Międzypokoleniowa wyrwa

W czasach obecnego kryzysu w Kościele przekaz wiary przestał być wiarygodny. Czy skazani jesteśmy na sekularyzację młodego pokolenia?

18.03.2019

Czyta się kilka minut

Boże Ciało, Warszawa, 2018 r. / MACIEJ ŁUCZNIEWSKI / NURPHOTO / GETTY IMAGES
Boże Ciało, Warszawa, 2018 r. / MACIEJ ŁUCZNIEWSKI / NURPHOTO / GETTY IMAGES

W niedzielę 19 sierpnia ubiegłego roku w jednym z katolickich kościołów w Atlancie w USA wygłaszający homilię ksiądz, po skomentowaniu biblijnych czytań, odniósł się do opublikowanego kilka dni wcześniej raportu na temat molestowania nieletnich przez kler katolicki w stanie Pensylwania. Wnioski raportu były szokujące: okazało się bowiem, że w Pensylwanii w latach ­1950–2016 przestępstw seksualnych dopuściło się ponad 6700 księży. Ich ofiarą padło nie mniej niż 18 565 młodocianych osób.

Kaznodzieja z Atlanty przytoczył w homilii te dane. Zapytał retorycznie, jak mogło dojść do czegoś tak przerażającego. Powiedział też zgromadzonym wiernym, że dziwi się, iż po publikacji tych przerażających danych chcieli przyjść do kościoła.

„Wszyscy widzimy, że ten kryzys ma charakter systemowy – mówił. – Spowodowany został umniejszoną przez kler rolą świeckich. Musimy to zmienić!”.

Wypowiedziawszy te słowa, ksiądz usiadł. I wtedy z ławki w piątym rzędzie zakrzyknął pewien mężczyzna: „Księże, powiedz nam, jak mamy to zrobić”. Wśród wiernych zapanowała konsternacja. Wtedy mężczyzna zbliżył się do ołtarza, prowadząc za rękę małego chłopca. „To mój dziewięcioletni syn – powiedział. – Jak w takiej sytuacji powinien on przystąpić do pierwszej komunii świętej?”.

Ksiądz wstał ponownie, ale nie uciszył zdesperowanego ojca. Poradził mu, by wraz z innymi napisał do nuncjusza i amerykańskich biskupów. „To jest biurokratyczna odpowiedź” – usłyszał od zdenerwowanego mężczyzny. Nie zaprzestał jednak z nim rozmowy. Otwarcie przyznał, że nie ma dobrej odpowiedzi. Powiedział też, że dotąd nigdy w ten sposób nie rozmawiał z wiernymi.

W kościele obecna była wtedy Susan Reynolds – teolożka z pobliskiego Uniwersytetu Emory. Gdy wstrząśnięta wróciła do domu, zaczęła pisać oświadczenie, pod którym w ciągu kilku następnych tygodni podpisy złożyło wielu amerykańskich katolickich liderów, teologów i katechetów. Wezwali w nim amerykańskich biskupów do natychmiastowej rezygnacji z urzędu. Pojawiły się też głosy, że z takim żądaniem należy zwrócić się do prezbiterów i diakonów, a także do papieża Franciszka. Sama Susan Reynolds oznajmiła, że bez takiego radykalnego aktu pokuty katecheza Kościoła nie może być skuteczna. Przekaz wiary przestał być wiarygodny. W dobie obecnego kryzysu nawet przygotowujące się do pierwszej komunii dzieci często mają już tego świadomość.

Klęska edukacji religijnej

W Polsce katoliccy biskupi nie bardzo chyba chcą widzieć związek między obecnym kryzysem Kościoła a stanem katechezy. Dostrzegają – co prawda – postępujące procesy laicyzacyjne, ale w opinii wielu z nich dobry im odpór może dać konsekwentna obrona dawno zbudowanych szańców. Jednostronnie i wybiórczo czytane dane statystyczne nie wydają się szczególnie alarmujące. Znaczna większość naszego społeczeństwa to wciąż katolicy. Identyfikują się z Kościołem w dużej części także ludzie młodzi. Wedle amerykańskiej firmy badawczej Pew Re­search Center 82 proc. mieszkańców Polski w wieku 16-29 lat uważa się za katolików. Połowa badanych w tej grupie wiekowej deklaruje też, że modli się co najmniej raz w tygodniu.

