Miejsca pobytu. Rozmowa z Konradem Górą

Jeździłem z wózkiem i zbierałem złom. Dziennie zawsze dało się zarobić czterdzieści złotych. Ale dostałem Poetycką Nagrodę Silesius i już tyle nie muszę. Chyba że znajdę miedź.

28.03.2022

Czyta się kilka minut

 / MACIEJ BIELAWSKI
/ MACIEJ BIELAWSKI

URSZULA HONEK: Nadal pomieszkujesz w lesie?

KONRAD GÓRA: Robię to regularnie. Tylko że teraz prowadzę bardziej stacjonarny tryb życia, ale kiedyś naprawdę się rzucałem w las. Czekam na wiosnę, już się z kimś umówiłem na przejścia. Połowę 2012 roku spędziłem w lesie, bo przyszło mi do głowy, że w okresie piłkarskiego euro będzie mniej ludzi. Ale nie chodziłem do lasu rozrywkowo, chodziłem sprzątać przestrzeń ze zbędnych konstrukcji.

Co to znaczy?

A znasz takie krzyżówkowe hasło? Łączy kościół i łowiectwo. Sześć liter, pierwsza a, ostatnia a. No i nie chciałem mieć towarzystwa w tych okolicznościach.

Bardziej nie da się podpowiedzieć. Ale też pisałeś wiersze w lesie.

No bo nie można sprzątać całą dobę. Las jest oczyszczający, to było dla mnie istotne doświadczenie.

Poszedłeś nawet do technikum leśnego.

Interesowałem się lasem, a najbardziej chciałem zostać dendrologiem. Tylko że jednocześnie byłem punkiem, trafiłem do szkoły mundurowej i nie chodziłem w tym mundurze, wtedy technika leśne nie podlegały pod ministerstwo edukacji i obowiązywały inne zasady. Było wtedy jeszcze przysposobienie obronne, ale wiele lat później PO zlikwidowało PO. Były dwie lekcje tygodniowo, jedna z nich to przysposobienie teoretyczne, a druga – musztra, bo wszędzie się zakłada, to będzie bardzo ponura dygresja [wywiad został przeprowadzony przed wybuchem wojny rosyjsko-ukraińskiej – przyp. UH], że służby leśne mogą być organizatorami leśnej partyzantki bądź przyszłego jej zwalczania.

Opowiedz lepiej, co można jeść w lesie.

Jadłem liście drzew, np. liście lipy w dużej ilości, dawałem sobie do sałatek, zapiekałem. Jadłem też liście klonu. Są bardzo przyjemne momenty od czerwca do września – a wrzesień jest najprzyjemniejszy ze wszystkich – kiedy jest mnóstwo owoców, i wtedy wszystko jest proste. Tak naprawdę do lasu trzeba zabrać tylko mąkę, powinno się ze sobą nosić wodę i jeszcze olej, bo bez niego zostaje tylko pieczenie albo gotowanie. Ślinię się na myśl, że mógłbym już tam pojechać, trzy kilometry ode mnie jest młoda buczyna, a teraz jest pora jedzenia liści buka, i na początku marca.

Wychodziłeś w ogóle z tego lasu?

Po wodę, zdobyć podstawowe uproszczone żarcie, nie kupowałem nigdy np. soli, tylko jakąś przyprawę z solą. Jak się dało, to piłem sok z brzozy. Klon ma bardzo słodki sok, on cieknie kroplami, przynajmniej te, które nacinałem. Choć to nacinanie drzew jest dla mnie problematyczne. Z brzozy – przy zachowaniu jej zdrowia – można spuścić dwadzieścia litrów i to nie jest tak, że przesadzi się z transfuzją, bo po prostu przestanie ciec. I tyle. Ona pozostanie może tylko lekko kruchsza. Jeżeli człowiek potrzebuje wody, to ta jest najczystsza, ale dostępna praktycznie tylko w marcu.

Noce?

Pierwsze są dla każdego niedoświadczonego człowieka traumatyczne, bo drzewa w nocy się rozkurczają i trzeszczą. Wydaje się, że zaraz padną.

