Mistrzowska kabała

Golem był glinianym potworem ulepionym przez mieszkającego w Pradze żydowskiego kabalistę nazwiskiem Jehuda Loew. Człekokształtną pałubę ożywiało napisanie jej na czole hebrajskiego słowa oznaczającego życie, danie końcowej litery sprawiało, że pozostałe układały się w słowo "śmierć", kończące aktywność Golema...

01.07.2008

Czyta się kilka minut

Markowi Bieńczykowi

Potworność glinianego robota nie była jego cechą zamierzoną, ale przypadkową; Golem rósł z upływem czasu, a obsługiwany kiedyś przez nieuprawnionego użytkownika wyrwał się spod kontroli i zdążył osiągnąć wysokość, która zmazywanie mu czegokolwiek z czoła uczyniła zadaniem cokolwiek problematycznym. To wtedy krewny Plastusia przedzierzgnął się w pradziada Godzilli.

Opowieść o Golemie przypominana była podczas tych mistrzostw nieustannie, choć - jak to ze sprawami kabalistycznymi bywa - w sposób zaszyfrowany, dostępny jedynie dla wtajemniczonych. Co mecz podczas przerwy na reklamę słyszeliśmy "Golem..." - i po znaczącej pauzie, teksty dla zmylenia profanów: "...można nie tylko wygrać mecz". A choć Czesi odpadli dość szybko, Izraela zaś w ogóle nie było, jednak do finału zmierzały drużyny od początku przebywające na terenie dawnego cesarstwa, do którego należała niegdyś Praga: Austrii. Z reprezentacji, które rozpoczynały turniej w Szwajcarii (skądinąd kraju, w którym narodziła się, rozwijająca legendę Golema, opowieść o Frankensteinie), w czwórce znaleźli się jedynie Turcy, a wśród pozostałej trójki - Niemcy, których trenuje Joachim Löw. Jehuda Loew i Joachim Löw - kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha.

Znaki należy odczytywać śmiało, aż po śmieszność (od śmiałości do śmieszności mniejsza jest odległość niż między linią obrony i pomocy w dobrze poustawianej drużynie), ale zamiast zanurzyć się w ezoteryce, komentatorzy telewizyjni pozostawali na bezpiecznej płyciźnie historii powszechnej. Były więc nawiązania do bitwy pod Wiedniem i mrowie stereotypów narodowych. Swoją drogą: te ostatnie skandalicznie potwierdzał charakter drużyn. Jak tłumaczyć młodzieży, że wiara w stereotypy to intelektualne samobójstwo, skoro Hiszpanie grają podniecająco pięknie, Rosjanie żarliwie i z duszą, Turcy zaciekle, a Niemcy solidnie?

Można było też posłużyć się geografią i powiedzieć, że w jednym półfinale starł się zachodni kraniec kontynentu ze wschodnim, w drugim zaś północ (przyjmijmy za romantykami, że Niemcy to północ), z południem tak odległym, że jego europejskość stanowi przedmiot nieustannych wątpliwości.

Czemu jednak taki skutek tych walk, czemu nastąpił finał hiszpańsko-niemiecki i ostateczny triumf hiszpański?

Golem. Byliśmy świadkami walki Golemów, toczyły się przed naszymi oczami pojedynki potworów. Niemcy i Turcy starli się jak Godzilla z Hedorą; do końca nie dawało się przewidzieć, kto kogo przemoże, na cios odpowiadało się tu ciosem, z których każdy zwykłemu śmiertelnikowi objaśniłby w mgnieniu oka jego nazwę. Kluczem jednak do zrozumienia mistrzostw - Golem, golem - był drugi półfinał, gdzie z czoła Rosjan starto jedną literę. Kamanda, która współtworzyła najpiękniejszy mecz turnieju (ćwierćfinał z Holandią), pozbawiona nagle życia rozsypała się w glinę i proch.

Nasz Jan Potocki słusznie sławił hiszpańskich kabalistów. Wkrótce okazali się oni silniejsi niż Loew, przepraszam Löw. Ballack, Podolski, Klose, pozbawieni pędu życia, przeobrazili się nagle, po mniej niż pół godzinie finałowego pojedynku, w ospałych zombies. Nie środkowoeuropejski Golem, lecz pirenejski Homunkulus (zresztą fizycznie drobniejszy, jak w legendzie) okazał się mistrzem mistrzostw.

Wiele mówi się, że futbol to małe zwierciadło życia, model naszego losu: z jego nadziejami, rozpaczą, łutem szczęścia i fatum. Czasem futbol wydaje mi się idealnie tautologiczny, do niczego poza sobą nie odsyła, nic go poza nim samym nie tłumaczy. Niespełnienie Arszawina, dramat Nihata Kaveciego, jeden jedyny błąd Philippa Lahma i szybkość Fernando Torresa - nie są mimetycznym naśladownictwem rzeczywistości pozastadionowej (w okresie mistrzostw zresztą wątłej i pobladłej), lecz realizacją marzenia parnasistów o czystej grze form bez zewnętrznych odniesień.

Ale umysł ludzki pracowicie buduje struktury, łącząc wszystko ze wszystkim w sieć znaków, i coś, co się tej sieci wymyka, prowokuje go tylko do tworzenia jeszcze szczelniejszych związków, interpretacyjnych pułapek. Dlatego kibic musi w końcu zostać kabalistą. Żeby jeszcze raz się przekonać, że nie rozumie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2008