Do piekła na ochotnika: medycy na wojnie

PAWEŁ PIENIĄŻEK ZE SŁOWIAŃSKA | Ryzykując własnym życiem, zespoły medyków pomagają rannym cywilom i wojskowym w strefie frontowej.
ze Słowiańska (obwód doniecki)

18.07.2022

Czyta się kilka minut

23-letni lekarz ochotnik Jarosław ukrywa się w schronie podczas alarmu przeciwlotniczego. Słowiańsk, obwód doniecki, 13 lipca 2022 r. /
23-letni lekarz ochotnik Jarosław ukrywa się w schronie podczas alarmu przeciwlotniczego. Słowiańsk, obwód doniecki, 13 lipca 2022 r. /

Od końca dnia dzieliły ich minuty. 45-letnia Ołena i jej mąż, 44-letni Artur, stali na podwórku przed domem. Nigdy nie kładli się wcześnie spać. Ona stała bliżej garażu, a on trochę dalej. Możliwe, że poszła do wychodka, bo w Słowiańsku od końca czerwca nie ma bieżącej wody, a on stał i jej pilnował. Niewykluczone też, że po prostu nasłuchiwali dźwięków wieczora, przerywanego eksplozjami pocisków artyleryjskich, które od czasu do czasu spadały na ich miasto. Do rosyjskiej inwazji z 24 lutego w Słowiańsku, jednym z większych miast ukraińskiej części Donbasu, mieszkało 110 tys. ludzi – teraz została ich tutaj mniej niż jedna piąta.

„Nie ma jej”

Matka Ołeny – 68-letnia Ołeksandra, o krótkich włosach i pogodnej twarzy – powoli układała się do snu. Od dwóch miesięcy mieszka z córką i zięciem, bo do jej wsi, w której mieszkała, nieuchronnie zbliżał się front. Choć Ołeksandra niedosłyszy, to do jej uszu wyraźnie docierała kanonada. Wychyliła się przez okno i wypatrywała.

– Po co wstałaś? – zapytała Ołena. – Jak zdrowo walnie, to cię zawołam.

Ołeksandra wróciła do łóżka. W tym momencie coś tak uderzyło, że kobieta skoczyła na równe nogi. Wydawało się jej, że Ołena się nie odzywa, ale zrzuciła to na swój kiepski słuch. Zaczęła wołać córkę i zięcia. Cisza. Wyszła przed dom. Pocisk spadł tuż przed budynkiem, fala uderzeniowa rozniosła garaż, wychodek i ogrodzenie. Siła eksplozji zerwała też linię energetyczną i zniknął prąd. Gdyby nie płonęły garaż i stojący w nim samochód, niedawno kupiony, panowałby zupełny mrok. Tam, gdzie stała wcześniej Ołena, leżały gruzy. Ołeksandra dostrzegła tylko zięcia, leżał na ziemi.

Gdy 65-letni Serhij, ich sąsiad, usłyszał tę eksplozję, wiedział, że tym razem to coś poważnego. Już trzeci raz w ostatnich dniach coś przylatywało w okolice ich domu. Zazwyczaj jednak spadały odłamki, które robiły kilka dziur. Był w domu z młodszą o ponad dwie dekady żoną i 12-letnim synem. Wyszedł na zewnątrz, aby zobaczyć, co się stało. Dobiegły go wołania sąsiadki. Od razu ruszył w stronę domu, w którym mieszkała Ołeksandra.


ATAK NA UKRAINĘ | KORESPONDENCJE, ZDJĘCIA, ANALIZY | CZYTAJ NA BIEŻĄCO W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Tymczasem pożar zbliżał się do leżącego Artura. Było mu gorąco, bał się, że spłonie żywcem. Serhij odciągnął go od ognia. Artur syczał z bólu, bo był raniony m.in. w rękę, choć najgorzej wyglądała noga, z której wyrwało kawał mięsa.

– Pocierp trochę – mówił Serhij sąsiadowi, gdy odciągał go w bezpieczne miejsce.

Następnie zapytał: – Gdzie jest Lena?

– Nie ma jej.

Matka też nie wiedziała, co się stało z jej córką. Serhij pomyślał, że rozerwało ją na strzępy. Wreszcie Ołeksandra dostrzegła kawałek szlafroka swojej córki. Zaczęła krzyczeć, że Ołena jest pod zawaliskiem.

