Tu nikomu nie chce się żyć

Ludzie mówią, że nie ma na co czekać, tylko trzeba się stąd zabierać. Bieda i bezrobocie po zachodniej stronie Dniestru oraz przedziwny komunistyczno-mafijny reżim za wschodnim brzegiem. Z Mołdawii wyjechał już co czwarty obywatel. Na pociągi jadące z Kiszyniowa za granicę bilety trzeba kupować z kilkudniowym wyprzedzeniem. Albo dawać łapówki, bo miejsc brak.

19.06.2006

Czyta się kilka minut

Tyraspol, stolica Naddniestrza: socrealistyczne portrety laureatów miejskiego konkursu "Uznanie" /fot. M. Kowalczyk /
Tyraspol, stolica Naddniestrza: socrealistyczne portrety laureatów miejskiego konkursu "Uznanie" /fot. M. Kowalczyk /

- A gdzie tam, nikt by z Mołdawii nie wyjeżdżał! Słońce, wino, owoce... Tylko tu się żyć nie da - macha ręką Radu, gdy pytam, czy nie żal mu jechać do Moskwy za pracą. Już jedna czwarta jego rodaków wyjechała. Moskwa, Kijów, Odessa - te nazwy brzmią tu jak obietnica lepszego życia. Ci, którzy potrafili się lepiej zakręcić, pracują na budowach na Węgrzech, w Czechach, w Polsce.

Radu kiedyś żył jak prawdziwy mołdawski hospodar. Miał być kapitalizm, to brał sprawy w swoje ręce. Ale to było dawno, 10 lat temu. Jeździł wtedy po całej postsocjalistycznej Europie i kupował używane samochody. Przywoził je pod wskazany adres w Kiszyniowie. Za każdy dostawał 100 dolarów. Teraz jego żona nauczycielka zarabia prawie połowę z tego. - Nie mieliśmy wiz do Niemiec. A u Germańca wiadomo, samochody tanie. Ale i z tym sobie radziliśmy. Trzeba było tylko dostać się do Polski, do Szczecina. Tam dawaliśmy Polakowi 30 dolarów. Przekraczał granicę na swoim paszporcie i przywoził takie autko, jakie chcieliśmy. Interes tak się kręcił, że stać nas było na płacenie Polakom - wspomina Radu z rozrzewnieniem.

Biznes samochodowy skończył się, gdy w Kiszyniowie zaczęły powstawać autoryzowane salony. Teraz Radu pracuje w Moskwie na budowie. Zarabia prawie tysiąc dolarów i tęskni za żoną. - Za zieloną Mołdawią też - mówi, gdy patrzy na rozpadające się chałupy i podpierane czym się tylko da płoty za oknem pociągu Kiszyniów-Moskwa.

Misza gra na pożegnanie

W wagonie jest tylko jedna kobieta. Inne z dziećmi zostały na peronie. Ocierają łzy i machają rączkami maluchów do odjeżdżających za chlebem mężów i ojców. Pociąg rusza.

- Zobaczę ich może za rok, a może i to nie - nie ma złudzeń Aleksander.

- Ja swoich nie widziałem pięć lat - wtrąca Siergiej. - Teraz byłem u rodziny przez dwa tygodnie. Trzeba wracać do Moskwy, bo urlop się kończy.

Żaden nie chce dać poznać po sobie wzruszenia. Otwierają zapakowane przez żony i matki tobołki i częstują się ich zawartością. Kurczaki, jajka na twardo i - jak na twardych mężczyzn przystało - wino oraz koniak. Pociąg ledwie ruszył z dworca w Kiszyniowie, a w wagonie, gdzie nie ma przedziałów i wszyscy jadą na kupie, rozpoczyna się biesiada. Pomaga zapomnieć.

Jeszcze tylko na granicy z Ukrainą zagra im na akordeonie za drobną opłatą Misza. - Dlaczego nie wyjeżdżam? - Misza wyciera pot z czoła chusteczką, przywiązaną sznurkiem do instrumentu. - Bo lubię grać mołdawskie pieśni. Za granicą nikt mi za to nie zapłaci. A tutaj bywa, że ktoś mi da większy banknot. Żeby wrócić i jeszcze kiedyś posłuchać, jak gram.

A gra dobrze. Studiował w Moskwie, w klasie akordeonu.

Mołdawia bije właśnie wszelkie rekordy biedy w Europie: najniższy dochód narodowy na głowę mieszkańca (niecałe 400 dolarów, czyli 10 razy mniej niż w Polsce), ponad 20-procentowe bezrobocie, korupcja, coraz bardziej ujemny bilans handlowy, brak zagranicznych inwestycji. Zostawiła już w tyle nawet Albanię, która do niedawna dzierżyła palmę pierwszeństwa.

