Medytacja jak zmywanie naczyń

MICHAŁ CICHY, pisarz, nauczyciel medytacji: Wyzwania to zło. Wychodzenie ze strefy komfortu to zło. Staram się pozostawać w strefie komfortu i stopniowo ją rozszerzać, aż obejmie całe życie.

11.04.2022

Czyta się kilka minut

Michał Cichy, Warszawa, kwiecień 2022 r. / RAFAŁ SIDERSKI DLA „TP”
Michał Cichy, Warszawa, kwiecień 2022 r. / RAFAŁ SIDERSKI DLA „TP”

MICHAŁ OKOŃSKI: Nie mam pojęcia, jak pytać o medytację.

MICHAŁ CICHY: Po prostu porozmawiajmy. Dobra rozmowa jest chyba wtedy, kiedy prowadzący nie ma założonego scenariusza.

Nie przywiozłem listy pytań. Mam raczej poczucie, że trudno słowami opisać doświadczenia duchowe.

Ale wiesz, że ja się uważam za zawodowca od słów? Uważam, że słowa, choć nie są w stanie zastąpić wszystkiego, to są w stanie wszystko wyrazić. Zresztą rozmawiając o medytacji, zawsze rozmawiamy o świecie i o życiu. A kiedy rozmawiamy o tym serio, to nasza rozmowa staje się święta.

Mocno powiedziane.

Świadomie. Codziennie rozmawiam z moją dzięwięćdziesięcioletnią mamą, a kiedy to się odbywa, skupiam całą uwagę. Medytacja to właśnie sztuka skupiania całej uwagi na czymś jednym.

Rozumiem, że nie scrollujesz ekranu, wyłączasz komputer. Unikasz rozproszeń.

Nie znasz tego uczucia? Zrobiłeś wiele wywiadów.

To trochę inna sytuacja. Czuję się odpowiedzialny wobec czytelnika, wyobrażam sobie, że jestem tu jakby w jego imieniu. Boję się, że zaraz się natknie na słowo „czakra” i odpadnie.

Używam tego słowa, kiedy proszę uczestników medytacji, by koncentrowali uwagę na punktach w ciele, pokrywających się z miejscami, które w Indiach określa się mianem czakr. To się sprawdza, ale nie jest kluczowe. Kluczowy jest stan, który osiągasz, skupiając tę uwagę – można powiedzieć, że medytacja jest gimnastyką uwagi. Kiedy rozluźniasz mięśnie brzucha, tam wewnątrz możesz poczuć tętno. Jak każde rozluźnienie, to bardzo odprężające uczucie. To samo dotyczy wnętrza klatki piersiowej, kiedy nagle czujesz, jak bicie twojego serca rozchodzi się po ciele i stajesz się jakby pudłem rezonansowym. Dawid Ojstrach powiedział kiedyś, że u skrzypka najważniejsze są nogi i brzuch –- miał na myśli właśnie to, że dobry muzyk cały staje się pudłem rezonansowym dla swojego instrumentu.

Rozluźnianie ciała prowadzi do doznań duchowych?

W moim systemie medytacji odwiedzamy dziesięć punktów, zaczynając od stóp i dochodząc do miejsca położonego powyżej czubka głowy. Koncentrujemy się np. na aparacie mowy. To czakra gardła. Mówię: „Skupmy uwagę na aparacie głosu, od tchawicy po krtań, gardło, do języka i podniebienia. Wyobraźmy sobie całkowite zamilknięcie”. Chodzi o zupełne rozluźnienie miejsca, które zawsze jest lekko napięte, bo kiedy coś myślimy, nasze gardło już szykuje się do wypowiedzenia tego na głos.

Uczestnicy zajęć mówią potem: „O rany, jakie to niesamowite”. Widzą, że potrafili wejść w stan ciszy na poziomie, który można określić jako werbalny. Bo później jest jeszcze wejście w ciszę na poziomie mentalnym: skupiamy się na wnętrzu głowy, na umyśle, zwalniamy tok myślenia, wyciszamy je.

Mówię o tym szczegółowo, bo to jedno z ćwiczeń, które stosunkowo łatwo opisać. Dużo trudniej opowiedzieć o skupieniu na punkcie położonym pięć do siedmiu centymetrów powyżej czubka głowy, na czakrze korony. Ale kiedy się to uda, zaczynasz odczuwać jedność ze światem. Jest tak, jakbyś wychodził poza ciało, jakby całe twoje otoczenie było tobą i twoją percepcją. Jakby świat stawał się twoim przyjacielem, a ty przyjacielem świata.

Czy to jest cel medytacji?