Typowa akcja ratownicza

W tym czasie zespół ratunkowy Pierwszego Ochotniczego Szpitala Mobilnego im. Pyrohowa (POSM) znajdował się kilka kilometrów dalej. Paramedycy, lekarze, pielęgniarka, kierowcy i ochrona ukrywali się w budynku o grubych ścianach. Na torsach mieli kamizelki kuloodporne, na głowach hełmy. Wystrzał, krótka przerwa, wybuch – taka sekwencja powtarzała się wielokrotnie. Wszyscy jednak wydawali się spokojni. Niektórzy może nazbyt, jakby chcieli zamaskować emocje. Ktoś żartował, ktoś usiłował tańczyć do muzyki z telefonu, ktoś rozmawiał o błahostkach.

Większość z nich od niedawna jest w Donbasie – do tej pory w ogóle nie mieli styczności z wojną z bliska. Jak 23-letni lekarz Jarosław, mieszkający w Kijowie, czy 34-letni ratownik medyczny o pseudonimie „Kokos”, pochodzący z miasta Sumy. Ich miesięczna rotacja rozpoczęła się pod koniec czerwca.

Przez krótkofalówkę otrzymali wezwanie, aby lekarze natychmiast stawili się do szpitala. Jarosław wraz z ochroną w pośpiechu opuścili budynek.

W tym czasie ratownicy wieźli do szpitala w pierwszej kolejności Ołenę – odnalezioną pod gruzami i w najcięższym stanie. Miała liczne rany na całym ciele, włącznie z pęknięciem czaszki. Lekarze zatamponowali jej rany, nałożyli opatrunki. Ołena miała problemy z oddychaniem, więc umieścili jej rurkę intubacyjną w tchawicy.

Gdy Jarosław się nią zajmował, ratownicy przywieźli do szpitala Artura. Miał się lepiej. Stracił sporo krwi, ale mógł samodzielnie oddychać. Stan obojga był ciężki, ale stabilny.

Jarosław pracował w szpitalu mniej więcej półtorej godziny. Gdy zrobili, co mogli, zawezwali załogę karetki „Kokosa”. Ci przewieźli oboje rannych ze Słowiańska do Kramatorska, tymczasowej stolicy obwodu donieckiego, gdzie szpital jest lepiej wyposażony. Tam małżeństwo miało przejść operacje.

Uwijać się jak wiewiórka

Jako ratownik medyczny „Kokos” już wcześniej miał sporo pracy w swoich rodzinnych Sumach – w mieście tym, położonym na północy Ukrainy, do 24 lutego mieszkało 256 tys. osób. Sumy stały się jednym z pierwszych celów szeroko zakrojonej rosyjskiej inwazji, w mieście i obwodzie toczyły się ciężkie walki. Dopóki Rosjanie nie wycofali się z tamtych terytoriów – nie mogąc osiągnąć zdecydowanych sukcesów – pracownicy służby zdrowia mieli ręce pełne roboty.

Gdy jego okolica stała się względnie bezpieczna, „Kokos” postanowił pojechać na wschód. – U nas jest cicho, więc moje ręce i głowa są bardziej przydatne tutaj – stwierdza.

Zapisał się do POSM. Po pięciu dniach był już w Słowiańsku, gdzie jest ratownikiem i dowódcą aktualnej rotacji. Na początku wzdrygał się przy każdym huku. Teraz, nawet jeśli słychać głośne wybuchy, nie odrywa się od roboty. Twierdzi, że w sytuacjach stresowych jego ręce słuchają się go bardziej. Gdy zespół POSM przeczekiwał ostrzał, on sortował medykamenty, jakby wkoło panował błogi spokój.

Zespół jego karetki pracuje na jednym z najbardziej newralgicznych odcinków. Procedura jest taka: odbierają rannego tuż za strefą walk i stamtąd wiozą go do szpitala. Zależnie od jego stanu decydują, czy wybrać szpital bliższy, czy dalszy, ale zwykle lepiej wyposażony. W międzyczasie starają się udzielić tyle pomocy, ile są w stanie, zanim przekażą poranionego lekarzom.

– W przeciwieństwie do życia cywilnego, nie masz tutaj dużo czasu na oględziny rannego. Do tego wszystko robisz w karetce, w drodze, na pełnej szybkości, na zakrętach i z gwałtownym hamowaniem – wyjaśnia „Kokos”. – W ratownictwie cywilnym zasada jest taka, aby robić wszystko, żeby ratować i życie, i zdrowie. W ratownictwie pola walki priorytetem jest życie. Nie martwisz się, że poparzysz ranę, bo twoim celem jest zatamowanie krwotoku.