Ale to tylko ten lęk? Czy przed czymś jeszcze?

Od dzieciństwa chodziłem do lasu. Od trzynastego roku życia spałem w lasach, w ambonach, więc nie ma we mnie lęku. Na początku były to wędrówki w promieniu paru kilometrów i podczas jednej z nich, bo się fascynowałem wtedy jeszcze łowiectwem, nagle je znienawidziłem. Wtedy jeszcze wolno było stawiać ambony prywatne i myśliwi to robili. Zamykali je na kłódkę i stawiali w nich wygodny fotel, kładli dywan.

Dałoby się w tym żyć?

Kiedyś wszedłem do takiej ambony przez okno i wybiłem od tyłu drewniane drzwi, regularnie przychodziłem tam spać. Pewnego razu obudziłem się dość wcześnie, usiadłem na fotelu i przeleciała czapla siwa, to dosyć rzadki gatunek. Była tak blisko, że słyszałem jej świst i pierwszy raz czułem zapach mokrych ptasich piór, przeleciała może piętnaście metrów ode mnie. Gdyby tam siedział myśliwy, toby ją zdjął bez trudu, jeżeli nie byłby ślepcem. Wtedy naprawdę znienawidziłem ich środowisko i to był ostatni dzień tej ambony, a przecież bardzo ją lubiłem.

Jesteś zaangażowany w wiele spraw. W wierszach rekonstruujesz tragedie ubogich i marginalizowanych ludzi. Pamiętasz, od czego i kiedy się zaczęło?

W dziewięćdziesiątym siódmym. W Oleśnicy była fabryka mebli, pracował w niej mój ojciec. Czwartego września pojechał rano do roboty i wrócił siwy. Oni często zamieniali się w brygadzie dniówkami, fabryka była na pierwszym piętrze, a na parterze był skład waty do wypełniania łóżek. I zapaliła się ta wata, płonie do 3500 stopni Celsjusza, zginęło sześciu ludzi, jedno ciało znaleziono w kanapie, gość próbował się tam schować. Inny zginął na klatce schodowej. Kumpel naraił mu tę robotę kilka tygodni wcześniej, był świeżo po ślubie. Załoga się z niego śmiała, że żona mu robi kanapki z chlebem, biedni byli, ale smarowała mu je pasztetem szczodrze i to wyglądało jak kromka chleba w chlebie. On ich próbował ratować, ale zasłabł. Napisałem o tym zdarzeniu w wierszu „W fabryce” [z tomu „­Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem” – przyp. UH].

Co robiłeś tego dnia?

Nie poszedłem do szkoły, tylko do biblioteki, pracowali tam moi znajomi, i spytałem, czy pomagamy po pożarze. Powiedzieli, że nie ma tam nic do roboty, ale mogę posprzątać strych ze starych kukieł. Jedną z nich dowlokłem na teren fabryki i powiesiłem na kasztanie. Przyjechała policja, traktowano to jako groźbę śmierci dla właściciela zakładu, a był nim Belg, który został oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci. Gdy Polska przystąpiła do europejskiego nakazu aresztowania, to dokładnie w tym momencie przedawnił mu się zarzut.

Dobrze znasz pracę fizyczną. Dalej jeździsz z wózkiem i zbierasz złom?

Tylko jak znajduję miedź. Ale dostałem Poetycką Nagrodę Silesius i już tyle nie muszę.

Ale przed nagrodą chyba często jeździłeś i sprzedawałeś. Da się na tym zarobić?

No jeździłem. Dziennie na złomie zawsze dało się zarobić czterdzieści złotych. I tak będzie zawsze.

Dużo się trzeba napracować?

W ch... To nie jest zależne od ceny złomu, bo jeśli złom jest drogi, to go nie ma. Jeżdżąc samochodem można ­wyciągnąć sto złotych dziennie, ale pojawia się pytanie, ile dało się za benzynę. We dwie osoby jeżdżąc samochodem zarabia się mniej więcej po pięćdziesiąt złotych. Można w ten sposób żyć na przeczekanie czegoś, ale nie da się z tego żyć na serio.

