W cieniu bomby atomowej

Gdyby zechciał, Kim Dzong Un mógłby w kilka minut usmażyć stolicę Korei Południowej swoimi rakietami. A jednak na Południu mało kto wierzy w wojnę. Dlaczego?

15.05.2017

Czyta się kilka minut

Ćwiczenia antyterrorystyczne w Seulu, sierpień 2016 r. / Fot. Jung Yeon-Je / AFP / EAsT NEWS
Ćwiczenia antyterrorystyczne w Seulu, sierpień 2016 r. / Fot. Jung Yeon-Je / AFP / EAsT NEWS

Gdy idą u nas wybory, w telewizji pojawia się morda Kim Dzong Una” – tłumaczy spokojnie Koreańczyk z Południa. Jego towarzysz przytakuje w milczeniu delikatnym skinieniem głowy. Tutaj, w Seulu, stolicy Korei Południowej, dyktator komunistycznej Północy nie budzi sympatii i trudno się temu dziwić.

Wzrok obu mężczyzn bezwiednie przesuwa się po szklanym ekranie. Przywykłem już do tego widoku. Mała seulska kawiarenka, ukryta w labiryncie wąskich i zatłoczonych uliczek – pomiędzy nowoczesnym budynkiem ze szkła i stali a tradycyjnym koreańskim domem w stylu hanok – zawsze skrywa w swoim półmroku telewizor.

W pogoni za nowoczesnością Koreańczycy z Południa już dawno porzucili tradycyjnie kojarzoną z Azją herbatę. Dziś wszyscy piją americano, czyli espresso z wodą. „Amerykańskie” znaczy „lepsze”. Herbatę piją już tylko ludzie starzy lub z prowincji, z którymi postępowi mieszkańcy Seulu nie chcą mieć nic wspólnego. Gdy jednak obie te grupy się spotykają, to bardzo rzadko dochodzi między nimi do konfliktu. Rozmawiając między sobą, Koreańczycy dużą wagę przykładają do hierarchii społecznej i harmonii w dyskusji.

Kto się kogo boi

Z Koreą Północną jest trochę jak z herbatą. Oczywiście są ludzie, którzy jeszcze piją herbatę. Gdzieś, hen daleko od stolicy, mieszkają też ludzie, którzy ciągle wierzą w wojnę. Za każdym razem, gdy wspominam o zagrożeniu płynącym z Północy, spotykam się z uśmiechem lekkiego politowania na twarzy mojego rozmówcy z Południa.

Jeden z mężczyzn, który, jak się okazuje, jest wykładowcą języka szwedzkiego na uniwersytecie, popijając americano przekonuje, że za podział Półwyspu Koreańskiego – dokonany już prawie 70 lat temu, gdy w trakcie wypierania japońskich okupantów północną część Półwyspu zajęli Sowieci, a południową Amerykanie (wojna z lat 1950-53 w gruncie rzeczy „tylko” przypieczętowała ten podział) – odpowiedzialne są Stany Zjednoczone. A straszenie komunistyczną Koreą Północną ma na celu jedynie legitymizację obecności amerykańskich wojsk na Południu, czyli w Republice Koreańskiej.

Jeszcze bardziej gorzko o „amerykańskim kolonializmie i imperializmie” wypowiada się drugi mężczyzna. Ale potrafię go zrozumieć. Pochodzi z wyspy Dżedżu, gdzie za sprawą „czerwonej gorączki” w latach 1948-49 wymordowano jedną piątą populacji, z powodu podejrzeń o komunistyczne poglądy.

Obaj mężczyźni należą do koreańskiej klasy średniej. Wykształceni, znający języki obce, inteligenci z wielkiej stolicy. Mają po około 45 lat, więc należą do pokolenia, które – według różnych sondaży – darzy Północ największą sympatią.