„Kokos” wspomina, jak któregoś wieczora dostali wezwanie na punkt ewakuacyjny przy linii frontu. Wyjechało sześć karetek, a okazało się, że i tak miejsca w nich było za mało. Dwóch wojskowych paramedyków po kolei wyciągało ośmiu rannych żołnierzy, których upchali do swojego samochodu. Jedni ranni krzyczeli z bólu, drudzy krwawili w milczeniu, inni byli nieprzytomni. W ciemnościach panował chaos, który przecinały ostre światła latarek.

– Pytałem paramedyków, którzy ich przywieźli, kogo mamy zabrać w pierwszej kolejności, a oni odpowiadali, że muszą pomyśleć – opowiada „Kokos”. – Oni, jadąc do nas z „zerówki” na punkt ewakuacyjny, wykonali tyle pracy, że już nie pamiętali, komu co dolega. Musieli uwijać się jak wiewiórki.

Wsparcie z Namysłowa

Pierwszy swój zespół ratowniczy POSM wysyła jeszcze pod koniec 2014 r., czyli na kilka miesięcy po tym, jak wybuchła wojna w Donbasie, w rezultacie której w ciągu kilku lat zginęło ponad 13 tys. ludzi. Jednak początki POSM datują się na czas antyrządowych protestów na kijowskim Majdanie – demonstranci tworzyli tam brygady medyczne ratujące rannych. Od początku działań zbrojnych w 2014 r. wysłali na front kilkadziesiąt rotacji, a teraz od 24 lutego – kolejne trzy.

POSM to organizacja ochotnicza, w której nie otrzymuje się wynagrodzenia. – Pracujemy za „dziękuję” i w sumie nic więcej nie trzeba. Dobrze jest widzieć, że dowiozłeś chłopaka żywego do szpitala. Jego słowo, uśmiech i jego życie są najważniejsze. Oni bronią naszych rodzin i nie pozwalają Rosjanom przyjść do naszego domu – mówi „Kokos”.

POSM nie otrzymuje wyposażenia od państwa. Cały ekwipunek pochodzi z datków, dzięki pomocy z kraju i zagranicy. Na Ukrainie trudno znaleźć ekwipunek do ratownictwa taktycznego, bo potrzeby są ogromne i wszystkie sklepowe zapasy zostały wykupione. Wiele medykamentów udaje się więc pozyskać dzięki wsparciu z zagranicy – m.in. z Polski, Niemiec, Włoch, Stanów Zjednoczonych.

Pomagają także znajomi „Kokosa” z Polski. Kiedyś przez pięć lat mieszkał on w Namysłowie, gdzie pracował najpierw w fabryce, a potem został kierowcą ciężarówki i jeździł po całej Unii Europejskiej. Wciąż jest w kontakcie z polskimi znajomymi – i oni wspierają go, jak tylko mogą: zbierają pieniądze, kupują za nie to, co trzeba, i wysyłają na Ukrainę. Do Namysłowa, z którym czuje się związany, „Kokos” chciałby wysłać żonę i dwójkę dzieci, dopóki sytuacja w kraju się nie uspokoi.

– Gdyby nie ta pomoc, nie mielibyśmy niczego – mówi.

Zużycie materiałów medycznych jest bardzo duże, w magazynach POSM co chwila brakuje rzeczy pierwszej potrzeby: porządnych opasek uciskowych tamu- jących krwawienie (fachowa ich nazwa to stazy; wiele z tych, które otrzymali – kupionych w dobrej wierze – nie nadawało się do niczego, rozpadały się w rękach), opatrunków homeostatycznych, bandaży izraelskich (tj. bandaży taktycznych), igieł do odbarczania odmy, opatrunków okluzyjnych (ich działanie polega na tym, że ściśle przylegają do rany, co powoduje jej zamknięcie; często zawierają też np. hydrożel). To znaczy wszystkich zasobów, które są potrzebne do udzielenia pierwszej pomocy rannemu, w tym zwłaszcza do powstrzymania krwotoku.

Wyzwaniem jest także konieczność ciągłego naprawiania karetek – ze względu na pracę w wojennych warunkach i złe drogi szybko się zużywają lub wręcz niszczą, z powodu ostrzałów czy wypadków.