Długo tak żyłeś?

Przez wszystkie lata skłoterskie. Na skłocie stał wózek, więc brałem go, jeździłem po śmietnikach, zbierałem złom, a wracając zbierałem drewno z wdzięczności za możliwość korzystania z wózka. I tak się toczyło.

Chyba masz zbieractwo we krwi – widać po tym domu.

Co prawda nigdy nie byłem się zdiagnozować, ale najpewniej mam zespół Diogenesa. Ludzie mający ten syndrom słabo o siebie dbają i ulegają nałogowemu zbieractwu. Może ci się nie wydawać, ale tutaj jest dzisiaj posprzątane. Miałem tu w ch… kartonów, nie wyrzucam za bardzo rzeczy. A wiesz, skąd to zbieranie reklamówek czy kartonów wśród ludzi z tym syndromem? Oni ciągle przygotowują się do podróży, są pozbawieni poczucia pewności co do miejsca pobytu, no i np. mają – tak jak ja – mieszkanie zaj...ane płaskimi kartonami, do których tak naprawdę nic się nie da spakować.

Ale teraz wynajmujesz mieszkanie, prowadzisz ciekawie zapowiadające się wydawnictwo papierwdole. Czujesz ulgę, że nie musisz jeździć za złomem i masz swoje miejsce?

Dla mnie lepiej. Po kilku latach niezdejmowania plecaka wylądowałem w Warszawie, wracałem z Litwy. Monika Błaszczak zaproponowała, że pójdziemy na miasto, nie miałem nic do zbierania, w dodatku przywiozłem cały plecak, nie pamiętam czego, ale to raczej nie były rzeczy kupowane. Zostawiłem u niej plecak i poszliśmy do knajpy, przez godzinę czy dwie sprawdzałem, czy mam go ze sobą. Co jakiś czas przypominałem sobie jednak, że nie muszę go nosić, po prostu pierwszy raz od wielu lat spędziłem dzień bez plecaka. Często rano wychodziłem sprzedać to, co zdobyłem, i po chwili znowu był pełny.

Obok problemu marginalizowania biedy wielkim tematem w Twojej poezji jest głód. Byłeś kiedyś głodny?

Nie, nigdy nie byłem głodny ani zmarznięty. Ja po prostu nie jestem człowiekiem. Jestem tylko tymi uczuciami. To oczywiście było sarkastyczne. Wszystko jest tu (puka się w czoło).


Ryszard Krynicki: Poezja, czy chce, czy nie, musi próbować odpowiadać na pytania, które stawia sobie religia. Jest językiem, który potrafi dotknąć tajemnicy.


 

Ale czemu tyle uwagi poświęcasz głodowi?

Bo jest dla mnie takim uczuciem jak wolność dla anarchisty. Przeciwstawieniem głodu jest sytość. Nie istnieje coś takiego jak konieczna sytość, istnieje coś takiego jak konieczne uznanie głodu. I to się nigdy nie skończy. Głód jest uczuciem płytkim, tak samo jak chłód.

Czyli nie ma w Tobie żadnego głodu?

Jeżeli nie ma, to jestem martwy. A może jestem martwy? Nie wiem. Nie zauważyłem żadnych ruchów owadów w moją stronę, ale to może dlatego, że wciąż jest zima. A ptaki już śpiewają, wczoraj mnie to zaskoczyło. W Pradze to jest niesamowite, że jest zima, a ptaki śpiewają, bo po tamtej stronie Sudetów są gatunki ptaków, których tu zimą nie ma. Jest im zimno, ale tam siedzą, przelatują po prostu na drugą stronę gór i śpiewają w środku zimy, to jest zupełnie obce uczucie.

Wykonujesz jednak konkretne działania, żeby ludzie nie byli głodni. Działasz np. w grupie Jedzenie Zamiast Bomb.