Jednak z drugiej strony, o ile cotygodniowe uczestnictwo w mszach deklaruje 55 proc. rodaków powyżej 40. roku życia, o tyle wśród młodszych wskaźnik ten wynosi już tylko 26 proc. Owe 29 punktów procentowych to największy generacyjny spadek wśród wszystkich 108 przebadanych przez Pew Research Center państw. Warto również zauważyć, że w przytoczonych badaniach codzienną modlitwę zadeklarowało w Polsce 39 proc. starszych i jedynie 14 proc. młodszych respondentów. Podobną dysproporcję dało się zauważyć przy odpowiedzi na pytanie: „Czy religia jest dla ciebie bardzo ważna?” (odpowiednio 40 i 16 proc.).

Spadek religijności wśród młodzieży daje się zauważyć właściwie we wszystkich rozwiniętych krajach świata. Jednak w Polsce jest on obecnie najgwałtowniejszy. To niewątpliwie dowód na małą skuteczność przekazu wiary w młodym pokoleniu. W czym konkretnie tkwią źródła tej słabości?

Jednym z najbardziej oczywistych powodów wydaje się niski poziom szkolnej katechezy. Odkąd w 1990 r. lekcje religii powróciły do szkół, fakt ten jest traktowany przez dużą część Episkopatu jako jedno z najważniejszych dla Kościoła w Polsce dobrodziejstw ustrojowej transformacji. Liczby (pozornie) mówią same za siebie.

Wedle danych zebranych z diecezji przez Komisję Wychowania Episkopatu Polski w 2015 r. uczestnictwo w lekcjach religii wynosiło 91,5 proc. uczniów szkół podstawowych, w gimnazjach 90,8 proc., w liceach ogólnokształcących 84,8 proc., w technikach i liceach zawodowych 84,6 proc., a w szkołach zawodowych 89,5 proc.

Nieco inne dane przedstawił w 2017 r. Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego. W szkołach ponadpodstawowych udział w lekcjach religii zadeklarowało 76,3 proc. uczniów (w tym 78 proc. dziewcząt i 74,7 proc. chłopców). Zaznaczyła się przy tym różnica między wielkimi miastami a mniejszymi ośrodkami.

Na wsi uczestnictwo w lekcjach religii w szkołach ponadpodstawowych deklarowało bowiem 84 proc., a w miastach powyżej 500 tys. mieszkańców już tylko 67 proc. ankietowanych. Co ciekawe, 28 proc. spośród uczniów szkół ponadpodstawowych, którzy określili siebie jako niewierzący, również zadeklarowało uczęszczanie na lekcje religii.

Kilkanaście lat edukacji religijnej, przez którą przechodzi zdecydowana większość młodzieży w Polsce, powinno mieć przełożenie na w miarę dobry u edukowanych poziom wiedzy o chrześcijańskiej teologii czy historii Kościoła. Śmiem jednak twierdzić (opierając się i na własnym doświadczeniu, i na wielu docierających do mnie opiniach wykładających na różnych uczelniach znajomych), że z niczym takim nie mamy do czynienia. Gdy studenci – także kierunków humanistycznych – są pytani o podstawowe treści Ewangelii (o innych biblijnych księgach nie wspominając), często bezradnie rozkładają ręce. Dlaczego tak się dzieje?

Indagowani w tej sprawie katecheci i biskupi odpowiadają często, że katecheza to coś znacznie więcej niż przekaz wiedzy religijnej. W przyjętym w 2001 r. przez Episkopat „Dyrektorium katechetycznym Kościoła w Polsce” można przeczytać, że na katechezę (rozumianą jako część „procesu ewangelizacji”) składa się nie tylko kształcenie, ale także wychowanie i „ściśle złączone z sakramentami wtajemniczenie chrześcijańskie”.

Za edukację istotnie odpowiada przede wszystkim szkoła. Jednak już zadanie wychowania powierzone jest przede wszystkim rodzinom. Sakramentalne wtajemniczenie to z kolei przede wszystkim domena wspólnot parafialnych.