Zbyt cicho, by zasnąć

Jarosław miał 15 lat, gdy Rosja rozpętała wojnę w Donbasie. Nie mógł wtedy się spodziewać, że kiedyś trafi tam, gdzie wszystko się zaczęło.

Wiosną 2014 r. Słowiańsk był pierwszym miastem, które wpadło w ręce separatystów i wspierających ich – jak dziś wiemy – rosyjskich sił specjalnych. Nieduże miasto, o którym mało kto do tej pory słyszał, skupiło uwagę całego świata. Dziś, osiem lat później, rosyjskie wojska zbliżają się do niego i – jak prognozują analitycy – wkrótce Słowiańsk może stać się celem ich bezpośredniego ataku (bo celem ostrzału i nalotów jest od dawna).

Jarosław długo zastanawiał się, czy jechać do Donbasu. Gdy Rosjanie odeszli od Kijowa, stwierdził, że w Słowiańsku będzie bardziej użyteczny niż w domu. Odczekał jeszcze, aż otrzyma dyplom, i dwa tygodnie późnej był w Słowiańsku. Wykonuje tutaj funkcje internisty, ortopedy i w razie potrzeby starszego pielęgniarza operacyjnego.

Nie przechodził wcześniej służby wojskowej, więc w strefie frontowej Donbasu wszystko było dla niego nowe. Pierwszy raz w życiu kopał okop. Ale wychodzi z założenia, że lepiej mieć takie doświadczenie, nawet jeśli mu się później do niczego nie przyda.

– Do wojny nie da się zupełnie przywyknąć, ale to straszne, jak szybko przytępia się poczucie strachu, instynkt przetrwania. W rezultacie ignorujesz alarmy przeciwlotnicze czy wybuchy – stwierdza Jarosław, a tło naszej rozmowy jest potwierdzeniem jego słów, bo raz po raz gdzieś w oddali wali artyleria. – Żartujemy, że jak wrócimy do domu, będzie zbyt cicho, żeby zasnąć – dodaje.

Jeszcze przed 24 lutego Jarosław się oświadczył. Myślał o tym, żeby przenieść ślub, ale po przyjeździe do Słowiańska stwierdził, że lepiej nie zwlekać, bo wszystko może się wydarzyć. Swojej partnerce od razu powiedział, dokąd jedzie. Za to rodzicom skłamał, że wybiera się do Pawłohradu w obwodzie dniepropetrowskim, który sąsiaduje z donieckim.

Ale rodzice ostatnio go przyłapali. Poprosili o zdjęcie sprzed szpitala. Wysłał im, a oni w internecie sprawdzili, że to nie jest ten budynek, o którym mówił im syn. Do dzisiaj są na niego wściekli, że wyrwał się w niebezpieczne miejsce, i to jeszcze na ochotnika.

Trudny poranek

Półtorej godziny później Jarosław wrócił do bazy. Dla rannych małżonków lekarze zrobili wszystko, co mogli: Ołena i Artur byli w stanie ciężkim, ale stabilnym (ona wciąż miała się gorzej). Ratownicy POSM przewieźli ich do Kramatorska.

Rano Ołeksandra czekała na informację o córce i zięciu, trzymając kurczowo telefon w ręce. Nie zważała na ruiny przed domem, na spalony samochód. Nie widziała nawet sąsiadów, którzy zmiatali powybijane szkło z okien, nie widziała podziurawionych fasad budynków i pozrywanych kabli, które uparcie, jakby nigdy nic, próbowali naprawić elektrycy. Martwiła się tylko o zdrowie dzieci. Na każdą wzmiankę o nich zanosiła się płaczem i patrzyła na plamę krwi, która została w miejscu, gdzie leżał Artur.

Serhij i inni sąsiedzi przyszli z pomocą, aby z pogiętej i podziurawionej blachy zrobić jej prowizoryczne ogrodzenie przed domem, w którym niepewne schronienie znalazła Ołeksandra.

Gdy kończyłem ten tekst, Ołena walczyła o życie w szpitalu. Stan Artura szybko się pogarszał. W kramatorskim szpitalu lekarze podjęli decyzję, aby przewieźć go do Dnipra – głównego medycznego zaplecza, gdzie jest więcej specjalistów. Artur zmarł w drodze. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2022