, jakby zamiast bezludnego pejzażu mieli przed sobą przynajmniej batalion wojska. To byli mirotworcy, siły pokojowe. Pilnowali granic nieistniejącego państwa, pilnowali granic Naddniestrza. Tutaj byli chyba na przepustce.

28. No więc Naddniestrze formalnie nie istnieje. Żadne państwo świata nie uznaje Naddniestrza. Naddniestrze ma jakieś dwieście kilometrów długości, ale jest wąskie jak jakieś europejskie Chile. W najszerszym miejscu ma trzydzieści parę. Trochę strach tam było jechać. Mówili nam, że jak coś się stanie, to nie bardzo wiadomo, z kim rozmawiać. Widmowe państwo, więc i reguły postępowania dość widmowe. No, ale pojechaliśmy. Powiózł nas Walerij dziesięcioletnią vectrą. Walerij nie bał się niczego: wczoraj Kijów, jutro Moskwa, pojutrze Wiedeń, więc może być i Naddniestrze - proszę bardzo. Za komunizmu, gdy pracował jako inżynier-agrotechnik, było wprawdzie lepiej, ale teraz też można wytrzymać, tylko trzeba się bardziej starać. Tak, Walerij był w porządku i niczemu się nie dziwił. Chcieliśmy wjechać do nieistniejącego państwa przez największe zadupie, przez Răscăieţi, bo tam Dniestr rozdziela się na dwie odnogi, meandruje, kluczy i na mapie wygląda jak rzucona byle jak błękitna wstążka. Nawet nie mrugnął.

Najpierw był długi i pusty most nad rzeką. Nic a nic nie jechało, tylko dwóch chłopaków na rowerach od naddniestrzańskiej strony. Na bagażnikach wieźli wiązki suchych patyków. Potem zaczynały się łany kukurydzy i wśród nich stała budka z samotnym mołdawskim celnikiem w czarnym mundurze. Mołdawia nie uznaje oczywiście secesji tego niby-państwa, przyznając mu jedynie status czegoś w rodzaju okręgu autonomicznego, i nie uznaje granicy, więc nie trzeba pokazywać paszportów i tak dalej. Ale na wszelki wypadek trzyma tam swoich celników. W końcu w Naddniestrzu, w Cobasna, są jedne z większych składów broni w Europie. To stąd, z Tiraspola, miała ruszać ewentualna sowiecka inwazja na Bałkany, Grecję i tak dalej.

29. Ale celnik nic od nas nie chciał. Nie włożył nawet czapki i razem z nami przyglądał się rozłożonej na masce auta mapie z tymi wszystkimi rozlewiskami, zakolami, bagnami, z tym dniestrzańskim nurtem chwilami płynącym w górę własnego biegu, zwyczajnie pod prąd, stukał w nią palcem i mówił, że tam, gdzie jest najfajniej, nie da się raczej dojechać naszą vectrą. Ani aparat fotograficzny, ani kamera nie robiły na mim wrażenia. Miał dwadzieścia parę lat i szpiegomania nie zdążyła zatruć jego umysłu. Pomachał nam na pożegnanie, pojechaliśmy i zaraz był posterunek naddniestrzański. Tam już było zupełnie inaczej. Też byle jaka buda, ale siedziało ich ze czterech. Jacyś tacy rozchełstani, niby w mundurach, ale tak jakbyśmy wyrwali ich z łóżek i ze snu. Sznurowadła całkiem cywilnych butów wlokły się w kurzu, postsowiecki design wymiętych uniformów i jakaś taka natychmiastowa ponurość. Wzięli paszporty i od razu poczuliśmy się jak wrogowie. Nie patrzyli w oczy, patrzyli gdzieś w niebo, ponad, w jakiś bezmiar minionego wszechzwiązkowego nieboskłonu. Diabli wiedzą, może pierwszy raz widzieli obcego? Przez te paręnaście minut przejechała fura z sianem i przeszła kobieta z motyką. O nic ich nie pytali i zaraz przepadli w kukurydzianej pustce. W końcu powiedzieli, żebyśmy jechali z powrotem i udali się do miasta Bender, gdzie urzęduje naczalstwo, które będzie wiedziało, co z nami zrobić.

