Katecheci i frustraci

Zakazywanie świeckim katechetom udziału w strajku jasno pokazuje, że kościelne władze mało obchodzi ich materialny byt oraz pracownicze prawa. Katecheza w Polsce nie jest przemyślana.

19.04.2019

Czyta się kilka minut

 / FRANCO SILVI / EAPA / PAP
/ FRANCO SILVI / EAPA / PAP

Strajk nauczycieli dość niespodziewanie wywołał znów pytania o zasadność obecności katechezy w polskich szkołach. W zdecydowanej większości katecheci nie przyłączyli się do akcji strajkowych, za co niejednokrotnie spotkał ich ostracyzm ze strony innych pedagogów.

Należy jednak zaznaczyć, że wypowiedzi kościelnej hierarchii w tym przypadku ustawiały nauczycieli religii pod ścianą. Bp Marek Mendyk, przewodniczący Komisji ­Wychowania Katolickiego Konferencji Episkopatu Polski, zaznaczył, że w kwestii ewentualnego czynnego przyłączenia się do nauczycielskiego protestu katecheci powinni zachować ostrożność: „Jakkolwiek nie chcemy odbierać nauczycielom religii ich obywatelskiego prawa, to jednak apelujemy i uwrażliwiamy przede wszystkim na dobro dziecka”, bo – jak zadeklarował – „tutaj w centrum jest człowiek i jego dobro jest najważniejsze”.

Dosadniej stanowisko hierarchicznego Kościoła wyraził ks. Tadeusz Hryhorowicz z Kurii Diecezjalnej w Gliwicach: „W tego typu akcjach strajkowych w żadnym wypadku nie powinni uczestniczyć katecheci, gdyż żadne względy ekonomiczne nie usprawiedliwiają rezygnacji z głoszenia Ewangelii”. Można zatem domniemywać, że jeśli katecheza w szkole utożsamiona jest z głoszeniem Ewangelii, katechetom strajkować nie wolno. W końcu nie bez powodu św. Paweł napisał: „Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii” (1 Kor 9, 16). Myślący o czynnym przyłączeniu się do strajku katecheci powinni mieć tedy świadomość, że ciąży nad nimi widmo ciężkiej przewiny. Pytanie tylko, czy należy naprawdę postrzegać lekcje religii w polskich szkołach jako ewangelizację.


STRAJK NAUCZYCIELI – ZOBACZ SERWIS SPECJALNY >>>


Katecheza, czyli cel poza zasięgiem

Pisałem już na tych łamach (powszech.net/przekaz-wiary), że w swej większości hierarchia kościelna w Polsce widzi w powrocie lekcji religii do szkół na początku lat 90. jedno z największych dla katolików dobrodziejstw ustrojowej transformacji. Biskupom nie bardzo trafiają do przekonania argumenty, że owo dobrodziejstwo nie przekłada się na dobrostan wiary powierzonej im trzody. Statystyki są jednak nieubłagane. Spada liczba regularnie praktykujących, mniej jest alumnów w seminariach, a młodzież (nawet ta uczęszczająca na religię w szkołach) z roku na rok deklaruje coraz obojętniejszy stosunek do wiary.

Problem nieskuteczności szkolnej katechezy widzą i sami księża, także ci bardziej zachowawczy. W ostatnio wydanym przez Pawła Milcarka i Tomasza Rowińskiego (redaktorów konserwatywnego katolickiego kwartalnika „Christianitas”) zbiorze wywiadów pod znamiennym tytułem „Alarm dla Kościoła. Nowa reformacja?” znalazła się rozmowa z księdzem, który, co ciekawe, postanowił zachować anonimowość (w książce występuje jako „ks. Jacek Hrabicz”). Kapłan istotnie ostro krytykuje polski kler wszystkich szczebli i wolno przypuszczać, że gdyby zdecydował się wystąpić pod własnym nazwiskiem, w środowisku duchownych spotkałby się najpewniej z niezbyt życzliwymi dla siebie komentarzami.

Duża część rozmowy z „ks. Hrabiczem” poświęcona jest kondycji szkolnej katechezy.