Natomiast młodzi Koreańczycy, choć do reżimu Kimów podchodzą dużo bardziej krytycznie, pytania o zagrożenie ze strony Północy zazwyczaj zbywają wzruszeniem ramion. Dla nich brzmi to trochę jak bajka o pasterzu i wilku.

Nieznośny młodszy brat

Społeczeństwo demokratycznego Południa zbyt często i zbyt długo straszono zbliżającą się już-już wojną, aby przykładało do tego większą uwagę.

Wielokrotnie słyszałem tu zapewnienia, że prawdziwym problemem jest konflikt z Japonią o wyspy Dokdo. Ten niewielki archipelag na Morzu Japońskim od wielu lat budzi skrajne emocje. Obie stolice, Seul i Tokio, roszczą sobie prawo do władzy nad wyspami, które na stałe zamieszkuje tylko... koreańskie małżeństwo – jako niezbity dowód na to, że ziemie te od zawsze należały do Korei. Co roku Dokdo odwiedza też ok. 2 tys. turystów. Rząd południowokoreański poświęcił niemałą sumę na przekonanie świata, że archipelag należy do Seulu. W przedszkolach dzieci śpiewają piosenki o nadzwyczajnym pięknie wysp, a w seulskim metrze wyświetlany jest film, który zachęca do wycieczek na Dokdo.

Konflikt z Tokio, choć emocjonalny, jest jednak ze wszech miar pokojowy. Tymczasem np. w 2010 r. Korea Północna zatopiła południowokoreańską korwetę i ostrzelała ogniem artyleryjskim wyspę Yeonpyeong; były ofiary w cywilach. Moi rozmówcy zdawali się ignorować ten fakt. Ot, taka mała sprzeczka pomiędzy braćmi...

A może to efekt wyparcia? Być może przyjęcie perspektywy, w której Korea Północna to tylko nieznośny młodszy brat, jest logiczną strategią na pokonanie czającego się w podświadomości nuklearnego strachu?

Seul znajduje się przecież w odległości zaledwie 60 km od granicy z Północą. Kim Dzong Un mógłby, gdyby nagle zechciał, usmażyć stolicę Południa w kilka minut swoimi rakietami atomowymi – i to nawet nie balistycznymi (nad którymi ciągle pracuje, grożąc, że dolecą do Zachodniego Wybrzeża USA), ale tymi krótkiego zasięgu.

Aglomeracja seulska to prawie 25 mln mieszkańców – ponad połowa ludności kraju. Wyobraźmy sobie życie w ciągłym strachu. Ze świadomością, że w każdej chwili można zginąć w wyniku ataku nuklearnego. O ile będzie miało się szczęście i zginie się od fali uderzeniowej. Gorzej, jeśli czeka nas śmierć w męczarniach choroby popromiennej. W przypadku tak wielkiej skali zniszczeń nie ma co liczyć, że służby dotrą do wszystkich potrzebujących. To będzie straszna śmierć, bez jakiejkolwiek pomocy lekarskiej.

Cena (potencjalnej) wygranej

Tymczasem z tematem wojny Koreańczycy mierzą się codziennie. Poprzez wiadomości o wojskowych paradach Kim Dzong Una, poprzez maski przeciwgazowe dostępne w metrze (które zostało zaprojektowane w taki sposób, aby pełnić również funkcję wielkiego przeciwlotniczego bunkra), aż po ponad 30 tys. amerykańskich żołnierzy stacjonujących na Południu.

W sercu Seulu znajduje się amerykańska baza Yongsan. Kiedyś, w latach 1910-45 – w czasie japońskiej okupacji Półwyspu – znajdowała się tu główna siedziba Japońskiej Armii Imperialnej. Jak można się domyślić, dla koreańskich nacjonalistów to dziś kolejny argument, aby podkreślać zniewolenie kraju. Zwłaszcza że wejść do bazy mogą tylko wojskowi.