U buddystów chodzi o oświecenie. U taoistów – a ja się przyznaję do taoizmu – celem jest coś bardziej ulotnego, co Lao-tsy nazywa mądrością. Chodzi o wykształcenie umysłu pozwalające człowiekowi znaleźć harmonię ze światem, który się wiecznie zmienia i w którym my też się wiecznie zmieniamy. Ale kluczowe słowo tego systemu, tao, oznacza drogę. Odpowiadając ci, powiem zatem, że to droga jest celem. I chodzi w tym o proste rzeczy. Kiedy jesteś zmęczony, nie osiągniesz harmonii ze światem. Powinieneś pójść spać.

Tu się czuję bezpieczniej, niż kiedy mówisz, że droga jest celem. Kiedy to słyszę, znów się boję, że dla czytelnika ta fraza nic nie znaczy.

Wiem, że bywa nadużywana. Ale kiedy mówię, że przemiany świata są nieustanne i wieczne, wtedy odsłania się ten aspekt naszego bycia na drodze. W medytacji doświadcza się go nie tylko na poziomie głowy, ale także serca i brzucha. Albo inaczej: umysłu, emocji i ciała. Scalanie tych doświadczeń jest drogą medytacji. W jej trakcie coraz dłuższe robią się chwile bez rozproszeń, bez myśli, które automatycznie przelatują przez głowę. I chwile rozluźnienia. Bardzo się cieszę na przykład, kiedy ktoś mówi, że rozpoczynał medytację z silnie bolącymi kolanami, a po jej zakończeniu ból ustąpił. Że obudzona świadomość ciała pozwoliła zdjąć blokadę.

I trzeba do tego wyobrażać sobie czakrę korony?

Wizualizacja jest jedną z trzech najważniejszych technik medytacyjnych, oprócz oddechu i mantrowania.

Mantrowania?

Mantrowanie to wprowadzanie umysłu w stan powtarzalnego zajęcia, które skupia całą uwagę i nie dopuszcza przeszkadzających myśli do świadomości. Możesz to robić na różańcu; mówiąc żartobliwie, tylko modlitwy klepane automatycznie są tu skuteczne, ale Tadeusz Sobolewski uświadomił mi kiedyś, jak pięknym słowem do mantrowania jest „mama”: dwie sylaby, a zarazem jedno z najważniejszych słów świata, dające życie. Kiedy oddychasz świadomie i liczysz oddechy, twój oddech też wypełnia się słowami „raz”, „dwa”. Jeśli nie ma tam już nic innego, to też jest mantrowanie.

Na samym początku zajęć wstajemy i robimy siedem głębokich wydechów z wydaniem głębokim basowym tonem głoski „m”, przy zamkniętych ustach. Możesz sprawdzić, kładąc dłoń na mostku lub gardle, jak te części ciała wibrują. Ta wibracja też jest niesłychanie odprężająca. Znowu jesteś pudłem rezonansowym.

Co właściwie w Tobie rezonuje w medytacji? Co nagłaśniasz?

Najpierw rezonuje moje ciało. Mięśnie, kości, cała fizyczna struktura. Nie lubię mówienia o wibracjach w znaczeniu innym niż fizyczne.

Ale drugi aspekt jest mentalny: przestajesz być zajęty wewnętrzną gadaniną, którą projektujesz na świat, tylko nastawiasz się na przyjmowanie tego, co od niego przychodzi. Maciek Maleńczuk mnie tego nauczył, kiedy przed laty przygotowywałem się do zrobienia z nim wywiadu: „Chłopie, nie możesz cały czas nadawać, musisz przestawić się na odbiór” – powiedział. Nie rozumiałem tego jeszcze wtedy, bo rzeczywiście byłem nastawiony na nadawanie, ale zapamiętałem – tak czasem bywa z sytuacjami, które w nas coś otwierają, choć jeszcze dobrze nie wiemy, co to jest.

To odwołanie do własnego doświadczenia w rozmowie o medytacji wydaje mi się pomocne. Świetnie wiem np., co znaczy to zdanie Lao-tsy, że wielka droga jest prosta, tylko my zawsze wybieramy drogę przez góry.

Jeden z moich ukochanych cytatów.

A zarazem powszechnie zrozumiały stan, w którym niepotrzebnie komplikujemy sobie życie.

Te komplikacje wypływają z lęku. I jego rozmaitych ramifikacji, którymi są na przykład poczucie niepełnej wartości, nieśmiałość albo poczucie winy.

Dodałbym jeszcze bagaż, który niesiesz: własnych doświadczeń i doświadczeń swoich przodków.

Dużo zawdzięczam Bertowi Hellingerowi, który wprowadził w moje życie wątek więzi rodzinnych. Z dzieciństwa wyszedłem poobijany, co mogło mieć związek z doświadczeniem wcześniactwa, leżenia w inkubatorze i tego, że nie byłem karmiony piersią. Niby nic traumatycznego się w moim życiu nie wydarzyło, ale trauma już była. Wiesz, raz kiedy zmarzłem w domu, bałem się, że zaraz umrę.