Wskaźniki ekonomiczne ostatnio jakby drgnęły. Wzrost gospodarczy utrzymuje się w minionych latach na poziomie około

7 proc. PKB, ale na wyraźną i szybką poprawę się nie zanosi. Mołdawia jest uzależniona od Rosji. Dopóki władze w Kiszyniowie nie zadzierały z Kremlem, Rosja kupowała olbrzymie ilości wina i sprzedawała Mołdawii gaz po preferencyjnych cenach.

Ale wystarczyło, że prezydent Wiktor Woronin ogłosił zachodni kurs swojego kraju, z członkostwem w Unii Europejskiej jako celem strategicznym, a od razu rosyjski gaz podrożał, a import wina do Rosji został wstrzymany (a 60 proc. win w rosyjskich sklepach pochodziło z Mołdawii). Rosyjskie elektrownie w Naddniestrzu wyłączyły nawet Mołdawii prąd.

Tymczasem Europa nie ma pomysłu, co zrobić z tym krajem położonym między Ukrainą a Rumunią. W Brukseli nie bardzo wierzą w proeuropejskość mołdawskich przywódców. Istnieje podejrzenie, że to tylko zabieg taktyczny, który miał wytrącić broń z ręki proeuropejskiej opozycji przed wyborami prezydenckimi, które odbyły się w marcu 2005 r. Doszło do tego, że po ulicach Kiszyniowa maszerowały proprezydenckie demonstracje z flagami Unii Europejskiej, w które wpisany był sierp i młot.

Jeśli to był wybieg, to okazał się skuteczny. Wygrał ten co zawsze, czyli lider komunistów, dziś polityk prozachodni: Władimir Woronin.

Brama Kiszyniowa

W książce "Między Wschodem a Zachodem. Przez pogranicza Europy" Anne Apple­baum napisała, że nie można powiedzieć, iż Kiszyniów jest brzydkim miastem. Miała na myśli główną ulicę: Bulwar Stefana cel Mare. Ale w innych dzielnicach też widać interesującą architekturę. Tak okazałych blokowisk jak w Kiszyniowie ze świecą szukać. Wymyślne kształty, nieregularne bryły mrówkowców, niektóre nawet wybudowane na planie okręgu - komuś tu zależało na wykazaniu się pomysłowością we wprowadzaniu socjalistycznych rozwiązań w polityce mieszkaniowej.

- To jest brama Kiszyniowa - kierowca busa pokazuje z dumą na dwa bloki, stojące po obu stronach wylotówki z miasta. Identyczne olbrzymy najwyższe są przy ulicy, tak na 15 pięter. Im dalej od drogi, tym pięter mniej. Wygląda to jak uchylone drzwi olbrzymiej bramy. Każdy z tych bloków to małe miasto. Mieszka w nich po kilka tysięcy osób.

Kiszyniów ma tylko jedną ulicę z prawdziwego zdarzenia. Przy bulwarze Stefana cel Mare otwarte są drogie markowe sklepy, kawiarnie, restauracje i McDonald`s. Wieczorami ludzie umawiają się tu na spotkania, spacerują, rozmawiają. Policja często ich legitymuje. - A Polakom niepotrzebna jest wiza do Mołdawii? - pyta po rosyjsku funkcjonariusz pobieżnie kartkując mój paszport. Zapewniłem, że od roku już nie. Zwrócił dokument, zasalutował i od razu zaczepił kogoś innego.

Musiał rozpoznać we mnie cudzoziemca. W przeciwnym razie zwróciłby się po rumuńsku. Ten język do niedawna uważany był za oznakę prowincjonalizmu i zacofania, mówiła nim wieś, i to tylko ta bardziej zapyziała. Dziś po rumuńsku jest nawet menu w McDonaldzie.

Wystarczy skręcić ze Stefana cel Mare w pierwszą lepszą uliczkę, by stołeczność Kiszyniowa zamieniła się w głęboki prowincjonalizm. Dworzec autobusowy leży 500 metrów od głównego bulwaru: tabunami biegają tu na wpół zdziczałe psy. Ludzie z ciężkimi torbami na plecach próbują wsiąść do rozpadających się wehikułów. Krajobraz przypomina filmowe sceny z początku jakiejś wojny, gdy wszyscy chcą się wydostać z oblężonych miast.

ZSRR w konserwie

Polska ambasada w Kiszyniowie odradza wyjazdy do separatystycznego Naddniestrza. Dyplomaci ostrzegają, że w razie czego nie mają możliwości udzielenia pomocy.

To samozwańcza republika, za czasów ZSRR wchodząca w skład Mołdawskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, która w 1991 r. nie uznała niepodległych władz w Kiszyniowie. Skończyło się zbrojnym konfliktem, w którym zginęło kilkaset osób. Spór "rozsądziła" dopiero rosyjska 14. Armia generała Aleksandra Lebiedzia. W Naddniestrzu, gdzie mieszka sporo Rosjan, obawiano się, że Mołdawia zostanie włączona do Rumunii. To właśnie wtedy generał Lebiedź wypowiedział słynne słowa, że jeśli strony nie zaprzestaną walki, to on obiad zje w Kiszyniowie a kolację w Bukareszcie.