Miałem szczęście poznać weterana wojskowego, który zaprosił mnie na unikalną po niej przechadzkę. Amerykanin Roger jest po sześćdziesiątce. Korea spodobała mu się na tyle, że po skończeniu służby został na miejscu, jako nauczyciel angielskiego.

Yongsan to drugi dom Rogera. Amerykanie mają tu swoje sklepy, szkoły, szpital, nawet siłownie. Yongsan to miasto w mieście.
Miałem poczucie, jakbym przekroczył jakiś teleport. W kilka minut z Korei przeniosłem się do Stanów Zjednoczonych. Gdy przyglądaliśmy się posągowi wojskowego bohatera, zapytałem Rogera, czy było warto.

– Tak, wojna koreańska z lat 1950-53 była niesamowicie brutalna – odpowiedział. – Koreańczycy oskarżają nas o podział Półwyspu. Ale przecież inaczej cały kraj dostałby się w ręce Sowietów, a potem Kim Ir Sena.

Pytam o potencjalny konflikt. Roger odpowiada zdecydowanie: – Dopóki tu jesteśmy, Północ nie zdecyduje się na atak. Gdyby jednak doszło przez przypadek do wojny, wygralibyśmy ją, choć byłaby to wojna bardzo krwawa. Cena byłaby straszna.

Zjednoczenie zbyt drogie

W atak Północy nie wierzy również mój koreański przyjaciel Taekjung, student romanistyki. – Napaść Północy jest absolutnie niemożliwa, ponieważ byłby to po prostu koniec Korei Północnej – przekonuje.

Pytam o arsenał nuklearny, ale Taekjung ma już przygotowaną odpowiedź: – Jakiekolwiek użycie broni nuklearnej przeciwko nam nawet nie wchodzi w grę. Promieniowanie zagrażałoby przecież również Północy. Zresztą oni mają tę broń wyłącznie do obrony.
Taekjung nie odrzuca możliwości zjednoczenia Półwyspu. – To w końcu musi się stać. Tylko tak możemy zakończyć ten konflikt.
Ostrożnie dodaje: – Nie wcześniej jednak niż za 10-20 lat.

Podobnie myśli wielu innych studentów, dla których zjednoczenie wydaje się zwyczajnie zbyt drogie. – Najpierw musimy naprawić naszą gospodarkę – przekonują. Oczywiście są też tacy, którzy przypominają, że w ten sposób można odsuwać temat w nieskończoność. Jeśli jednak miałoby dojść do zjednoczenia, to na jakich zasadach?

Tylko najbardziej drapieżni konserwatyści koreańscy chcieliby zobaczyć wyprzedzający atak na Północ i unifikację Półwyspu siłą. Większość pamięta, że zjednoczenie w wariancie wietnamskim pochłonęło życie masy ludzi i pogrążyło kraj na lata w wojennym chaosie. Dziś, gdy ludzie z Seulu wyobrażają sobie zakończenie tego konfliktu, myślą raczej o burzeniu muru berlińskiego, o fajerwerkach nad Bramą Brandenburską i rodzinach padających sobie w ramiona.

Czy zjednoczenie w wariancie niemieckim miałoby szanse powodzenia? Pod koniec lat 80. XX w. w Niemczech zachodnich też mało kto wierzył w możliwość zjednoczenia. W okresie reaganowskiego konserwatyzmu ryzyko wojny wisiało w powietrzu. Półmilionowa armia sowiecka w komunistycznych Niemczech wschodnich stale prężyła muskuły i ćwiczyła. Po stronie Zachodu czekało 350 tys. amerykańskich żołnierzy.

Choć skala amerykańskiego zaangażowania tu i tam jest inna, czy nie przypomina to dzisiejszej Korei?

Pustelnicze Królestwo

Profesor Andrei Lankov, wybitny specjalista zajmujący się Koreą Północną i wykładowca na Uniwersytecie Kookmin w Seulu, ostrzega przed uleganiem zbyt powierzchownym podobieństwom. W latach 1961-89 każdego roku do Niemiec zachodnich uciekało ponad 22 tys. osób. Tymczasem dziś w Korei Południowej mieszka zaledwie 30 tys. uciekinierów z Północy.

