„Miałem czekać, aż Rosjanie zapukają do moich drzwi?” Reportaż z frontu w obwodzie donieckim

Wojskowi medycy codziennie ratują rannych żołnierzy na froncie. Ich życie zależy od tego, jak szybko uda się im udzielić pierwszej pomocy i przewieźć na tyły do szpitala.
z frontu w obwodzie donieckim (Ukraina)

26.02.2023

Czyta się kilka minut

Medycy transportują rannego żołnierza. Po środku z czołówką to Ołeksandr. Obwód doniecki, luty 2023 r.  / PAWEŁ PIENIĄŻEK
Medycy transportują rannego żołnierza. Po środku z czołówką to Ołeksandr. Obwód doniecki, luty 2023 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Światło z wiejskiego domu nie przebija się na pogrążoną w nocnych ciemnościach ulicę. Szczelnie zasłonięte okna nie pozwalają zobaczyć z zewnątrz, co znajduje się w budynku.

Na regałach i w zalegających na ziemi kartonach leżą lekarstwa, bandaże, opatrunki i wszelkie inne niezbędne narzędzia i medykamenty. Nad framugą sterczy drut, na którym w razie potrzeby podwieszają kroplówkę. Na tapczanie i krześle, na których zwykle zajmują się rannymi, teraz zasiedli medycy. Ich pododdział, mimo późnych godzin, czeka na wezwanie.

Siedemnastu

Zazwyczaj to właśnie nocą – po spokojnym dniu, gdzie zdarza się nawet wolny czas, by pograć w rzutki – zaczyna się praca na serio.

– Przyjechali! – krzyczy jeden z medyków, gwałtownie otwierając drzwi domku.

Reszta podrywa się, dopina kurtki, rusza na zewnątrz. Pod rozgwieżdżonym niebem, w temperaturze dobrze poniżej zera, zapalają czołówki, które przełamują ciemność. To właśnie pod osłoną nocy najłatwiej wywozić rannych żołnierzy z frontu. Spieszą tym bardziej, bo poinformowano ich, że wiozą im żołnierza, który stracił nogę.

Na ulicy stoi karetka, gdzie kolejny zespół medyków szybko wyjaśnia kondycję rannych i przekazuje ich do punktu ewakuacyjnego. 36-letni Taras mówi, że tego trzeba zabrać do środka. To czwarty z przywiezionych żołnierzy. Pierwszemu odłamek złamał nogę i pozostał w kończynie, drugi ma przebite płuco. Obaj leżeli z ranami przez ponad dobę, bo ze względu na trwające walki nie udawało się ich wydostać na tyły. Trzeci na pierwszy rzut oka wygląda na pozór dobrze, ale po zdjęciu górnych warstw munduru okazuje się, że z rany brzucha wychodzą mu jelita.

Ten czwarty jest zdecydowanie w najgorszym stanie. Głowę ma szczelnie owiniętą bandażem, który czerwienieje w okolicach oka. Asekurowany przez medyków, porusza się o własnych siłach, ale bardzo powoli i niepewnie. Porusza rękami, jakby szukał czegoś, za co może się złapać.

Wprowadzają go do domu, sadzają na krześle. Ściągają bandaż, z okolicy zapuchniętego oka na podłogę wycieka strużka krwi. Po krótkich oględzinach Taras ocenia, że utknął w nim odłamek. Żołnierz majaczy, nie jest w stanie odpowiadać na pytania. Zmieniają mu opatrunek, ponownie bandażują głowę, wsadzają do karetki i odjeżdżają.

Tej nocy łącznie przyjedzie siedemnastu żołnierzy.

– Odkąd stacjonujemy w obwodzie donieckim, jest normą, że dziennie przywozi się nam po 10-15 rannych. Ale zdarzały się dni, gdy przywożono ich nawet 40 – przyznaje Taras.

Żołnierz, któremu oderwało nogę, nigdy nie dojedzie. Medycy wiedzą, że jeśli przez tak długi czas nikt go nie dowiózł, znaczy to jedno – nie było już po co go przywozić.

Etapy ewakuacji

Punkt ewakuacyjny Tarasa jest jednym z elementów systemu, dzięki któremu rannym żołnierzom można ocalić życie.

W pierwszej kolejności to zadanie należy do żołnierzy z drużyny, kolegów rannego. W większości przypadków nakładają mu stazę, taktyczną opaskę uciskową, dzięki której tamowane są krwotoki z kończyn. Gdy rannego uda się wyprowadzić z pola ognia, zabierają go medycy z batalionu. Oni, jeśli mają czas i możliwość, zajmują się rannym w karetce.