30. W Bender na przejściu była rozpierducha. Baraki, dykta, falista blacha, pokruszony beton, prowizorka i szlaban. Jakiś taki zanik i zarazem smutek podszyty czymś groźnym. Od razu wypatrzyli kamerę i odezwał się w nich prastary strach tych, co mają coś do ukrycia. Twierdzili, że filmowaliśmy przejście. Jasne, że filmowaliśmy, ale mówiliśmy, że nie. Zabrali paszporty i we trzech albo czterech poszli do budy z dykty. Zostaliśmy w palącym słońcu. Widziałem, jak A. poci się, przysiada na krawędzi otwartego bagażnika i powoli, niemal niezauważalnie wyjmuje z kamery nagraną kasetę i zastępuje ją czystą. Nikt nic nie zobaczył. To jeden, to drugi wychodził z budy, w milczeniu się nam przyglądał, robił parę sztywnych kroków i odchodził. Tak, byliśmy dla nich wrogami. Żadnych wątpliwości. Czyhaliśmy na to, co mają. Trzymali nasze paszporty, w których nie mogli nawet postawić swoich stempli, jeśli je mieli. Nikt ich nie uznawał, więc nie mogli stemplować. W końcu Walerij do nich poszedł. Po chwili wrócił i powiedział, że oni wiedzą, że filmowaliśmy, a to jest poważna sprawa i całkiem zakazane, ale jak dostaną sto lei, to możemy wjechać. Daliśmy te pieniądze. Nie chcieli nawet kasety. Byliśmy wrogami, ale płaciliśmy. Dostaliśmy kawałek papieru, strzęp jakiegoś kwitu. Na odwrocie napisali długopisem, że jeden samochód, cztery osoby i kamera. To była naddniestrzańska wiza.

31. Nadddniestrze oderwało się od Mołdawii w 1992 roku. Była regularna wojna, zginęło kilka tysięcy ludzi. Tak naprawdę nigdy nie należało do historycznego państwa mołdawskiego. Gdy po drugiej wojnie Sowiety odbierały Rumunii ziemie między Prutem a Dniestrem zamieniając je w kolejną republikę związkową, Stalin dokleił do Mołdawskiej SRR ten wąski pasek na lewym brzegu Dniestru. Tam była industrializacja, energetyka, zbrojeniówka i oczywiście Rosjanie, którzy trzymali na tym wszystkim łapę. Po drugiej stronie zostało rolnictwo, kukurydza, winorośl, wieś, bydlęta i mówiący po rumuńsku Mołdawianie. Niewykluczone, że Gruzin wszystko przewidział i zaplanował. Zaprojektował rozpad własnego poronionego imperium tak, by niósł ze sobą jak najwięcej zamętu. Po prostu nie miał innego pomysłu na to, by go wspominano.

Tak więc w Naddniestrzu było za dużo broni i za dużo Rosjan, by niepodległa, zielona i biedna Mołdawia mogła w ogóle o Naddniestrzu marzyć.

32. Z przejścia do Tiraspola było może z dziesięć kilometrów. Są krajobrazy i miasta, których nie da się zapamiętać. Coś się niby widzi, ale wszystko jest niewyraźne i mętne, jakby się podglądało cudzy męczący sen. No, po prostu nic. Jakaś dwupasmówka, szare kanciaste domy, wynędzniała czerwień sowieckich haseł przy drodze, zardzewiałe żiguli z nowymi tablicami rejestracyjnymi idealnie udającymi tablice niemieckie, całkowity parter wyobraźni. Tak wyglądał wjazd do stolicy.