Anonimowy rozmówca Milcarka i Rowińskiego deklaruje jasno: „Lekcje religii to samobójczy błąd Kościoła. Przecież obecne pokolenie w dużej części niepraktykujących trzydziestolatków jest »wychowane« na religii w szkole. (...) Rozumiem, że Kościół wpakował się w szkołę i teraz trudno jest to zmienić. (...) Specjaliści od katechezy deklarują, że katecheza ma być ewangelizacją. To jest bliskie niemożliwości w salce katechetycznej, a zupełnie niemożliwe w szkole. W szkole są lekcje. Stawiając wymagania niemożliwe do spełnienia, sprawiacie, koledzy utytułowani katechetycznie, że nie jest realizowany nawet cel możliwy do osiągnięcia – przekazanie minimum wiedzy o katolicyzmie”.

Uczeni katecholodzy (a wraz z nimi duża część kościelnej hierarchii) uważają bowiem, że katecheza nie może być jedynie przekazem wiadomości z teologii, filozofii chrześcijańskiej czy historii Kościoła, lecz również „wtajemniczeniem” – tj. ­mistagogią, czyli wprowadzeniem w tajemnicę wiary i zbawienia. Czy coś takiego jest możliwe na szkolnej godzinie lekcyjnej między klasówką z matematyki a dyktandem z polskiego? Misterium, w które ma wprowadzać katecheza, nie jest przecież tylko zbiorem prawd. Zadaniem mistagogii jest pomoc w poznaniu Chrystusa, by możliwe było oddanie dla Niego życia. Na szkolnych lekcjach – zgodnie z uczonymi katechetologicznymi dyrektywami – próbuje się to jednak robić. Najczęściej z porażającą nieporadnością. Trudno w takim przypadku mówić o przekazie wiary. Z drugiej strony wykład religijnej wiedzy staje się w szkole niepokojąco infantylny.

„Ks. Hrabicz” taką sytuację komentuje jednoznacznie: „katecheza jest często śmieszna. Od dawna (na szczęście) nie uczę religii, ale niedawno miałem okazję przejrzeć podręcznik do klasy IV. Trzy lekcje pod tytułem »Jezus jest moim przyjacielem«. To ma być lekcja? Jaką wiedzę te dzieci zdobywają? Kiedyś uświadomienie sobie, że do Jezusa Pana można zwrócić się per »ty«, było ożywiające, bo wyrywało z rytualizmu wiary, teraz stało się szkodliwym banałem. To jest dobre na spotkaniu modlitewnym, a nie jako temat do nauczania w szkole. Dzieci w szkole nie da się nauczyć osobistej miłości do Boga, a mówienie o Nim per »Jezus« uważam za zbliżone do bluźnierstwa. Nie da się prowadzić »katechezy« w szkole. Tam mogą być lekcje religii, podające wiedzę o wierze katolickiej, filozofii, religioznawstwie (nie w sensie akademickim, ale na przykład, czym się różni katolicyzm od islamu)”.

Wniosek zdaje się oczywisty: szkoła może być dobrym miejscem do przekazu wiedzy religijnej (choć w Polsce jest nim nader rzadko), ale na pewno nie jest takim dla mistagogii. Ta ostatnia powinna odbywać się przede wszystkim w parafiach, co zresztą wielokrotnie podkreślone zostało w nauczaniu Kościoła. Benedykt XVI napisał np. w swej adhortacji „Sacramentum caritatis”, że właśnie na parafiach ciąży wymóg „drogi mistagogicznej”, która powinna być oparta na trzech elementach: historii zbawienia, znakach zawartych w obrzędach oraz powiązaniu tych obrzędów z życiem chrześcijańskim. Tymczasem na przekór temu stanowisku Magisterium liczni hierarchowie katoliccy w Polsce zdają się nieustannie bronić mistagogicznego wymiaru szkolnej katechezy. Abp Marek Jędraszewski w tegorocznym liście pasterskim na Wielki Post stwierdził, że szkolnej katechezy nie wolno „pojmować jako coś mało ważnego w porównaniu z innymi szkolnymi przedmiotami, jako coś, co możemy lekceważyć i z czego bez większych strat możemy się wycofać. Przykładanie odpowiednio dużej wagi do szkolnej katechezy jest naszym poważnym obowiązkiem, wynikającym z faktu przyjęcia sakramentu chrztu świętego”. Pytanie tylko, co miałoby w polskich warunkach oznaczać owo „przykładanie odpowiednio dużej wagi”.