Jeśli sytuacja jest wyjątkowo trudna, jadą w strefę ognia transportem opancerzonym i to nim zabierają rannego – jak robili to medycy pod Sołedarem, którzy gnali pojazdem przez ostrzeliwane pole.

Kolejnym, trzecim etapem na szlaku ewakuacji jest ten, na którym pracuje Taras: to punkt ewakuacyjny, do którego zwożeni są ranni z kilku batalionów przynależących do jednej brygady.

– Nasze zadanie to założenie opatrunków, powstrzymanie krwotoku, umieszczenie człowieka w karetce i odwiezienie go dalej na tyły, do punktu stabilizacyjnego. Jeśli mamy czas, podłączamy ich pod kroplówkę z lekami przeciwbólowymi i antybiotykami. W przypadku ciężkich przypadków udzielamy tylko minimalnej pomocy, aby jak najszybciej wysłać ich dalej – wyjaśnia Taras.

Punkt stabilizacyjny to kolejne miejsce, gdzie trafia ranny. Tutaj udziela się mu już bardziej kompleksowej pomocy medycznej, tutaj mogą być też prowadzone operacje, jeśli to konieczne.

Potem będą już szpitale wojskowe na tyłach – tam znajdują się wszyscy niezbędni specjaliści, a także bardziej specjalistyczny sprzęt umożliwiający ocalenie życia i zdrowia żołnierza.

Dowieźć żywym

Jeszcze rok temu Taras był stomatologiem w Iwanofrankiwsku, stolicy jednego z obwodów w zachodniej Ukrainie. Gdy 24 lutego 2022 r. Rosja rozpoczęła pełnoskalową inwazję, stwierdził, że nie może po prostu siedzieć w domu. Do komisji poborowej zgłosił się na ochotnika.

– To obowiązek każdego z nas – mówi Taras. Choć przyznaje, że wśród jego znajomych nie zna ludzi, którzy by służyli w wojsku.

On od razu trafił do kompanii medycznej. Początkowo miał pracować zgodnie ze swoją specjalizacją, ale pracy było mało i miał poczucie, że leczenie zębów to nie najważniejsze zadanie w trakcie wojny. Poprosił, by wysłano go do punktu ewakuacyjnego. Choć zazwyczaj lekarze w takich miejscach nie służą, bo są zbyt cenni, żeby ryzykować ich życie wysyłając w bezpośrednie zaplecze frontu, gdzie dolatują pociski.

Na początku marca 2022 r., gdy Rosjanie nacierali na wiele kluczowych ukraińskich miast, w tym na Kijów, a Taras rozpoczynał swoją służbę w wojsku, nie było wiele czasu na doszkolenie w zakresie medycyny taktycznej. Praktycznie od razu został wysłany w rejon walk, do obwodu żytomierskiego – atakujące tam rosyjskie kolumny usiłowały otoczyć Kijów od strony zachodniej.

– Nic nie wiedziałem o medycynie taktycznej. Nie było tak, że uczyłem się na rannych, bo mieliśmy trochę szkoleń, a do tego jestem lekarzem. Ale z większością rzeczy zapoznałem się już w praktyce – stwierdza Taras.

Szybko przywykł do otaczającej go wojny. Mówi, że nie miał problemów z patrzeniem na rannych.

– Najważniejsze to dowieźć ich żywych. Najtrudniej jest, gdy to się nie udaje i człowiek umiera ci w samochodzie – przyznaje.

Nie mam prawa narzekać

Jego kolega z pododdziału medycznego, 29-letni Ołeksandr żartuje, że rok temu jedyne, co miał wspólnego z medycyną, to fakt, iż jego babcia była pielęgniarką. Jego dom rodzinny jest w Borodziance, niecałe 50 km od Kijowa. Ołeksandr mieszkał w Żytomierzu, gdzie był kierownikiem działu materiałów budowlanych w sklepie.

Gdy 24 lutego rano obudził go kolega informacją, że doszło do inwazji, ruszył do Borodzianki, by zająć się mamą i dwiema babciami.

W pobliżu miasta toczyły się już walki – przede wszystkim w mieście Hostomel, gdzie Rosjanie usiłowali zająć tamtejsze lotnisko. Z oddali słychać było artylerię. Ołeksandr wiercił rodzinie dziurę w brzuchu, żeby wyjechali z Borodzianki w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Wtedy obiecał sobie, że jak tylko będzie o nich spokojny, od razu stawi się w najbliższej komisji poborowej.