Od wielu lat jestem organizatorem Jedzenia Zamiast Bomb, ale teraz mam ludzi, którzy pociągnęli tę akcję. Dwadzieścia lat jeździłem na targ, w niektóre lata sam, i gotowałem dla ludzi. Zwoływałem kierowców, zabierałem rzeczy z targu od rolników i hurtowników, a potem oddawałem je ludziom. Tych grup załatwiających i dystrybuujących jedzenie we Wrocławiu jest kilka, ale w pandemii zakazano rozdawania żywności na ulicy i zakazano lodówek społecznych, a ludzie rozdający jedzenie zostali trochę bez tego zajęcia hobbystycznego, czyli karmienia ludzi, bo nikt za to nie dostaje pieniędzy. I wtedy stworzyłem grupę Z głodu, która jest mutacją Jedzenia Zamiast Bomb.

Jak Ci to przyszło do głowy?

Pojechałem do siebie do lasu, w gumiakach, a był zakaz wchodzenia do lasu, więc było cicho i przyjemnie. Usiadłem oparty o zwalone drzewo i zobaczyłem podagrycznik, a dobrze wiesz, że w wiejskich sklepach jest bardzo mało roślin i warzyw, więc pomyślałem, że zaraz zerwę go na grzanki. Leżałem w tym podagryczniku, zrywałem sobie pojedyncze rośliny, jadłem je jak krowa i wtedy wymyśliłem, że napiszę do tych wszystkich ludzi i założę grupę Z głodu, bo prościej się to nie może nazywać. Wtedy naprawdę sobie roiłem, że trzeba będzie ludziom przywozić jedzenie z lasów i łąk, bo wszystko je...nie.

I co dokładnie wymyśliłeś?

Co prawda zakazano – a było tak na początku pandemii – umieszczać jedzenie w lodówkach społecznych i rozdawać posiłki na ulicach, ale nie było tam wzmianki o tym, że nie można rozdawać surowych warzyw i owoców. Popatrzyłem na to jak na dziurę w zapisie i tak założyłem grupę, do której dzisiaj formalnie należy dwa tysiące osób. To się już nawet dzieje bardziej beze mnie niż ze mną.

W jaki sposób działacie?

Wbijamy raz w tygodniu na duży targ rolny we Wrocławiu oraz do kilku innych miejsc zaopatrzeniowych, zabieramy od ­rolników i ­hurtowników spady. Czasami to jest tak, że zostaje pół ­palety towaru, który może by się i sprzedał, ale trzeba przyjąć nowiutki towar, który na pewno klient kupi. W ten sposób nie wystawia się w sklepach pół palety ­podrudziałej ­rzodkiewki, bo trzeba wstawić paletę ładniutkiej. No i ludzie z grupy przyjeżdżają i odbierają ten towar, a następnie rozdają.

Dużo można zdobyć w ten sposób jedzenia?

Z targu wywozimy dwa lub trzy busy tygodniowo, ale moglibyśmy wywozić dwa razy więcej. Teraz próbujemy uzyskać lokal, bo tam, gdzie teraz rozdajemy, to tak po prostu – z ziemi, z bruku. Gdybyśmy go zdobyli, to wygospodarowalibyśmy magazyn, wtedy można segregować, przestalibyśmy rozdawać jedzenie w dniu zwozu. Chcemy zostać fundacją, bo przecież jest nowa ustawa o niemarnowaniu żywności, moglibyśmy podpisywać z różnymi sklepami umowy o spady. Teraz wygląda to tak, że wbijamy się na tyły różnych marketów, np. tych, które mają owada w nazwie, i człowiek pakuje jedzenie do plecaka albo bagażnika samochodu. Może przyjść ochroniarz, który każe wyciągnąć wszystko z powrotem i opuścić teren. Według prawa każdy ochroniarz ma prawo zażądać od ciebie opuszczenia terenu, bo prosić może każdy każdego o wszystko. Może zatem poprosić o wypakowanie bagażnika czy plecaka, natomiast nie ma prawa do tego zmuszać. Ktokolwiek w Polsce zabiera rzeczy ze śmietnika, okrada operatora tego śmietnika, czyli gminę.

A zastanawiasz się czasami, kogo właściwie karmisz?