Bierzmowanie, czyli teologiczna hochsztaplerka

Mylenie porządku wtajemniczenia i rzetelnego przekazu religijnej wiedzy nie prowadzi do niczego dobrego. W Polsce widać to szczególnie w przygotowaniu do sakramentu bierzmowania, w którym za istotny element uważa się tzw. egzamin z wiedzy religijnej. Kandydaci do sakramentu mają wyuczyć się na pamięć dużej liczby hasłowych formułek, co ma im zagwarantować odpowiedni poziom „dojrzałości chrześcijańskiej”. Na ten moment katecheza szkolna przestaje się przejmować mistagogią. Sprawdzian z wiedzy ma stać się bramą do sakramentu.

Trzeba powiedzieć jasno, że to teologiczna hochsztaplerka. Bierzmowanie – wbrew temu, co się o nim powszechnie myśli – nie jest sakramentem „dojrzałości chrześcijańskiej” (rozumianej jako przypieczętowanie „formacji chrześcijan doskonałych”, która miałaby być mierzona pozytywną oceną na szkolnym egzaminie). Katechizm Kościoła Katolickiego stanowi jasno, że „przygotowanie do bierzmowania powinno mieć na celu doprowadzenie chrześcijanina do głębszego zjednoczenia z Chrystusem, do większej zażyłości z Duchem Świętym, Jego działaniem, darami i natchnieniami, aby mógł lepiej podjąć apostolską odpowiedzialność życia chrześcijańskiego. Katecheza przed bierzmowaniem powinna także starać się obudzić zmysł przynależności do Kościoła Jezusa Chrystusa, zarówno do Kościoła powszechnego, jak i wspólnoty parafialnej. Na tej ostatniej spoczywa szczególna odpowiedzialność za przygotowanie kandydatów do bierzmowania” (KKK, 1309).

Trudno się dziwić, że człowiek, który nie doświadcza żywego Kościoła (bo doświadczeniem takim raczej nie mogą być szkolne lekcje religii), nie zostaje w nim po przyjęciu sakramentu. Potocznie od lat powtarzana jest fraza, że dla wielu młodych ludzi w Polsce to sakrament pożegnania z Kościołem. Mając tego świadomość abp Grzegorz Ryś mówi, że „do sakramentów – do Eucharystii, do bierzmowania – można prowadzić jedynie w środowisku wiary. Myślę, że najpoważniejsza zmiana, jaka nas czeka, i ona się już dzieje gdzieniegdzie, ale nie powszechnie, to jest, żeby katechezę, która prowadzi do wtajemniczenia chrześcijańskiego, wyrwać ze szkoły i przenieść ją z powrotem do środowiska wiary, jakim jest parafia – wspólnota w Kościele”.

Jeśli jednak katechezę szkolną traktuje się jako niezbywalne dobrodziejstwo ustrojowej transformacji, w takim wyrwaniu szkolnej katechezy do „mistagogicznej drogi” w parafiach widzieć można chyba jedynie szkodliwe dziwactwo.

Klerykalizm, czyli utrata autorytetu

Inna rzecz, że z generalnie słabej kondycji szkolnej katechezy zdają sobie doskonale sprawę uczący w szkołach księża. Niekoniecznie zresztą myślą w tym przypadku o dobru nauczanych przez siebie uczniów. W religii w szkolnych klasach widzą za to źródło deprecjacji swojej pozycji w społeczeństwie.