Rodzina stawiała jednak opór. Babcia nie chciała się ruszać z domu, mimo że pierwsze rakiety spadały już na miasto, wkrótce mieli pojawić się w nim pierwsi Rosjanie. Dopiero bomby zrzucane z samolotów – jedna z najbardziej przerażających broni – przekonała rodzinę Ołeksandra, że czas najwyższy, by uciekać.

W chaosie i gigantycznych korkach, które tworzyły się wtedy na głównych drogach, dopiero po kilku dniach udało im się dojechać do obwodu iwanofrankiwskiego. Tam Ołeksandr zadbał, aby mieli wszystko, co niezbędne, po czym zrobił to, co sobie obiecał – stawił się w komisji poborowej.

Przydzielony do kompanii medycznej, nie załapał się na pierwszy wyjazd na front, więc – w przeciwieństwie do Tarasa – mógł przechodzić intensywne szkolenia z medycyny taktycznej. Na własną rękę douczał się też z podręczników oraz internetu.

W przyszłości, już w jednostce, sam miał zostać instruktorem i uczyć innych wojskowych, jak udzielać pomocy rannym na polu boju. W przeciwieństwie do innych jednostek, gdzie szkolenia z medycyny taktycznej trwają jeden dzień, on wraz z innymi instruktorami uczył żołnierzy przez sześć dni – teorii i praktyki.

Dopiero w styczniu został wysłany do Donbasu.

– Kiedy przebywałem w jednostce na tyłach, męczyło mnie sumienie, że jestem gdzieś na dalekim zapleczu. Ale gdy przyjechałem tutaj, okazało się, że wielu żołnierzy mnie rozpoznaje i dziękuje za to, czego ich nauczyłem, bo im się to przydało – mówi Ołeksandr.

Spodziewał się, że gdy będzie musiał udzielić pomocy już nie na ćwiczeniach, lecz konkretnemu rannemu człowiekowi, będzie mu trudniej. Okazało się, że nie miał z tym problemów.

– To konkretna praca i muszę ją wykonać niezależnie od tego, czy ktoś nie ma kończyny, czy widać wnętrzności. Może tylko za pierwszym razem trzęsły mi się ręce, ale to głównie dlatego, że chciałem wykonać swoje zadanie jak najlepiej – twierdzi Ołeksandr.

– Zresztą nie mam prawa narzekać – dodaje. – Nocuję pod dachem, mam co jeść, mam nawet kawę mieloną. Tam na samym przodzie chłopcy żyją w koszmarnych warunkach.

Szczęśliwy pechowiec

Córka Alisa wkrótce będzie obchodzić trzecie urodziny. To właśnie ona była głównym argumentem, po który sięgnęła żona 32-letniego Artura przekonując go, by nie szedł do wojska. Odpowiedział, że chce iść na ochotnika. Ona zabrała mu dokumenty. Kłócił się z nią, żeby je oddała. Ona płakała, nie chciała o tym słyszeć.

Gdy rodzina opuściła Kijów i znalazła się w bezpiecznym miejscu, Artur bez dokumentów poszedł do komisji poborowej. Nie mógł patrzeć, jak Alisa ciągle płacze i boi się z powodu wycia syren, ogłaszających alarm przeciwlotniczy.

– Miałem czekać, aż Rosjanie zapukają do moich drzwi? Musiałem coś zrobić – stwierdza.

Wspomina, że gdy powiedział, iż przyszedł bez dokumentów, członkowie komisji wojskowej buchnęli śmiechem. Jeden z nich powiedział, że tutaj połowa zgłaszających się jest w takiej sytuacji.

Artur, pracownik Instytutu Medycyny Weterynaryjnej w Kijowie, został przydzielony do kompanii medycznej, w funkcji kierowcy i sanitariusza.

Już po sześciu dniach trafił do obwodu żytomierskiego, gdzie ukraińska armia powstrzymywała Rosjan nacierających na Kijów. Właśnie wtedy zdał sobie sprawę, że wojna to nie przelewki. Jechali dziesięcioma autobusami w stronę bazy. Nie było zasięgu, zgubili się, więc wyszli z pojazdów. Chwilę potem na niebie pojawiły się myśliwce, które strzelały gdzieś po okolicy. Świeżo upieczeni żołnierze rozbiegli się, padali na ziemię. Artur po raz pierwszy poczuł zwierzęcy strach.

Czasem myśli o sobie, że ma dużo szczęścia w nieszczęściu.