Stanęliśmy przy bazarze. Chciałem jak najprędzej dowiedzieć się, jak wyglądają ich pieniądze. Zaraz za bramą stały budy z wymianą. Po prostu się podchodziło i podawało mołdawskie leje komuś w ciemnym wnętrzu. Zobaczyłem łapę ze złotym łańcuchem, ale twarzy już nie. Za jednego leja dawali dwa naddniestrzańskie ruble. Pięciorublowy banknot miał pięć i pół na trzynaście. Z jednej był oczywiście Suworow, z drugiej trzypiętrowy blokas w stylu lat sześćdziesiątych i napis na dole głosił, że jest to “zawod Kwint", czyli miejscowa wytwórnia koniaków całkiem zresztą przyzwoitych. No więc z jednej strony historia, podboje, rzeź Pragi, chwała rosyjskiego oręża - głównie za granicą - a z drugiej strony, jakby na to nie patrzeć, jednak gorzała jako państwowa czy też narodowa duma.

33. W każdym razie Walerij wziął torby i poszedł na zakupy. W Tiraspolu miało być znacznie taniej niż w Kiszyniowie. Nakupił melonów, arbuzów i brzoskwiń. Pojechaliśmy szukać jakiegoś miejsca na obiad. Niczego nie mogliśmy znaleźć. To w ogóle nie przypominało miasta, tylko jakieś peryferie. Coś niby chciało się zacząć, lecz nie potrafiło. W końcu nam pokazali, gdzie jest centrum. To była szeroka ulica obsadzona starymi drzewami. Czasami coś nią przejechało. Zazwyczaj zabytkowy moskwicz, biedniutkie żiguli, a pomiędzy nimi od czasu do czasu pojawiały się wielkie terenówki z przyciemnianymi szybami i najczęściej czarne. Tiraspol to nie było miejsce, gdzie człowiek chciałby zostać. Wciąż pojawiali się wojskowi. Stanowili chyba połowę ludności miasta. Znaleźliśmy wielką księgarnię, ale prawie nie było w niej książek. Mieli za to portrety Lenina i blankiety honorowych dyplomów, też z jego podobizną. W jedynej czynnej knajpie siedzieli łysi w dresach i pili piwo. Czasami któryś wychodził, ale zaraz wracał, bo przecież w Tiraspolu nie było dokąd pójść. Zdaje się, że czekali, aż coś się stanie, aż ktoś ich wezwie i nareszcie będą potrzebni. Wyglądali jak dobrze umięśnione sieroty.

No właśnie, z Tiraspolem było tak, że właściwie wszyscy wyglądali tu na zbędnych, wyglądali jak dodatek do cudzych dużych niejasnych interesów, wyglądali jak dodatek do wojska, do składów broni, do stacjonującej tutaj rosyjskiej XIV armii, do czarnych terenówek i do wszechobecnej firmy SHERIFF należącej do Smirnowa - nibyprezydenta nibypaństwa. Jeżeli w całym Naddniestrzu było w ogóle coś nowego, coś niezniszczonego, to nazywało się SHERIFF. Tak nazywały się wszystkie stacje benzynowe i supermarket w Tiraspolu. Żółta westernowa gwiazda świeciła w postsowieckim skansenie absurdalnym blaskiem. Tutaj wszystko było możliwe. Stary aparatczyk przebierał się za amerykańskiego szeryfa i zgarniał całą pulę. To była kraina ponurych cudów i tyle.

34. Pojechaliśmy na północ wzdłuż ukraińskiej granicy.

Wszędzie rosła kukurydza i w tej kukurydzy, w poprzek polnych dróg stały czerwonobiałe szlabany i posterunki. Wyglądało to trochę surrealnie, ale z drugiej strony było w tym jakieś smutne piękno. Oni tam strzegli właściwie czystej przestrzeni, pilnowali pustki, bronili granicy, która jest czystą geometryczną ideą. Na mapie wyglądało to całkiem kanciasto, wykreślone przy linijce, bez wdzięku, bez płynności właściwej terytoriom, gdzie historia miesza się z geografią, z ludzką obecnością, z jakimś starym bałaganem. Z zachowaniem proporcji tutejsza granica na mapie przypominała nieco afrykańskie granice na Saharze.

“Poprowadzili ją granicami sowchozów i kołchozów" - powiedział mi potem pewien znajomy, który się trochę znał na Mołdawii. No i teraz przegradzali tymi swoimi szlabanami piaszczyste drogi, którymi wędrowało bydło, konie, świnie, chłopaki do dziewczyn nocą w odwiedziny, fury na gumowych kołach, baby na ploty, pijacy, żeby się napić, złodzieje, żeby ukraść, rodziny, żeby się zobaczyć, ludzie, żeby się spotkać.