Także pod innymi względami różnica między podzielonymi krajami w obu przypadkach jest ogromna. Stosunek zarobków w Niemczech wynosił 1:3 na korzyść Zachodu, w Koreach według niektórych obliczeń to aż 1:60. Potencjalne zjednoczenie może być niesamowicie drogie.

Mówi się również o dużych różnicach mentalnych między mieszkańcami obu krajów. W przeciwieństwie do Niemiec rozdzielone rodziny przez lata nie miały szans na spotkanie ani nawet na komunikację listową. Izolacja Północy posunięta jest do tego stopnia, że – podobnie jak w pewnym okresie koreańskiego średniowiecza – nazywanie tego kraju Pustelniczym Królestwem jest w pełni uzasadnione.

Co może zdumiewać, uciekający z Północy często nie widzą związku między tragediami, które ich spotkały, a reżimem. Prawie 70 proc. Koreańczyków z Północy mieszkających dziś na Południu wciąż uważa Kim Ir Sena, założyciela komunistycznego państwa, za bohatera.

Większość z nich jest uciekinierami ekonomicznymi. Mieszkańcy Północy za tragiczną sytuację kraju obarczają światowe mocarstwa, a Koreańczyków z Południa oskarżają o bycie „marionetkami Amerykanów” i „zbrukanie koreańskiej krwi”. W przypadku zjednoczenia istnieje więc wysokie prawdopodobieństwo ideologicznego zderzenia między obiema częściami podzielonego narodu. A może już pomiędzy dwiema nacjami?

Uciekinierki

Uciekinierzy z Północy szczerze wierzą też w siłę dynastii Kimów. Poza starszymi ludźmi byli jedynymi, którzy wyrażali przy mnie głęboki lęk przed potencjalną agresją Pjongjangu.

I tak, dwie Koreanki – nazwijmy je: Hyang-mi i Yong-ae (prosiły, aby zmienić ich imiona) – uciekły z Północy w drugiej połowie pierwszej dekady XXI w. Po kilkuletnim pobycie w Chinach trafiły w końcu na Południe. Dziś obie radzą sobie całkiem dobrze, łącząc pracę ze studiami.

Zanim przekroczyły graniczną z Chinami rzekę, wraz z matką trafiły do jednego z okrytych złą sławą komunistycznych obozów. Do dziś nie poznały powodów swojego zatrzymania. Prawdopodobnie wobec reżimu zawinił ojciec. Odpowiedzialność zbiorowa jest na Północy nadal standardową praktyką, wprowadzoną już w latach 50. XX w. przez Kim Ir Sena.

Kolejną cechą charakterystyczną dla działań komunistycznego reżimu wobec swych obywateli jest brak jakiegokolwiek procesu osób zatrzymanych. Wszystko dzieje się po cichu, co tylko potęguje strach i paranoję w społeczeństwie.

Obie kobiety są przekonane, że północnokoreański reżim nie cofnie się przed niczym: – To jest kraj, który codziennie żyje wojną. Kim Dzong Un naprawdę jest zdolny do militarnej odpowiedzi. Ryzyko agresji przeraża całą społeczność uciekinierów – podkreśla Hyang-mi. – Problem w tym, że mamy system, który nieustannie utrzymuje swoje społeczeństwo w wojskowej gotowości. Aby jednak utrzymać to napięcie, reżim musi stale balansować na krawędzi i co pewien czas pokazać swoim obywatelom, że faktycznie „jest zwycięski”.

Powrót „słonecznej polityki”

Koreańskie Południe żyje dziś jednak nie buńczucznymi okrzykami Kima, ale wynikiem przyspieszonych wyborów prezydenckich. Były one konieczne po tym, jak prezydent Park Geun-hye została zdjęta z urzędu.

