Między Kimem a Trumpem

Wobec zbrojeń Korei Północnej i problemów z Trumpem Korea Południowa szuka strategii, która zapewni jej pokój. Coraz częściej mówi się o rozwoju własnego programu nuklearnego.

19.09.2017

Czyta się kilka minut

Donald Trump i Kim Dzong Un nie schodzą  z plakatów. Tytuł na reklamie popularnego magazynu głosi: „Kryzys na Półwyspie Koreańskim”.  Seul, 11 września 2017 r. / AHN YOUNG-JOON / AP / EAST NEWS
Donald Trump i Kim Dzong Un nie schodzą z plakatów. Tytuł na reklamie popularnego magazynu głosi: „Kryzys na Półwyspie Koreańskim”. Seul, 11 września 2017 r. / AHN YOUNG-JOON / AP / EAST NEWS

Koreańczycy zwykli fatalistycznie mówić o sobie, że są niczym „krewetka pomiędzy wielorybami”. W badaniach Półwyspu Koreańskiego sentencja ta jest przywoływana tak często, że stała się wręcz banalna. Ale trudno zarzucić jej brak adekwatności: geopolitycznie Półwysep Koreański od wieków uwiązany był w polityczną grę regionalnych mocarstw.

Dzisiaj administracja Moon Jae-ina, prezydenta Korei Południowej, z przerażeniem obserwuje kolejne testy nuklearne Korei Północnej – ostatnio bomby wodorowej – jak też wojenną retorykę Donalda Trumpa.

Prezydent Korei Południowej znalazł się w niezwykle kłopotliwej sytuacji: zmuszony jest balansować między spełnianiem oczekiwań swoich wyborców a utrzymaniem coraz bardziej chwiejnego sojuszu z USA. Za wszelką cenę nie może dopuścić przy tym, aby Korea Północna stanęła w obliczu – przywołując słowa polityka z Białego Domu – „ognia i siły, jakiej świat nigdy jeszcze nie widział”. I to w interesie nie Kim Dzong Una, lecz własnych obywateli.

Nikt jak własny partner

Koreę Południową ze Stanami Zjednoczonymi łączy 67 lat sojuszu i współpracy. To dzięki wsparciu (i ofierze) amerykańskich żołnierzy wojna z lat 1950-53 nie zakończyła się zajęciem całego Półwyspu przez komunistów. Potem, także dzięki pomocy Stanów, Korea mogła rozwinąć ekonomiczne skrzydła i stać się jednym z pierwszych „azjatyckich tygrysów”. W minionych dekadach dzięki opiece militarnej Wielkiego Brata Południe mogło zaoszczędzić miliardy w swym budżecie. Koreańczycy starali się nie pozostawać dłużni, wysyłając swoich żołnierzy na prowadzone przez USA wojny – od Wietnamu po Afganistan.

Wydawałoby się, że sojusz jest nie do ruszenia. Tymczasem od momentu objęcia władzy Donald Trump zrobił już wiele, aby związki obu krajów wywrócić do góry nogami.

Gdy w brydżu współgracz wyjątkowo źle zagrywa, zwykło się mówić: „nikt jak własny partner”. Prezydent USA zdążył się już wykazać ignorancją w odniesieniu do historii kraju i jego kultury. Swoimi jadowitymi tweetami zdumiewa południowokoreańską prasę. Ostatnio – po kolejnym teście nuklearnym Pjongjangu – urągał południowokoreańskiej polityce jako zbyt uległej, podkreślając, że w Korei Północnej rozumie się jedynie prawo pięści (przypomnijmy, że jeszcze kilka miesięcy wcześniej Trump deklarował chęć rozmowy i wspólnej konsumpcji burgera z Kim Dzong Unem).

Krytyka polityki prezydenta Moon Jae-ina pojawiła się, pomimo że w ostatnich miesiącach prezydent Południa zaostrzył retorykę wobec sąsiada i poparł sankcje wobec niego. W dniu, gdy potwierdzono fakt północnokoreańskich testów nuklearnych, Trump zatelefonował nie do Moon Jae-ina, lecz do premiera Japonii Shinzō Abe – i to dwukrotnie. Koreańska prasa odebrała te działania jako kolejną zniewagę. Jakby tego wszystkiego było mało, z największym zdumieniem przyjmuje się w Seulu pojawiające się co i raz groźby ekonomiczne. Na początku września Trump odgrażał się zniesieniem pięcioletniej umowy Seul–Waszyngton o wolnym handlu. Taki ruch uderzyłby poważnie w słabnącą południowokoreańską gospodarkę.