Na czele separatystów stanął przysłany z Rosji Igor Smirnow. Wkrótce ogłoszono niepodległość Naddniestrza: wąskiego paska ziemi wzdłuż Dniestru, otoczonego z jednej strony przez Ukrainę a z drugiej przez Mołdawię. Zorganizowano parlament, własną walutę, prawodawstwo, sądownictwo, siły zbrojne, milicję, służbę bezpieczeństwa, wystawiono posterunki graniczne. Tyle że do dziś żadne państwo Naddniestrza nie uznaje. Najpierw musiałaby to zrobić Mołdawia, bo takie są reguły prawa międzynarodowego. Rozmowy i mediacje nie przyniosły skutku. Tylko Rosja po cichu wspiera separatystów i wciąż utrzymuje tam około 2 tys. żołnierzy, oficjalnie - "misję pokojową".

Smirnow w Naddniestrzu zakonserwował Związek Sowiecki. Pozostawił dawny herb republiki z sierpem i młotem; wciąż krzyżują się tam ulice Lenina i Rewolucji; wszechobecne są pomniki wodza bolszewików i portrety zasłużonych. Przy "Domu Sowietów" galerię bohaterów Tyraspola, stolicy republiki, otwiera wizerunek prezydenta.

Ludzie ubierają się jak na polskiej prowincji w latach 80. Witryny sklepowe swoją szarzyzną informują, że tu wciąż obowiązuje gospodarka planowa, a prywatna inicjatywa nie jest mile widziana. Ceny też z innego świata: obiad w dobrej restauracji nie kosztuje więcej niż równowartość 15 zł.

Jednak zarobienie chociażby 100 dolarów na miesiąc nie jest sprawą prostą. Żeby żyć lepiej, trzeba pracować w milicji, w służbach bezpieczeństwa albo dla przemytników. Towarem eksportowym Naddniestrza jest broń. Wciąż działa tu kilkanaście fabryk, które produkują ją na rosyjskiej licencji. Władze w Kiszyniowie oskarżają Naddniestrze o nielegalny handel bronią i wysyłanie jej w zapalne punkty świata. Oprócz tego z Naddniestrza wywożone są narkotyki, a także kobiety do domów publicznych.

Buddysta z pistoletem

- Dzień dobry. Milicja. Dokumenty proszę pokazać - zasalutował przede mną człowiek w mundurze, gdy tylko postawiłem nogę w Tyraspolu. Obejrzał paszport i wszystkie kwity z granicy.

Bo do stolicy Naddniestrza nie można sobie tak po prostu przyjechać.

- Zaświadczenie o rejestracji pan ma? - pyta kobieta w recepcji hotelu "Drużba". Pokazuję świstek papieru, który wypełniałem na granicy i na którym napisane było "rejestracja".

- A nie, to nie to - uśmiecha się recepcjonistka. - Trzeba zrobić jeszcze jedną rejestrację, na komisariacie milicji.

Przynoszę zaświadczenie z komisariatu. Pracownica hotelu w zamian daje mi inne. Uprzedza, żebym go nie zgubił, bo będzie mi potrzebne na granicy. I codziennie rano będę już dostawał takie samo.

Jeszcze dobrze nie wszedłem do pokoju, a zadzwonił telefon: - Tu Rodion Kalikin, z młodzieżowej organizacji "Proryw". Jak minęła podróż, wszystko w porządku? - zapytał głos w słuchawce.

"Proryw" (Przełom) zajmuje się popieraniem prezydenta Igora Smirnowa, organizowaniem demonstracji przeciw Władimirowi Woroninowi, paleniem na ulicach jego kukieł i domaganiem się uznania Naddniestrza przez społeczność międzynarodową.

- Skąd wiedzieliście, że już przyjechałem, że zatrzymałem się w hotelu "Drużba" i w którym jestem pokoju? - pytam.

- Mamy swoje sposoby.

"Prorywem" rządzi 38-letni Dmitrij Soin. Interpol rozesłał za nim listy gończe już dawno temu. Jest oskarżany o dokonanie trzech brutalnych zabójstw w połowie lat 90. Jego ofiarami mieli być zwykli mieszkańcy Tyraspola. Władze Mołdawii zarzucają mu szczególną brutalność. Podobno strzelał w skroń z bliskiej odległości. Dziś jest głównym ideologiem Międzynarodowej Młodzieżowej Korporacji "Proryw" (tak brzmi pełna nazwa) i dyrektorem "Szkoły Liderów Politycznych imienia Che Guevary". Poza tym jest też oficerem naddniestrzańskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego.