Wynik głosowania, które odbyło się we wtorek 9 maja, wydaje się dobrze odzwierciedlać tendencje w południowokoreańskim społeczeństwie. Wygrał polityk, który z trójki faworytów prezentował najbardziej liberalne poglądy wobec Północy. Moon Jae-in, bo o nim mowa, zamierza przywrócić ideę tzw. słonecznej polityki, polegającą na ociepleniu stosunków z Pjongjangiem, a w długofalowej perspektywie – doprowadzić do zjednoczenia.

Moon Jae-in chce wyjść poza znane z historii warianty zjednoczeniowe i opowiada się za konfederacją obu państw. Jest to projekt zjednoczeniowy zaproponowany przez Kim Ir Sena już w latach 60. XX w., ale południowokoreańska lewicowa inteligencja przywołuje go od lat.

Konserwatyści obawiają się, że dojdzie do nadużyć. Podobnie jak miało to miejsce już wcześniej, podczas poprzedniej próby realizowania „słonecznej polityki” (obecny prezydent był wtedy szefem kancelarii ówczesnego prezydenta). Gdy bowiem w 2006 r. Korea Północna przeprowadziła swój pierwszy test nuklearny, stało się jasne, na co Kim Dzong-il – ówczesny przywódca i ojciec obecnego „Kima trzeciego” – przeznaczył pomoc otrzymaną wtedy z Południa.

Moon Jae-in, będąc szefem administracji prezydenta Roh Moo-hyuna, był jednym z najbardziej zaangażowanych w „słoneczną politykę”. Pod jego adresem padają zarzuty o wysyłanie na Północ „absurdalnych sum pieniędzy”. Moon twierdzi jednak, że z dwojga złego jest to lepsza strategia niż inne rozwiązania, które mogą doprowadzić do eskalacji konfliktu. Coraz więcej Koreańczyków przyznaje mu rację.

Niechętni Ameryce

Poparcie dla polityki zjednoczeniowej wyrosło przede wszystkim na fali protestów przeciw prezydent Park Geun-hye i ze społecznego rozczarowania dotychczasowymi rządami konserwatystów. Koreańczycy są też coraz bardziej rozdrażnieni obecnością amerykańskich wojsk. Po jednej z licznych manifestacji zauważyłem, że ktoś przekreślił twarz generała Douglasa MacArthura – dowódcy wojsk alianckich podczas wojny sprzed prawie 70 lat – na ulicznej wystawie poświęconej tej wojnie. Jestem przekonany, że jeszcze kilka lat temu nie doszłoby do takiego incydentu.

Sytuację pogarsza również kwestia amerykańskiej instalacji antyrakietowej THAAD, której od początku sprzeciwiały się Chiny. Przejazd elementów instalacji musiało chronić aż 8 tys. policjantów. Pekin nałożył za to na Seul dotkliwe sankcje, m.in. import południowokoreańskiej popkultury, tak chętnie konsumowanej w Chinach, został zatrzymany. Także chińska turystyka do Korei drastycznie zmalała. Koreańczycy zaczynają się zastanawiać, przyjaźń z którym Wielkim Bratem należy wybrać.

Nie można też zapominać o Donaldzie Trumpie. Gdy rozmawiałem z grupą konserwatywnych studentów, każdy z nich załamywał ręce nad Trumpem. Hyeon-gi – student biznesu, protestant i konserwatysta – nie mógł uwierzyć, że „aż takie chamstwo mogło zapanować w Białym Domu”. W Korei nie ma nic gorszego niż utrata twarzy, a od polityka wymaga się odpowiedniego zachowania społecznego i doskonałych manier. Prezydent ma być nie tylko liderem, ale też autorytetem moralnym. Trump nie miałby szans na polityczną karierę w Korei.