Niestety tak rozumiana katecheza kuleje na każdym z wymienionych pól.

Siedem kolumn katechezy

We wspomnianym „Dyrektorium katechetycznym” mowa jest o „siedmiu kolumnach katechezy”. Pod tą nazwą kryją się treści, które koniecznie powinny zostać przekazane w toku katolickiej edukacji. Są to odpowiednio: trzy etapy opowiadania historii zbawienia, tzn. Stary Testament, życie Jezusa Chrystusa i historia Kościoła, a także tzw. „cztery filary wykładu”: Symbol wiary („Credo”), sakramenty, przykazania oraz Modlitwa Pańska (czyli „Ojcze nasz”).

Zadania stawiane przed szkolnymi katechetami nie są zatem łatwe. O ile w młodszych klasach możliwe jest jeszcze uproszczone, dostosowane do wieku uczniów opowiadanie o Biblii, w starszych pożądana byłaby już lektura fragmentów Pisma Świętego – także z wykorzystaniem narzędzi, które oferuje współczesna biblistyka. Budujące pogadanki nie są bowiem dobrym remedium na często spotykane twierdzenie, że Biblia to zbiór bajek lub mitów, których właściwe miejsce jest w lamusie historii.


Czytaj także: Piotr Sikora: Polska niekatolicka


Tymczasem wielu młodych przyznaje, że bardzo rzadko (jeśli w ogóle) na lekcjach religii czytało się Pismo Święte. Ich wiedza o dziejach Kościoła również jest wybiórcza, bo nigdy nie dostali w szkole na ten temat systematycznego wykładu. O Symbolu wiary nie słyszeli, choć ci, co uczęszczają na mszę, potrafią go nawet powtórzyć z pamięci. Nawet tych lepiej jednak nie pytać o znaczenie określenia „współistotny Ojcu”. O liczbie sakramentów i przykazań pouczono ich na lekcjach przed pierwszą komunią i bierzmowaniem, gdy przygotowywali się do wymaganych w tych sytuacjach egzaminów. Mimo to można sądzić, że rzeczywista obecność Chrystusa w eucharystii czy bierzmo Ducha Świętego nie są teologicznymi problemami rzetelnie roztrząsanymi na szkolnej katechezie. Modlitwa Pańska też raczej nie bywa pretekstem do przedstawienia fundamentów teologii duchowości.

Prawda wydaje się okrutna: młodzież nie otrzymuje na lekcjach religii podstawowej wiedzy teologicznej. Jak w takiej sytuacji może się bronić np. przed prześmiewczymi oskarżeniami heroldów „nowego ateizmu”? Odpowiedź na zarzut o mierną jakość intelektualną lekcji religii jest jednak często zadziwiająca: szkolna katecheza to nie to samo, co wykład teologii. Bo, jak czytamy w „Dyrektorium katechetycznym”, „działania katechetyczne nie mogą zaniedbywać poznania treści wiary (fides quae), które winno jednak zawsze prowadzić do rozwoju i pogłębienia osobistej wiary katechizowanego ­(fides qua)”. A nic takiego nie nastąpi, jeśli szkolna katecheza nie zostanie wsparta przez rodziny i parafie.

Żal mniej doskonały

Wedle uczonych katechetologów rodzina powinna odpowiadać przede wszystkim za formację moralną i wychowanie do modlitwy. Z kształtowaniem moralności katolickiej w rodzinach („w epoce pełzającego hedonizmu, konsumpcjonizmu i obyczajowego liberalizmu”, jak usłyszałem ostatnio na kazaniu) bywa jednak różnie. Z pewnością dzieci wśród najbliższych najlepiej uczyć się mogą podstawowych zasad uczciwości. Rodzina bywa też dobrą szkołą miłości rozumianej w duchu chrześcijańskim. Jednak we współczesnym kontekście wypowiadanie takich oczywistych twierdzeń niczym mantry nieszczególnie jest mądre. Wielu młodych ludzi wychowuje się dziś w rodzinach rozbitych czy patchworkowych, w których katolickie wytyczne moralne często są odrzucane bądź traktowane jako problematyczne.