Cytowany powyżej „ks. Jacek Hrabicz” opowiada: „Pamiętam, że gdy wprowadzono religię do szkół, myśmy sobie z kolegami siedzieli przy winie i w godzinę przewidzieliśmy wszystkie tego konsekwencje. Nie z powodu geniuszu prorockiego, tylko dlatego, że znając szkołę, ówczesną (!) młodzież, myśleliśmy realnie, nie życzeniowo. Myśmy sobie wtedy opisali konsekwencje religii w szkole: 1) utrata autorytetu księży – bo ksiądz czuje się zwykłym nauczycielem i to przedmiotu, który nie ma żadnego znaczenia; 2) oddalenie się młodzieży od Kościoła – bo ksiądz staje się funkcjonariuszem systemu, a poza tym jest śmieszny i nieporadny, bo nic nie może, a religia jest w szkole, więc niektórzy nawet nie wiedzą, gdzie jest ich parafia; 3) zanik duszpasterstwa grup i ruchów – bo księża po lekcjach mają wszystkiego dość. Niestety, wszystko się sprawdziło. Co nie znaczy, że nie zdarzają się katecheci, którzy do młodzieży docierają. Ale to wyjątki. Wtedy nasze wnioski dotyczyły młodzieży. Obecnie coraz bardziej dotyczą dzieci. Może lekcje religii w szkole do III-IV klasy mają sens, bo rodzice nie muszą prowadzać dzieci poza szkołę. I dzieci w tym wieku są jeszcze jako tako posłuszne”.

Co o takiej wybitnie sklerykalizowanej perspektywie na temat religii w szkołach sądzić mogą świeccy katecheci, tacy np. jak mąż pani Anny, która napisała przejmujący list do „TP” pod tytułem „Jestem żoną katechety”? Główną troską „ks. Hrabicza” zdaje się tracony w związku z katechizowaniem w szkołach autorytet duchownych, doświadczane poczucie śmieszności oraz zmęczenie spowodowane nauczycielskimi obowiązkami. „Ks. Hrabicz” nie wie pewnie, jak bardzo irytujące mogą być takie stwierdzenia dla świeckich – owego „gorszego sortu” katolików.

Pisze pani Anna: „Czasami myślę, że księża zamieszkują rzeczywistość, której nie ma. Są mieszkańcami utopijnej krainy, zamknięci w szklanej kuli, z dala od realiów. To, na co ja pracuję, oni najczęściej mają zapewnione – przysłowiowy wikt i opierunek, dach nad głową. Przeraża mnie to, że gdy z nimi rozmawiam, każde niemal zdanie zaczynają od »Ja«. »Ja jestem zmęczony, bo niedziela i tyle pracy, ja muszę to, ja chciałbym tamto«. Mam w rodzinie księdza i jeśli wziąć pod uwagę aspekt standardu życia (finansowy), to mnie i moich najbliższych dzielą lata świetlne od tego, jak żyje on i jego koledzy księża (są to osoby w moim wieku). Kwota, którą jednorazowo on wydaje na jedną parę butów, to dla nas roczny, a nawet dwuletni wydatek na buty dla całej rodziny. Proboszczowie wiejscy pozamykani w swoich plebaniach-współczesnych twierdzach, oddalonych od siebie o kilka kilometrów, stroniący od zwykłych ludzi, żyjący komfortowo, bez lęku, że nie starczy na leki, na książki, na raty kredytu. Żyjący w fikcji świata, jak na wakacjach. Takich spotykam wielu. Kręcą się wokół ogona własnych potrzeb i kaprysów”.

I jeszcze jedno: proboszczowie wysyłają wikarych do szkół, by młodzi księża mieli opłacony ZUS. Może w tym tkwi właśnie główna tajemnica owego niezbywalnego dziedzictwa ustrojowej transformacji, za jaką w hierarchicznym Kościele uznaje się szkolną katechezę? Mniejsza o dobrostan wiary świeckich wiernych, skoro w tak wygodny sposób można zabezpieczyć byt duchownych. Mistagogia w parafiach wymagałaby jeszcze duchowego wysiłku, który łatwo sobie odpuścić podczas szkolnych lekcji. Łatwiej puścić jest uczniom jeden czy drugi film, niż dać rzetelny wykład teologii, a na niemożliwe w zgiełku szkoły wtajemniczenie w wiarę wzruszyć ramionami.