Jechaliśmy zupełnie pustą szosą i ci mundurowi w kukurydzianym bezkresie przypominali strachy na wróble. Najprawdopodobniej mieli tam jakąś broń, dostali jakieś rozkazy, ale w tym agrarnym bezmiarze wyglądali całkiem niepoważnie. Mogli płoszyć nadlatujące ptaki, rewidować chłopców wiozących wiązki patyków, odprawiać wozy załadowane sianem i zawracać zbłąkane zwierzęta.

35. Nic nie jechało. Na zupełnych odludziach mijaliśmy ruiny stacji benzynowych. Miejscami ten kraj przypominał dekorację do jakiegoś filmu. Tak było gdzieś między Mălăieşti i Butor. Ktoś wybudował szeroką szosę, po której nic nie jeździło, ktoś wybudował benzynowe stacje, które teraz zapadały się w ziemię. Wszystko wyglądało na porzucone, wzgardzone i niepotrzebne. Nic nie było warte. Ludzie siedzieli w swoich domach i nie mieli nic wspólnego. Wychodziło się za drzwi, za furtkę i już zaczynało się niczyje, zaczynała się pustka.

Może dlatego Walerij zabrał nas do swojej rodziny, do normalnego domu z ogrodem w Grigoriopolu. Chciał nam pokazać zwykłe życie. Weszliśmy za wysoki mur w chłodny cień winorośli. Przywitał nas Misza. Był ogromny, brzuchaty i nagi do pasa. Bez przerwy mówił, a właściwie wygłaszał kwieciste, kurtuazyjne przemowy. Od razu poprowadził nas w głąb ogrodu prezentując kolejne zagony i głosząc pochwałę samowystarczalności oraz urodzajności mołdawskich ziem. Rzeczywiście ogród był zielony i bujny jak w tropiku. Ta zieloność pięła się, płożyła, splatała, pełzała, wylewała się z zakamarków, w ogóle w tym gąszczu nie dało się postawić nogi, w ogóle nie było widać ziemi spod tej urodzajności. A Misza stąpał lekko jak baletnica pomiędzy ogórkami, pomidorami, fasolą, papryką, melonami, dyniami, niczym zwalista mołdawska Pomona. Objaśniał nam, do czego służą ogórki i cała reszta i było trochę jak u Gagauzów: znów traktowali nas jak dzikusów, którzy przybyli z krain, gdzie nic nie rośnie.

A potem musieliśmy jeszcze zwiedzić piwnicę. Była całkiem spora, wysoko sklepiona i chłodna. Wszystko, co rosło w ogrodzie, tutaj zamknięte było w słoikach, beczułkach, gąsiorach i butlach. Misza raz za razem nalewał czerwonego wina do szklanek i mówił, mówił, mówił. Wciąż był półgoły i wcale nie marzł. Wśród tej piwnicznej obfitości przypomniał sobie, jak w ponurych latach wczesnych osiemdziesiątych odwiedził Warszawę wraz z mołdawsko--radzieckim zespołem pieśni i tańca. Miał mnóstwo rubli, więc pił szampana i koniak, jeździł taksówkami i w tym wynędzniałym mieście czuł się jak król życia. Towarzyszył mu polski przyjaciel, biedny jak mysz kościelna sekretarz partii. Napełniając kolejne szklanki Misza prosił nas, abyśmy odnaleźli jego druha i przekazali uściski oraz pozdrowienia. Wypijałem to, co mi podawał i obiecywałem odnaleźć dawnego sekretarza w dwumilionowym mieście.

