Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tak jest nawet z „Pamiętnikiem z powstania warszawskiego” – czyta się go na raty przecież, po scenach, a miejscami po zdaniach, momentalnie.
Weźmy taki drobiazg, zatytułowany „Imię mię ciągnie” i lokalizowany: „W-wa 12/13 maja 1961”. Krótki, prozo-poetycki tekst, bez znaków przestankowych: „na wiosnę prawosławną cmentarza słuchacz grobów półznajomych niepasujący do ziemi a niebieski z pozoru wystawania nad nią nie wiem jak chodzić jak leżeć choć nieco zwieczały z imienia Miron połyskliwy kładziony do wylęgnięcia się ocknięć na grobie w wypominkach pisanka mi się nie lęgnie”. Interpunkcji tu, od razu dodajmy, wstawić nie sposób, bo zmieniłaby ona cały sens tego potoku słów, łączonych nie całkiem zobowiązująco – na zasadzie logicznego wynikania, ale też swobodnych skojarzeń.
Co tu zostało zapisane, nietrudno powiedzieć: splot myśli i emocji, jaki towarzyszy wizytom na cmentarzu, w szczególności takim, w czasie których nie odwiedza się konkretnych grobów, lecz błądzi wśród alejek, omiatając wzrokiem napisy na tablicach. Przy tym ostatnim określeniu („omiatać wzrokiem”) już się jednak zawahałem, bo przecież narrator nazywa siebie „słuchaczem grobów”, co każe raczej zwrócić się ku tradycyjnemu wyobrażeniu, że cmentarz jest rozmową: zmarli do nas „mówią”, mogiły „przemawiają”. A co ma znaczyć epitet „półznajome”? Rozpoznawane, ale niedokładnie? Pamiętane, ale słabo? Kiedy jadę na cmentarz do miejscowości, w których w dzieciństwie spędzałem wakacje, i czytam imiona i nazwiska na nagrobkach, mam wrażenie, jakbym znał tych ludzi. Nazwiska zresztą często się powtarzają, a i upodobanie do pewnych imion daje się łatwo zaobserwować. Czy o takie wrażenie chodzi? Kiedy czuję, jakbym był wśród swoich, ale nie bardzo wiem, na czym to odczucie „swojskości” się opiera?
W tej poetyckiej prozie – wydobytej niedawno z papierów po Białoszewskim i opublikowanej w tomie „Polot nad niskimi sferami” – niewątpliwie mamy też do czynienia z przetworzeniem motywu zmartwychwstania. Oto bohater, który należy ni to do ziemi, ni to do nieba, żywy, spacerujący wśród grobów, a jednocześnie zastanawiający się nie tylko „jak chodzić”, ale również „jak leżeć”, „kładziony do wylęgnięcia się”, któremu jednak ten proces „lęgnięcia” (co może znaczyć: rodzenia się na nowo, ale też tworzenia) niezupełnie się udaje. Dwuznacznie brzmi tu słowo „pisanka”: to tyleż ozdabiane jajko, będące symbolem zmartwychwstania właśnie, co akt pisania, potraktowany ironicznie, może dlatego właśnie, że nieudany. Między bohaterem, którego na cmentarz prawosławny przyciągnęło jego własne imię, a spoczywającymi tam „półznajomymi” tworzy się osobliwa wspólnota, o niejasnym statusie – nie religijna przecież, ani nie narodowa – oparta trochę na pamięci („wypominkach”), a trochę na przeczuciach, bardziej osobista, pojedyncza (to znaczy pojedynczym aktem woli powołana do życia) niż obiektywnie istniejąca.
W tym wszystkim najmocniej zapada w pamięć jeden przymiotnik: zwieczały („nieco zwieczały z imienia Miron”). Z czego wyprowadzony? Może z „wieku” („zwieczały” znaczyłoby: podstarzały, z innej epoki), może z „wieczności”. Ale może też z „wieka”, w końcu obracamy się tu wśród trumien. Może wśród imion na grobach mignęło – zatarte, niewyraźne lub przeciwnie: połyskliwe, wypisane złoconymi literami – imię jakiegoś innego Mirona? Tak, to prawdopodobne. A jednocześnie nie sposób nie pamiętać, że u Białoszewskiego nowe słowa rodzą się nierzadko z przekręceń i przejęzyczeń. „Zwieczały” to przecież „zwietrzały”, tylko niedbale, pospiesznie wymówiony. Dodajmy do tego jeszcze jedno skojarzenie: ze słowem „zwiotczały”, uprawnione o tyle, że autor „Mylnych wzruszeń” lubił tego rodzaju echa. Wokół jednego słowa skupia się całe mnóstwo znaczeń.
Mirona czyta się dla takich drobiazgów. ©