Nieraz mieliśmy o to konflikty w Jedzeniu Zamiast Bomb i wtedy pytałem ludzi, czy jak rzucają kaczkom chleb, to zastanawiają się nad ich charakterem. To samo mówiłem babciom, które nas krytykowały za karmienie pijaków. Pytałem, czy rozpoznają charakter gołębi, które karmią. Mówiłem na nie Food not Bombs Animalistki. To się działo równolegle. W dupie mam argument wychowawców czy kapitalistów, że karmienie zwierząt to jest coś innego niż karmienie ludzi. Karmię, bo mamy dostęp do nadmiaru jedzenia. To jest wyjaśnienie, które upraszcza. A nową grupę nazwałem Z głodu po to, żeby nie musieć odpowiadać na pytanie „czemu?”.


Tragiczne śmierci wykluczonych w Szpitalu Praskim: Szpital inaczej potraktowałby tych panów, gdyby nie byli w kryzysie bezdomności, co zresztą widać w opisach.


Ale zapisałeś w wierszu „chciałem zabić, a karmiłem”.

To był mocny test na własną konsekwencję. Ten typ chyba już nie żyje, choć nie jestem tego pewien. Jedzenie Zamiast Bomb jest niehierarchiczne, ślubowaliśmy, że nie rozstrzyga się przyczyn, dla których ktoś miałby być karmiony. Trafił się pedofil, który zresztą został rozpoznany przez rodzinę przychodzącą do nas po jedzenie. On wykorzystał dziecko w jakiejś spółdzielni socjalnej, zgłosił się tam na wolontariat. Chłopiec był niemową. Karmiliśmy zatem także jego niemą ofiarę. Ta historia była wstrząsająca. Wyobraź sobie, że on kiedyś przyszedł na zebranie pewnego kolektywu, z którym się nie lubiłem, bo uważałem ich za socjaldemokratów, i zaproponował im postulat placu zabaw. Pamiętam, że jak wchodziłem do parku z wózkiem ciągniętym za sobą, to nagle było mi ciężej, bo ten typ się kładł na tym wózku, że niby pcha i mi pomaga. Wtedy zawsze z kolejki wychodziło parę osób, szczególnie z więzienną przeszłością, bo nie chciano jeść rzeczy przez niego dotkniętych.

Mając tę wiedzę nie chcieliście go wykluczyć?

Musieliśmy postanowić, że albo łamiemy zasadę niewykluczania nikogo, albo ogłaszamy, że nie jesteśmy Jedzeniem Zamiast Bomb, albo musimy wymyślić coś jeszcze innego. No i wymyśliliśmy, że będziemy karmić go osobno. Pewnego dnia jednak wyrzuciliśmy go, bo zaczął wchodzić do kuchni, a tam nie miał wstępu. Miał taki dziwaczny rower z jakimiś dodatkami typu trąbki, cały był obwieszony reklamówkami i dziwactwami. Zobaczyliśmy, jak znika i zaraz później znów się pojawia w oknie na tym rowerze goniony i obrzucany kamieniami przez dzieci.

Wszystkie opowiedziane teraz historie, ale również te w wierszach, żywią się intensywnością. Tego szukasz w literaturze?

Mój kuzyn eksperymentował z fotografią i zrobił sobie wywoływacz dostępnymi metodami. Przychodziłem do niego, a on wywoływał te zdjęcia. To było niesamowite, wiesz, wkładasz do płynu zdjęcie i ono ci się pokazuje. No ale po dwudziestym czy trzydziestym razie to już nie było takie niezwykłe i zacząłem się tam nudzić. Wszystko było skąpane w czerwonym świetle, wziąłem książkę, która robiła tam chyba za blokadę okna, a to była antologia poezji polskiej Urbankowskiego. Popatrzyłem na spis treści i znalazłem Wojaczka, trochę go już czytałem, ale tam było wpisane w biogramie ’45-’71. No to zaczęło mnie to jeszcze bardziej ciekawić i tak naprawdę pierwsza intensywna lektura Wojaczka, a to zostaje na całe życie, była w świetle czerwonej żarówki, linijka po linijce, pamiętam, jak mi ślina w gębie zastygła. A drugi raz tak w życiu miałem, gdy poszliśmy na ognisko nad stawy u nas we wsi, w trzech, i kuzynka przywiozła mi, bo ją o to poprosiłem, „Mury Hebronu” Stasiuka i one mi tam wypadły z ręki w trakcie czytania, w świetle ogniska, tak byłem roztrzęsiony. To są moje pierwsze przygody z czytaniem literatury i rzeczy, które mnie ukształtowały.