36. To wszystko było zaledwie wstępem do prawdziwej gościny. Poszliśmy do domu. Ojciec Miszy obchodził święto swojego patrona, czyli nasze imieniny. Na stole stało wino, koniak i winogronowy samogon. Musieliśmy wciąż jeść i wciąż pić. Nie chcieliśmy nikogo obrazić. Takie są prawa gościnności: byłem pijany i obżarty. Misza wciąż mówił. Gospodarze byli zrusyfikowanymi Ukraińcami, Na ścianie wisiały ich młodzieńcze portrety. Solenizant i jego żona występowali na nich w sowieckich mundurach. Wciąż pojawiały się nowe potrawy. To był mołdawski Eden: ogród, uczta i toasty wśród rodziny i przyjaciół. Misza wspominał czasy, gdy pracował jako strażnik więzienny. Jego matka wspominała czasy, gdy pracowała jako nauczycielka języka rumuńskiego. Walerij twierdził, że coś takiego jak naród rumuński w ogóle nie istnieje. Wszyscy zgadzali się co do tego, że kiedyś było lepiej. Ja właściwie też powoli zaczynałem się zgadzać. Broniłem się jednak przed tą zgodą i wypatrywałem chwili, gdy Walerij da znać, że trzeba już jechać.

Na granicznym moście w Vadul lui Vodă stały transportery opancerzone. Nikt nas nie zaczepił i po paru minutach zobaczyliśmy blokowiska Kiszyniowa.

37. Do miasta Soroca pojechaliśmy z W., który miał tam swoje sprawy. Soroca leży na północy nad Dniestrem. Po drugiej stronie jest już Ukraina. Gdy się jedzie na północ, z pejzażu stopniowo znika winorośl, w jej miejsce zjawia się kukurydza, która w końcu staje się wszechobecna. Do miasta Soroca jechaliśmy spotkać Cyganów. Mieli tam coś w rodzaju swojego minipaństwa.

Już z daleka, z nadrzecznego bulwaru można było to zobaczyć: w górze nad miastem, na stromym dniestrzańskim brzegu rozsiadła się cygańska dzielnica. Już z daleka było widać, że to jest zupełnie inne niż cała Mołdawia. Blaszane dachy lśniły w słońcu jak rybia łuska i z oddali wyglądały jak barokowo-bizantyjsko-tatarsko-tureckie obozowisko - to są dobre słowa. Dachy wypiętrzały się, wybrzuszały, wydawało się, że wiatr je nadyma jak żagle, że pączkują jedne z drugich niczym żywa materia. Tak to wyglądało z daleka. A z bliska to było tak, jakby się wsiadło na rollercoaster, który zabiera nas w podróż poprzez wieki oraz kontynenty. Wiktoriańskie pałace, mauretańskie rezydencje, chińskie pagody, klasycznogreckie frontony, rumuński renesans oraz nieco pomniejszona replika teatru Bolszoj z Moskwy z trzema rumakami na szczycie najprawdopodobniej zatrudnionymi wcześniej na jakiejś karuzeli. Przed pawilonem o dwudziestu oknach od frontu, wśród zielonych splotów ogrodu piętrzyła się sześciometrowa fontanna z białego kamienia w stylu surowego rokoko. U jej podstawy spoczywał krokodyl z tego samego materiału i naturalnych rozmiarów. Dwóch Mołdawian wykańczało monument wygładzając ostatnie ostre krawędzie. Przyglądały się temu Cyganki z papierosami w złotych cygarniczkach.

Zapytałem Roberta, kto to wszystko projektował. Robert miał czarnozłotą wizytówkę, piekarnię, pałac w budowie i beemę siedemsetkę na słowackich numerach na podwórku. Poza tym był kimś w rodzaju sorockiej szarej eminencji. “My - odpowiedział. - To wszystko z fantazji".

38. Poza tym wszystkim Robert miał jeszcze knajpę. To znaczy była ona trochę wspólna, ale najbardziej Roberta, ponieważ on wpadł na pomysł. Siedzieliśmy sobie na werandzie, a w środku oprócz stolików i baru stało dziesięć komputerów. Przy komputerach siedziały dzieciaki. Głównie cygańskie, ale było też parę mołdawskich. Tatusiowie mogli sobie spokojnie rozmawiać, popijać i mieli oko na buszującą w internecie dzieciarnię.