Misja, czyli łamanie praw

Od choroby tej nie są też wolni świeccy katecheci, którzy jednak w odróżnieniu od księży często mają rodziny na utrzymaniu, a pozbawieni są dochodów z intencji mszalnych, pogrzebów i ślubów czy choćby z opłat za „obsługę” bierzmowania bądź pierwszej komunii.

Ostatni strajk nauczycielski pokazał zresztą jasno, że kościelne władze mało obchodzi materialny byt świeckich katechetów i ich rodzin. Prawa pracownicze nauczycieli religii zostały uznane za rzecz nieistotną. Oni przecież mają ewangelizować. Taki szantaż wywierany przez duchownych na świeckich to z pewnością nieuprawniony zamach na sprawy, które nie powinny podlegać kościelnej jurysdykcji (tzw. misja kanoniczna udzielana przez biskupów nie może skutkować ograniczaniem praw pracowników opłacanych przez państwo). Duchowni zdają się też zapominać, że ich zakaz jest w gruncie rzeczy antyewangeliczny i niemoralny.

Ten niezdrowy system na pewno wymaga zmiany. Paradoksalnie do jej wymuszenia przyczynić by się mogły prośby kierowane przez niektóre samorządy do Kościoła o zmniejszenie liczby godzin lekcji religii w tygodniu: z dwóch do jednej. Chodzi w tym przypadku o szkoły ponadpodstawowe, w których ze względu na reformę edukacji pojawi się wkrótce podwojony rocznik pierwszoklasistów i związane z tym kłopoty z salami lekcyjnymi. Komisja Wychowania Konferencji Episkopatu Polski wystąpiła przeciw takiemu rozwiązaniu, ale zgodził się już na nie np. w swej archidiecezji abp Ryś. On jednak wierzy w moc wtajemniczenia w wiarę w parafiach.

Reforma, czyli błędne koło

Sądzę, że oddzielenie szkolnych lekcji religii od mistagogii przyczyni się do koniecznych zmian w programach nauczania tego przedmiotu. W szkole uczniowie otrzymywaliby podstawowy wykład z teologii, w parafiach zaś dokonywałaby się właściwa inicjacja w wiarę. Uważam, że tej ostatniej mogliby się podjąć przede wszystkim wspierani przez parafian księża (niejednokrotnie narzekający dziś na utratę swego duchowego autorytetu). Obecność duchownych w szkołach nie byłaby konieczna. Świeccy nauczyciele religii nie mają przecież zwykle gorszego od kapłanów przygotowania teologicznego (choć duchowni często tłumią w nich zapał i żarliwą wiarę).

Wiem, że wielu może uznać te propozycje za utopijne. Szkolna katecheza bez mistagogii? Przecież byłoby to „puste religio­znawstwo”. Wtajemniczenie w wiarę w zasklepionych w bezrefleksyjnym rytualizmie polskich parafiach? Niewykonalne. Co z ubezpieczeniami dla księży? No właśnie.

W ten sposób bez końca można kręcić się w kółko. W swym przemówieniu na jednej z kongregacji kardynalskich przed konklawe w 2013 r. kard. Jorge Bergoglio powiedział: „Obracający się wokół siebie samego Kościół wierzy – jakby nie był tego świadomy – że ma własne światło. Przestaje być »Tajemnicą światła«, i wtedy daje miejsce każdemu straszliwemu złu »duchowej światowości«”.

Coś takiego przytrafiło się chyba Kościołowi w Polsce. Niezdolność do zmian dotyczących katechezy (mimo kilku odosobnionych prób, które wiosny niestety jeszcze nie czynią) jest dojmującym tego świadectwem. ©

Autor jest filozofem, teologiem i publicystą. Redaktor kwartalnika „Więź” oraz członek Zespołu Laboratorium „Więzi”. Ostatnio opublikował zbiór esejów „Przesilona wątpliwość”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019