Problemem bywa zresztą nie tylko etyka małżeńska i seksualna, ale i samo pojęcie grzechu, które dla wielu trudne jest do zaakceptowania w dobie popularnych przekazów głoszących prymat tzw. „pozytywnego myślenia”. Jeśli nie ma świadomości grzeszności, trudno, by eucharystia i sakrament pojednania traktowane były jako lekarstwo (co podkreśla mocno w swym nauczaniu Franciszek), a nie podniosłe, lecz w gruncie rzeczy pozbawione głębszego znaczenia rytuały.

Inna rzecz, że pogłębieniu życia sakramentalnego nie sprzyjają też treści przekazywane na szkolnej katechezie. Przed niespełna dwoma laty mój starszy, mający wówczas lat dziewięć syn przystępował do pierwszej komunii. Kilka dni przed uroczystością dzieci zostały zaproszone do kościoła na pierwszą spowiedź. Niektóre wyglądały na autentycznie przejęte i przestraszone, choć wokół roiło się od troskliwych rodziców. Gdy mój syn odszedł wreszcie od kratek konfesjonału, uśmiechnąłem się do niego i objąłem go. „Było nieźle” – powiedział. Po chwili zastanowienia dodał jednak: „Nie wiem tylko, tato, czy żałowałem doskonale, czy mniej doskonale”.

Od razu przypomniały mi się problemy, które przeżywałem w związku ze spowiedzią w dzieciństwie: czy mój rachunek sumienia był dostateczny? Czy żałowałem dostatecznie szczerze? Czy zadośćuczyniłem w wystarczający sposób Bogu i bliźniemu? Od tamtego czasu minęło już jednak kilkadziesiąt lat.

Miałem nadzieję, że podobne do moich skrupuły związane z uczonymi na katechezie „warunkami dobrej spowiedzi” nie staną się udziałem mojego syna. Tymczasem się stały. Dawny, potrydencki spór o „żal doskonały” i „mniej doskonały” przywoływany jest na lekcjach dla dziewięciolatków. Uczą się one również „sześciu prawd wiary” (to lokalna, polska formuła, której w takim układzie nie znajdzie się w Katechizmie Kościoła Katolickiego), gdzie Bóg jest prezentowany jako „Sędzia sprawiedliwy, który za dobre wynagradza, a za złe karze”. O miłosierdziu ani słowa. Nie jest to mocno zachęcająca wizja w Kościele, w którym w wielu miejscach na świecie zanika potrzeba i praktyka spowiedzi usznej.

Lista obecności

Można mieć nadzieję, że w wielu rodzinach, które starają się dbać o wychowanie katolickie, wiadomo przynajmniej intui­cyjnie, jak przekazywać dzieciom dobrą nowinę. Służyć temu może choćby modlitwa.

Jednak autorzy „Dyrektorium katechetycznego” podobnej nadziei nie podzielają. Piszą bowiem nie bez racji: „Wychowanie do modlitwy napotyka w dzisiejszych czasach na szczególną trudność, bowiem w wielu domach ludzi ochrzczonych zanikła praktyka modlitwy. Adresatami katechezy stają się w ten sposób ludzie, którzy nie rozumieją sensu modlitwy i nie odczuwają jej potrzeby. To właśnie ze względu na nich przed katechezą polską pojawiają się nowe zadania: rozbudzenia życia modlitwy przez ukazanie jej sensu. Katecheza w żadnej ze swoich form nie może i nie powinna rezygnować z nauczania modlitwy i z wdrażania do jej praktykowania”.

Śmiem jednak wątpić, że katecheza szkolna to dobry sposób na wychowanie do modlitwy. Jeśli nie dokonuje się ono w rodzinach, to może lepiej byłoby zadbać o nie w parafiach, które są naturalnym miejscem dla „liturgicznego i sakramentalnego wtajemniczenia”? Statystyki podpowiadają, że niestety może to być tylko pobożne życzenie. O jakim wtajemniczeniu do modlitwy może być mowa, jeśli w wielkich miastach raz w tygodniu na mszy pojawia się mniej niż jedna trzecia wiernych? Stąd wniosek, że katechezy nie potrzebują tylko dzieci i młodzież, ale też dorośli. W archidiecezji warszawskiej stwierdzono, że jedno powinno towarzyszyć drugiemu. Rodzice dzieci przystępujących do pierwszej komunii zostali zobowiązani np. do comiesięcznego uczęszczania na specjalne nauki.