Piliśmy koniak i zagryzaliśmy arbuzem. Robert mówił, że czasy się zmieniły i trzeba uważać na dzieci, żeby zamiast domu nie wybrały ulicy. Ale poza tym jest w porządku, granice właściwie otwarte, można podróżować, można robić interesy, trzeba mieć tylko paszport, pomysły i kontakty. Jak ktoś ma życzenie, może pojechać do Czukczów i sprzedawać im chińską bieliznę. Nikt tego nie zabrania. Kiedyś też nie było źle, ale możliwości były mniejsze. Tak mówił Robert popijając koniak.

Pojawił się Artur i Robert zaprosił go do stołu. Artur był królem, to znaczy baronem. Na jego wizytówce widniał napis: Gipsy Baron of Moldova. Nosił się bardzo dostojnie, miał siwą brodę do pasa, długie siwe spięte w kucyk włosy i przypominał trochę jakiegoś świętego męża z dalekich Indii. Był tego zresztą całkiem świadom, ponieważ opowiadał nam o tym, że hitlerowcy przed eksterminacją pobierali krew swoim cygańskim ofiarom. Ta krew miała dla nich stanowić wyjątkową wartość, ponieważ była najczystszą krwią aryjską. Mówił to z kamienną twarzą, święcie wierząc w to, że i my też w to wierzymy. Kreślił na kartce jakieś znaki wywodząc rosyjski alfabet z sanskrytu. Mimochodem wspomniał, że tego lata były u niego studentki etnografii z Polski. Tak, Artur to była postać. Na dziedzińcu swojego pałacu kolekcjonował sowieckie czajki. Dwie przykurzone limuzyny stały na sflaczałych kołach. Jedna miała w przedniej szybie otwór po kuli.

Gdy wykład o Ariach i sanskrycie został ukończony, Artur pożegnał się, wstał, wsiadł do zielonej beemy iks piątki z własnym synem za kierownicą i udał się do swoich królewskich obowiązków. Inni też powoli zaczynali się zbierać. To już nie była mołdawska gościnność. To była tylko uprzejmość i grzeczność. Wypili z nami dwie butelki koniaku, zjedli trzy arbuzy, poświęcili trzy godziny ze swojego czasu, pokazali ze swojego życia tyle, ile uznali za stosowne, a teraz po prostu mieliśmy się rozejść do swoich światów i tyle.

39. Wracaliśmy marszrutką, czyli mikrobusem. Siedziałem obok kierowcy. Robił jakieś machlojki z biletami. Sprzedawał je, a przy wysiadaniu odbierał. Albo pokrzykiwał na pasażerów, by trzymali swoje bilety w rękach. Nic z tego nie rozumiałem. Gdzieś w szczerym polu wsiadła kobieta. Wchodząc po stopniach zraniła się w nogę o ostry kawałek blachy. Płynęła krew, a kierowca krzyczał na kobietę, że powinna uważać. Był szczupły, chamski i zarazem neurotyczny. Prowadził w jakiś napięty i zaciekły sposób. Po trzydziestu kilometrach zatrzymał nas patrol. Gliniarz machnął białoczarną pasiastą pałką i zjechaliśmy na pobocze. Kierowca wyjął ze skrytki dwudziestolejowy banknot, wysiadł i podszedł do policjanta. Po prostu bez słowa dał mu pieniądze, a tamten skinął głową w czapie typu “lotnisko", że możemy jechać. Do Kiszyniowa było ze sto pięćdziesiąt kilometrów i zatrzymali nas jeszcze trzy razy. Zawsze tak samo, w milczeniu, na oczach wszystkich, w majestacie władzy. Gęby glin były nieruchome i tępe. Kierowcę wypełniała rezygnacja i nienawiść. Ruszał i szeptem przeklinał. Zobaczyłem na własne oczy, jak wygląda błędne koło.

W końcu zapytałem go, czy na tej trasie jest tak zawsze. Tak - odpowiedział. - Zawsze, od kiedy skończył się Związek Sowiecki.

Wielkie dzięki dla Piotra Marciniaka i ambasady RP w Kiszyniowie za gościnę oraz dla Wojtka Marchlewskiego za mądre rady i pomoc.

Przeczytaj tekstu Andrzeja Stasiuka (nr 2/2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2004