„Piękne słowa za piękne słowa” – głosi popularne koreańskie powiedzenie. Wszy- stkie badania pokazują, że negatywny odbiór Trumpa w ostatnim czasie jeszcze bardziej się w Korei pogłębił.

Warto byłoby zadać pytanie, dlaczego Biały Dom w ogóle ryzykuje sojusz z Seulem, stosując tak ostrą retorykę i tak obraźliwe gesty? Z jednej strony może chodzić o zaspokojenie swoich wyborców – podczas kampanii wyborczej Trump wspominał o zamknięciu bazy wojskowej w Seulu, a umowę o wolnym handlu z Koreą Południową określał jako „katastrofalną”. Z drugiej strony Trump może chcieć zmusić Moon Jae-ina do większego posłuszeństwa i radykalnego opowiedzenia się po stronie USA.

A tego właśnie boi się Moon – w ten sposób zdradziłby swoich wyborców.

Koreański Kain i Abel

Moon Jae-in doszedł bowiem do władzy w szczególnych okolicznościach: masowych protestów, przyspieszonych wyborów i totalnego upadku patriotycznej partii Saenuri.

Także odsunięcie, a potem aresztowanie (za nadużycia władzy) prezydent Park, bardzo proamerykańskiej, zwiastowało nową politykę. Dla większości Koreańczyków korupcja w rządzącej wtedy partii oznaczała również kompromitację całej jej polityki. Zachodni obserwatorzy – w przypływie optymizmu związanego z pokojowymi (jak na ich skalę) protestami – często nie dostrzegali akcentów antyamerykańskich i apologetycznych wobec Korei Północnej. Tymczasem skala resentymentu antyamerykańskiego zwiększyła się jeszcze po dojściu w USA do władzy Trumpa i protestach niewielkiej grupy popleczników starego rządu Park, którzy zaczęli manifestować pod amerykańskimi flagami (i protestują tak do dziś).

Moon, którego przeszłość związana była z tzw. słoneczną polityką (niegdysiejszą próbą zbliżenia z Pjongjangiem), dochodząc do władzy manifestował niechęć wobec planów budowy amerykańskiego systemu antyrakietowego THAAD i chęć zbliżenia się z Północą. Wielokrotnie wyrażał poparcie dla idei zjednoczenia Półwyspu na zasadach federacji i spotykał się z koreańskimi intelektualistami oskarżanymi o jawne popieranie Pjongjangu. Z kolei już po wygranych wyborach przypominał, że wierzy w dialog z Północą. Jeszcze w czerwcu tego roku, w rocznicę szczytu Północ–Południe (13–15 czerwca 2001 r.), zapowiadał, że spotkania rodzin rozdzielonych 38. równoleżnikiem niedługo znów będą możliwe. Zapewne liczył na jakąś odpowiedź ze strony Kim Dzong Una.

Tymczasem Północ okazała się niewzruszona. Dlaczego?

„Nie wprowadza się dyktatury po to, by chronić rewolucję” – pisał Orwell. Reżim Kim Dzong Una czuje się bezkarny. Bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, że ostatnie, czego świat chce, to wojna – i zamierza to wykorzystać. Celem reżimu z Północy jest zjednoczenie Półwyspu. Ale nie będzie to możliwe, dopóki na Półwyspie stacjonują „jankeskie wojska”.

Pjongjang wielokrotnie ogłaszał swoją pozycję światu. Partyjna gazeta „Rodong Sinmun” podsumowała ją zgrabnie np. w 2001 r. pisząc, że „żołnierze USA przebywający w Korei Południowej są korzeniem całego zła, który doprowadzi do wyścigu zbrojeń, co jest poważnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa w regionie i grozi wojną”.

Zaledwie kilka dni temu na Seul spadły balony transportujące klasyczną antyamerykańską propagandę i biuletyny informujące o kimirsenowskiej jeszcze propozycji zjednoczeniowej z 1994 r. – na zasadzie „jednego państwa z dwoma rządami”. Do takiej samej koncepcji pozytywnie odnosił się kiedyś Moon Jae-in.