A śmierć? Tyle jej w Twoich wierszach: ludzkiej i zwierzęcej. Dużo jej widziałeś?

Kiedyś liczyłem. Dwa trupy znalazłem na śmietnikach, we wsi znalazłem swojego dziadka, w Pradze umierał i w końcu umarł mój kolega. Widziałem niedawno martwego borsuka pod moją wsią, mijałem go przez tydzień autobusem, dzwoniłem do sanepidu, w pandemii mieli zupełnie inne zajęcia. Zadzwoniłem do nadleśnictwa, powiedzieli mi, że jak nie leży w lesie, to mają to w dupie. Sam tam pojechałem i go zakopałem, wróciłem przy okazji z gałęziami do domu.

Boisz się śmierci?

Nie. To nie jest dobra odpowiedź, to jest zła odpowiedź. ©

KONRAD GÓRA (ur. 1978) jest poetą. Wydał m.in. „Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem” (2008), „Nie” (2016), „Kalendarz majów” (2019), za który otrzymał Nagrodę Poetycką Silesius. Ostatnio opublikował „Dzień został w nocy. Wiersze miłości i z nienawiści” (2021). Współzałożyciel i redaktor wydawnictwa papierwdole. Założyciel grupy Z głodu, która zajmuje się redystrybucją jedzenia. Mieszka między Wrocławiem, Pragą a niewiadomym.

JAK POWINIEN DOBIEGAĆ GŁOS POETY

W latach zerowych

tego spazmatycznego,

kurczliwego wieku

strachu i bredni

gdzieś w Szwajcarii

był skłot

całkiem precyzyjnie

wtopiony w piękną,

obrośniętą psim winem

kamienicę: i kiedy ktoś

dokładnie się mu

przyjrzał, to dostrzegał

zwisające między łozami

dwa cieniutkie kabelki,

na końcu których skromnie

skrzyły się dwie

łyżeczki deserowe.

Po ich zetknięciu

piętro wyżej zamykał się

dwunastowoltowy obieg

elektryczny, w który

wpojony był żołnierzyk

na baterię (dobosz

Gwardii Watykańskiej

w stroju przed-

napoleońskim)

maszerujący i bijący

w mikroskopijny bębenek.

Jeśli nikt go nie powstrzymał,

po trzydziestu centymetrach

wykładał się jak długi

na świńsko podłożonym

prożku, nabitym na stałe

obłupku z kostki

od polskiej palety,

bo wszystkie palety

były z Polski, wprost

na włącznik od złodziejki,

zamykając tym samym

dwustutrzydziestowoltowy

obieg elektryczny, do którego

kolejne piętro wyżej

podłączono

odkurzacz starego typu

wydychającą stroną

dmący w trąbkę.

Tak powinien dobiegać głos poety.

Wiersz pochodzi z tomu „DZIEŃ ZOSTAŁ W NOCY. WIERSZE MIŁOŚCI I Z NIENAWIŚCI”, który miał wyjść w formie artbuka z elementami zielnika (wszystkie wzmiankowane w tomie rośliny użytkowe miały być prezentowane jako susz), a w końcu ukazał się jako książka nakładem wydawnictwa papierwdole, niedługo po zbiorach żywokostu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Autorka tomów poezji „Sporysz”, „Pod wezwaniem” i „Zimowanie” oraz zbioru opowiadań „Białe noce”. Laureatka m.in. Nagrody im. Adama Włodka oraz Nagrody im. Stanisława Barańczaka w ramach Poznańskiej Nagrody Literackiej. Nominowana do Nagrody Literackiej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Miejsca pobytu