Dla miłujących hierarchię i porządek koreańskich konserwatystów Trump jest jak spełnienie najgorszego koszmaru. Nieobliczalny dziedzic milionów, który nie liczy się z nikim ani z niczym. W ciągu ostatnich kilku tygodni opinią publiczną wstrząsnęły wypowiedzi Trumpa, który stwierdził, że „Korea była kiedyś częścią Chin”, a także, że „powinna za THAAD zapłacić miliard dolarów”. Trump nie mógł bardziej stracić w oczach koreańskiego społeczeństwa. Szybkie przeprosiny szefa administracji prezydenckiej za słowa swojego szefa niewiele pomogły.

Tutaj obie Koree w pewien sposób się spotykają. Północ słynie z radykalnie antyamerykańskiej retoryki. Obamę nazywała „szaloną małpą”, a Trumpa porównała do dokkaebi, czyli goblina-oszusta z koreańskich mitów, przypominającego diabła z naszej bajki o Panu Twardowskim.

Mieć Południe w garści

Wszystkie te czynniki umocniły Moon Jae-ina, który chce obrać nowy kurs w polityce zagranicznej. Dla niego kwestia zjednoczenia jest kwestią osobistą. Nie tylko dlatego, że będzie chciał obronić swój kurs z poprzednich lat, ale też dlatego, że jego rodzice pochodzą z Północy. 64-letni polityk powiedział, że chciałby zabrać swoją 90-letnią matkę do jej rodzinnej wioski, by zobaczyła ją choć raz przed śmiercią.

Tymczasem Hyeon-gi, wspomniany już student-konserwatysta, uważa, że to właśnie powrót do „słonecznej polityki” jest najbardziej niebezpieczny: – Moon może w ten sposób chcieć odwrócić uwagę od palącego problemu czeboli, konglomeratów ekonomicznych, z Samsungiem na czele. Po drugie, nie można zapominać, że mamy do czynienia z reżimem, którego cała historia i polityka oparta jest na kłamstwie. Nie można im ufać. Ale niestety Koreańczycy mają krótką pamięć.

Współpraca z reżimem wzbudza z jednej strony problemy etyczne. Z drugiej strony nie wiadomo, jak Północ rozegra tę partię. Do myślenia może dawać niegdysiejsza uwaga Kim Ir Sena, którą podzielił się z bułgarskim dyplomatą w 1973 r.: „Jeżeli nas posłuchają i dojdzie do konfederacji, będziemy mieli Południe w garści”.

Witajcie w nowych czasach

Zanim doszłoby do zjednoczenia, nowy prezydent Moon Jae-in musiałby wpierw pokonać wiele przeszkód. Jego partia nie ma większości w parlamencie. Niezwykle istotna jest też zachowująca się jak bumerang koreańska opinia publiczna: ona szybko zmienia opinie i zawsze jest gotowa karać polityków, którzy „nas oszukali”. Wszak była już prezydent Park dochodziła do władzy z ponad 50-procentowym poparciem, a dziś czeka na wyrok w więzieniu. Zresztą spektakularny upadek z piedestału jak do tej pory spotykał każdego prezydenta Korei Południowej. Większość nie utrzymała się nawet w szeregach własnej partii.

Tymczasem Moon Jae-in stoi naprzeciw wielkich oczekiwań społecznych. Realizacja wszystkich obietnic wyborczych będzie niezwykle trudna, zwłaszcza iż już pierwszego dnia prezydentury pojawiły się doniesienia, że szef jego sztabu należał do ruchu dżucze, czyli sympatyków myśli Kim Ir Sena, i że w 1989 r. potajemnie odbył podróż do Pjongjangu. Nie wróży to najlepiej, szczególnie gdy się pamięta, jak emocjonalnie Koreańczycy podchodzą do polityki.

Miejmy nadzieję, że ostatecznie w pewnym momencie przypomną sobie, że oprócz niechęci do „Jankesów” mają też sporo miłości do americano. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2017