Wybrałem się na nie. Nie było to szczególnie budujące doświadczenie. Wieczorna pora, rodzice z wyraźną na twarzach apatią (niektórzy, zmęczeni całodzienną pracą, po prostu zasypiali), ksiądz monotonnie odczytujący z ambony mało porywające materiały przygotowane przez warszawską kurię na temat wartości religijnego wychowania w rodzinach. Gdy dobiegało końca, rodzice z ulgą podpisywali leżącą na stoliczku listę obecności.

Szczera rozmowa

Autorzy „Dyrektorium katechetycznego” już w 2001 r. zdawali sobie sprawę, że w Polsce coraz mocniej zaczął zaznaczać się „sekularyzm, który polega na autonomicznej wizji człowieka i świata, według której tłumaczy się on sam, bez potrzeby uciekania się do Boga”. Dziś proces sekularyzacji posunął się znacznie dalej, o czym świadczy postępujący indyferentyzm religijny wśród młodych. Można winić za to rodziców, ale raczej nie jest to dobry sposób na uzdrowienie sytuacji. Ona nie ulegnie znaczącej poprawie, jeśli zmiany nie nastąpią w katechezie szkolnej i parafialnej. Ta pierwsza powinna stać się w końcu rzetelnym wykładem teologii i historii ­Kościoła, a nie „wtajemniczaniem w wiarę”, do którego w szkole nigdy nie będzie odpowiednio sprzyjającego klimatu.

Dla takiego wtajemniczania (mistagogii) najlepszym miejscem wciąż wydają się parafie i tam ono powinno się odbywać (nawet kosztem okrojenia, choć brzmi to w Polsce jak herezja, liczby godzin lekcji religii w szkołach). Nie chodzi jednak tylko o liturgię, choć to sprawa bardzo ważna.

Susan Reynolds, którą tak wstrząsnął dyskutujący z kapłanem podczas homilii ojciec pierwszokomunijnego dziecka, uważa, że w dobie kryzysu wywołanego seksualnymi skandalami bardzo ważna staje się dla katolików rozmowa z kapłanami i między sobą. Księża nie mogą już dłużej występować wyłącznie z pozycji nauczających autorytetów. Po odprawionej liturgii potrzebne są spotkania, na których wierni i kapłani mogliby wymienić się uwagami o wierze i aktualnych problemach ich parafii oraz całego Kościoła. Nie chodzi o zebrania dla aktywistów, lecz dla wszystkich przychodzących na mszę. Zdaniem Reynolds bez takiej rozmowy, której powinna towarzyszyć wspólna modlitwa (będąca de facto dla wielu szkołą modlitwy), niemożliwa jest dziś skuteczna katechizacja w Kościele – przede wszystkim dorosłych i rodzin.

Piękna liturgia z mądrym kazaniem powinna mieć swe przedłużenie w rozmowie, w której byłoby miejsce na swobodne dzielenie się doświadczeniami i wątpliwościami. Takie politurgiczne spotkania mogłyby stać się istotnym elementem życia religijnego katolików. Z pewnością dobrze służyłyby pogłębieniu ich wiary.

Czy coś takiego byłoby możliwe także w rzeczywistości wciąż dość masowego polskiego katolicyzmu? Niektórzy mogą z lekceważeniem odpowiedzieć, że nie ma u nas takiej potrzeby, bo rodzimy katolicyzm z gorszymi już wyzwaniami w przeszłości zdołał sobie poradzić dzięki przywiązaniu wiernych do tradycji i rytuału. Czy jednak tradycja i rytuał aby na pewno są dziś wystarczające do przekazu wiary? ©

Autor jest filozofem, teologiem i publicystą. Redaktor kwartalnika „Więź” oraz członek Zespołu Laboratorium „Więzi”. Ostatnio opublikował zbiór esejów „Przesilona wątpliwość”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2019