Siadamy w kawiarni w centrum Tyraspola, nieopodal siedziby "Prorywu". Prawie dwumetrowy Soin tryska humorem i na wstępie zaznacza, że jest doktorem socjologii. Kładzie na stole dwa telefony komórkowe, mimo że w Naddniestrzu nie ma zasięgu sieci GSM. Obok lądują kluczyki do samochodu z breloczkiem, na którym widnieje podobizna Che i hasło: Hasta la victoria siempre. - Kupiłem sobie w Barcelonie - mówi, żeby nie było wątpliwości. I gładzi ręką długie włosy spięte w kucyk.

Za paskiem spodni ma pistolet. Mówi, że nosi go, bo służby specjalne Mołdawii dybią na jego życie.

Oburza się, gdy pytam o listy Interpolu. Zaklina się, że jest buddystą, który nawet muchy nie potrafiłby skrzywdzić. - Wszystko zostało ukartowane przez władze w Kiszyniowie, oni mnie nienawidzą - przekonuje.

Zarzeka się, że "Proryw" jest niezależny od władz. Ale co chwilę ktoś do niego podchodzi i o czymś informuje. - Powiedzcie tym durniom w hotelu, że ludzie z organizacji "Nasi", którzy przyjechali do nas z Moskwy, mają płacić za pokoje tak jak miejscowi, a nie cudzoziemcy. Przecież nie będziemy zdzierali z przyjaciół - Soin instruuje nachylonego do jego ucha młodego mężczyznę w szarym garniturze, z sygnetem na palcu.

- Rosjanie dla Naddniestrza to nie cudzoziemcy? - wtrącam się.

- My jesteśmy zarówno patriotami naddniestrzańskimi jak i rosyjskimi. A to dlatego, że historycznie z Rosją nas bardzo wiele łączy. Przecież te ziemie wydarł Turkom w XVIII w. feldmarszałek Suworow - tłumaczy Soin.

Grupa z proputinowskiej młodzieżówki "Nasi" przyjechała, żeby razem z "Prorywem" wziąć udział w demonstracji przeciw blokadzie ekonomicznej Naddniestrza, którą od marca wprowadziły Mołdawia i Ukraina. Ukraińscy celnicy nie przepuszczają na swoje terytorium towarów, które nie mają dokumentów wydanych przez mołdawskie służby celne. Oznacza to, że nic wyprodukowanego w Naddniestrzu albo tu przemyconego nie może wyjechać z tego niby-państwa.

- To bandyckie metody - uważa Soin. - Co tydzień tracimy 20 mln dolarów. Grozi nam katastrofa humanitarna. Ukraina i Mołdawia zrobiły to na polecenie swoich mocodawców w Waszyngtonie i Brukseli. Tylko Rosja dba o nasze interesy - wyjaśnia Soin.

Aktywista z Moskwy

"Nasi" i "Proryw" wyszli na główną ulicę Tyraspola i spalili kukłę prezydenta Mołdawii. Konstantin Gołoskopow z "Naszych" przez megafon krzyczał, że należy przełamać nie tylko blokadę ekonomiczną, ale również informacyjną: - Zachód rozpowiada brednie, że w Naddniestrzu jest reżim i dyktatura. Dla Zachodu demokracja jest wszędzie, nawet w Afganistanie i w Iraku, tylko nie w Rosji i Naddniestrzu. Czas z tym skończyć!

Kostia to kulturalny, 25-letni młodzieniec. W Moskwie kończy studia ekonomiczne. Lubi się śmiać. Z zapałem opowiada o imprezach z kolegami w Moskwie, jak podrywają dziewczyny, chodzą na piwo. Poczucie humoru opuszcza go, gdy mówi o polityce.

- Dlaczego ty takie bzdury wykrzykujesz na ulicy? - pytam. - Przecież widzisz, co się tu dzieje, jak ludzie żyją. Popierasz to? Po co? Żeby tu się nic nie zmieniło?

- Ten socrealizm wcale mi się nie podoba. Ale jeśli Rosja nie będzie miała tutaj wpływów, to przyjdą Amerykanie i zrobią to samo, co w Iraku. Przecież nie ma kraju, w którym byłoby lepiej po tym, jak weszli tam Amerykanie - Kostia dostaje wypieków na twarzy.

"Nasi", podobnie jak wszyscy, którzy chcą się wydostać z Naddniestrza w stronę Ukrainy, mieli z tym problem. Wszystkie pociągi omijają teraz Tyraspol. Trzeba wracać do Kiszyniowa i tam za łapówkę próbować się dostać do wagonu. A chętnych jest wielu.

Ale w pociągu wszelkie spory zanikają, mimo, że jadą ludzie z Kiszyniowa i z Naddniestrza. Tu wszyscy są równi i doskonale się dogadują.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2006