Dwa miesiące później Kijów był już bezpieczny, a brygadę Artura przerzucano do Donbasu. Stali na dworcu, za chwilę mieli wchodzić do wagonów. Nagle wokół zaczęły spadać rakiety. Jedna z nich trafiła w zapasy amunicji, które wybuchły. Medycy ruszyli, by wynosić rannych.

– W większości żołnierze mieli wstrząśnienie mózgu. Zginęły tylko dwie osoby, byli to pracownicy kolei. Gdyby do ataku doszło kilka minut później, bylibyśmy w środku wagonów, a ofiar byłyby setki – przyznaje Artur.

Bez znieczulenia

Do kolejnego wydarzenia dowodzącego jego szczęścia doszło, gdy był już w okolicy, gdzie stacjonuje obecnie.

Dowódca kazał zabrać mu dwóch rannych. Byli to zwiadowcy, cali obwieszeni sprzętem, mieli ciężkie kamizelki. Po udzieleniu pomocy Artur miał odwieźć ich sprzęt w umówione miejsce. Choć zawsze nosi hełm i kamizelkę kuloodporną, tym razem nie zabrał ich, bo to było blisko. Podszedł do jednego budynku, tam powiedziano mu, że ma zanieść rzeczy rannych żołnierzy do domu po drugiej stronie ulicy. Ruszył w jego stronę, natknął się na znajomego, którego od dawna nie widział.

– Odniosę to – Artur kiwnął głową na rzeczy, które miał w rękach. – Wrócę i pogadamy.

Odszedł kawałek dalej i usłyszał wybuchy nad głową. Padł na ziemię. To była rakieta kasetowa, odłamki pruły powietrze z ogromną szybkością. Posiekały pobliski samochód. Uderzały tuż obok Artura, który leżał jak przyklejony do ziemi.

– Mówią, że przed śmiercią staje ci całe życie przed oczami. Ni cholery! Myślałem tylko: „dlaczego, kurwa, ja?” – mówi dziś.

Gdy ucichło, wstał. Nawet nie spojrzał, czy jest cały, tylko wziął sprzęt i pobiegł dalej. Był w połowie drogi, gdy znowu usłyszał wybuchy. Teraz już nawet się nie zatrzymywał, biegł co tchu. Zobaczyli go żołnierze wychylający się z piwnicy, krzyczeli, by biegł do nich. Co sił w nogach gnał z ekwipunkiem, który miał donieść. Słyszał świst odłamków. Równolegle do niego biegł jakiś pies, trafiły go szrapnele. Artur dobiegł do piwnicy, nie zatrzymując się krzyknął „przepraszam” i wskoczył do środka. Cały się poobijał, ale wyszedł z tego cały.

Ledwie się otrząsnął, a już kazano mu biec, żeby ratować żołnierza i natychmiast go ewakuować. Okazało się, że koledze, z którym miał porozmawiać, odłamek przebił tętnicę. Przeżył tylko dlatego, że Artur udzielił mu natychmiastowej pomocy.

Także pies przeżył. Artur wyciągnął z niego odłamki i zaszył rany. Zwierzę jednak do dzisiaj do niego nie podchodzi, bo operował je bez znieczulenia.

Są rzeczy, do których się nie przywyka

Po tym wszystkim Arturowi trudno wracać do bliskich na przepustki. Nie wie, co ma tam ze sobą zrobić. Kiedy był dziesięć dni w domu, to przez pierwsze dwa się wysypiał, a potem chciał już wracać. Nie wie, o czym ma rozmawiać z tymi, którzy nie przeżyli tego, co on.

Początkowo trudno było mu podejść do rannego człowieka. Odpychały go jego krzyki i pełno krwi. Teraz to już minęło. Zadania wykonuje mechanicznie, nie zwracając uwagi, że kończyna trzyma się na strzępie skóry czy mięśni. Stał się głuchy na wrzaski rannych.

Jedyne, do czego nie przywykł, to śmierć znajomych. Spośród dziesięciu kolegów, z którymi mieszkał w jednym pokoju w bazie wojskowej, gdy tylko wstąpił do jednostki, dziś przy życiu zostało ich trzech.

– To nie tak, że raz i ich wszystkich nie ma. Ginęli stopniowo – mówi.

Jeszcze teraz, w lutym, odwoził jednego z nich. Ten co prawda przeżył, ale amputowali mu obie nogi. Kolega był w obsłudze moździerza – pocisk rozerwał się im wewnątrz lufy.

Artur wierzy, że po tym wszystkim wróci do życia, które wiódł przed inwazją. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Dlaczego ja?