Prezydent Korei Południowej nie zamierza jednak przystąpić do żadnych rozmów na takich warunkach. Koreańczykom, którzy naciskają na dalszą integrację, mówi: „Nie będzie zjednoczenia przed denuklearyzacją”. Moon nie zaryzykuje też sojuszu z Kimem: rozumie, jak niebezpieczne mogłoby być przedwczesne zjednoczenie, zwłaszcza gdy jeden z „braci” jest agresywny i uzbrojony w najbardziej destruktywną broń na świecie.

Uniknąć wojny za wszelką cenę

Moon prowadzi politykę bliską oczekiwaniom swych wyborców.

Według badań Gallup Korea z 5–7 września wśród byłych prezydentów obecnie z największym uznaniem wspomina się Kim Dae-junga i Roh Moo-hyuna – twórców „słonecznej polityki”. Moon jest ich spadkobiercą. Prowadzi jednak bardziej dojrzałą politykę. Z jednej strony pokazuje marchewkę i gotowość do dialogu, z drugiej – grozi kijem. Ma nadzieję, że sankcje i naciski społeczności międzynarodowej przymuszą Północ do rozmowy. Okoliczności zmuszają go jednak do przyjęcia ostrej linii wobec Pjongjangu. To dlatego system obronny THAAD dostał ostatecznie zielone światło – choć nie obywa się bez protestów (ponad 30 osób zostało w nich rannych), a niektórzy publicyści zarzucają już Moonowi zdradę narodowych idei.

Problem w tym, że nie wiadomo, jak sprawić, aby Korea Północna zmieniła swoją politykę.

Obecnie ONZ planuje kolejne sankcje. Tymczasem Władimir Putin – argumentując, że sankcje uderzą co najwyżej w zwykłych ludzi – wchodzi do gry. Zamiast sankcji Rosja i Chiny proponują plan „zamrożenia” konfliktu, według którego obie strony miałyby wstrzymać się z manewrami wojskowymi i kolejnymi pokazami siły. Wielu analityków nawołuje do jak najszybszych rozmów.

Trudno oczekiwać, by w ich wyniku Kim Dzong Un zrezygnował z programu nuklearnego. Nie po Iraku, Libii i – koniec końców – nie po Ukrainie, której ponad 20 lat temu obiecano nienaruszalność granic w zamian za nuklearne rozbrojenie. Mafijny reżim z Północy wierzy, że nuklearny arsenał zapewnia mu nietykalność, i że siła daje mu prawo do przywództwa nad Półwyspem. Moon Jae-in wydaje się żywić nadzieję, że rozmowy przyniosą rezultaty, a przynajmniej – że pozwolą złapać obu stronom oddech. Aż do kolejnej „prowokacji” Pjongjangu...

Azjatycki wyścig nuklearny?

Widząc problemy w sojuszu z Ameryką i szukając nowej strategii, która zapewniłaby pokój, w Korei Południowej coraz częściej mówi się o rozwoju własnego programu nuklearnego.

Kiedyś, w 1975 r., projekt taki proponował już generał Park Chung-hee – zaniepokojony upadkiem Wietnamu Południowego i komunistyczną ekspansją w Indochinach. Jednak Amerykanie – gwaranci bezpieczeństwa Seulu – nie zamierzali tracić wpływów w tej części świata i tak ważnego punktu geopolitycznego. Projekt został zatrzymany.

Jego powrót w obecnej debacie wskazuje na wagę kryzysu. Także z powodu jego ewentualnych konsekwencji dla sytuacji w regionie. Jeśli bowiem Seul zacznie budować swoją bombę atomową (i mogące ją przenosić rakiety), nie ma co liczyć na to, że na nuklearny projekt Korei Południowej spokojnie będzie patrzeć Japonia.

Czy grozi nam więc masowa nuklearyzacja na Dalekim Wschodzie? Raczej nie. Bardziej prawdopodobny jest kolejny zwrot w polityce Waszyngtonu i powrót do status quo. Widać, że w administracji Trumpa rośnie niezadowolenie. Pojawiają się głosy, aby prezydent zaczął lepiej traktować jednego z najbliższych sojuszników USA w Azji i zwrócił uwagę na swój język.

„Lepiej uważnie patrz na tweety” – krytykował prezydenta w telewizji CNN Michael Hayden, emerytowany generał lotnictwa. To dobra rada dla wielu polityków. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2017