W tej chwili też oddychasz jakby trudniej. Dla większości psychoterapeutów metody Hellingera są nie do przyjęcia.

Dla mnie ważniejsze od jego metod są jego przekonania. Po prostu: jako młody dorosły zachłysnąłem się liberalizmem i uważałem, że idea emancypacji jednostki jest wspaniałym wynalazkiem zachodniej kultury. A potem przeczytałem wywiad Katarzyny Bielas z Hellingerem zawierający zdanie: „Nie jesteśmy wolni”. To zdanie mnie poparzyło. Poczułem, że on ma rację. Jesteśmy związani więzami rodzinnymi, nawet jeśli je zerwiemy.

Mówiąc bardzo po prostu: jesteś człowiekiem skłonnym do gniewu, bo taki był Twój ojciec?

Tak. Ale dzięki medytacji z tego wyrosłem.

Z lękami jednak idzie mi trudniej niż z gniewem. Nawiedzają mnie np. w snach. Dzisiaj mi się śniło, że znalazłem się w pociągu, chciałem kupić przez telefon bilet, ale telefon nie działa. Często śni mi się też, że jestem w klasie maturalnej i nagle uświadamiam sobie, że ani razu nie byłem dotąd na lekcji matematyki. Chcę na nią pójść, ale nie wiem nawet, w której sali się odbywa.

To takie sny, w których chcesz być w porządku?

To takie sny, w których pojawia się zagrożenie i stres. Wiesz, buddyści uprawiają jogę śnienia, uważają, że nad tym można zapanować, ale ja tego nie potrafię. Może moja medytacja zatrzymała się na jakimś pośrednim poziomie.

Na jawie też się lękasz?

Stoję na czerwonym świetle na przejściu dla pieszych i myślę, co by się stało, gdyby samochód, który jedzie ulicą, nagle wjechał na chodnik. Albo idę pod rusztowaniami i myślę, że robotnikowi może wypaść młotek. Te lęki towarzyszą mi codziennie, mimo kilkunastu lat praktyki medytacyjnej.

To chyba ważne, żeby powiedzieć, że medytacja nie oferuje szybkich owoców.

Z drugiej strony świadomość tego, co czujesz, już jest medytacją. Medytacją nie jest stan, w którym coś czujesz i nie wiesz, że to czujesz. Wtedy coś tobą włada, a ty pozostajesz na to ślepy.

Kiedy więc stoisz i boisz się tego samochodu, jesteś już w medytacji. W tym sensie medytacja jest neutralna, otwiera cię zarówno na negatywne, jak i pozytywne aspekty, na przyjemne i bolesne uczucia. Nie ma uczuć negatywnych, które należy wytrzebić. Każde ma jakąś rolę do odegrania i każde jest tak naprawdę ambiwalentne.

Każde?

Np. wystawianie dobrych opinii innym ludziom. Niby fajnie kogoś chwalić, ale robiąc to, stawiasz się w pozycji nauczyciela, który stawia komuś stopnie. Podporządkowujesz go.

Dowiedziałem się tego dzięki nabyciu w medytacji umiejętności zawieszania sądów.

Dobrze usłyszałem, że masz potrzebę postępu w medytacji?

Ano właśnie. To też jest ambiwalentne, bo potrzeba progresu oznacza nieusatysfakcjonowanie teraźniejszością. Jak bym nie był z siebie medytującego wystarczająco zadowolony.

A przecież jesteś nauczycielem medytacji.

Zajęcia prowadzę od trzech lat. I mam potrzebę zapewnienia uczestnikom doświadczenia najwyższej jakości – jak ty czytelnikom. Ale faktycznie mam też poczucie, że gdzieś utknąłem.

Przeczytałem niedawno książkę dwojga buddyjskich nauczycieli tantry, w której zwięźle została wyjaśniona buddyjska doktryna pustki i wyzwolenia się od ja. W trakcie lektury popadłem w smutek, bo zdałem sobie sprawę, że tego nie potrafię.

Chciałbyś zniknąć, czy chciałbyś, żeby ja Tobą nie władało?

Chciałbym się uwolnić od moich lęków. I wydaje mi się, że odkrycie ich iluzoryczności mogłoby być pomocne.

„Bądźcie przeciętni i zwyczajni, wypróżniajcie kiszki i pęcherz, noście ubrania i jedzcie posiłki, a kiedy się zmęczycie, połóżcie się…”

Mistrz Lin-czi, zapytany przez uczniów, co się robi po osiągnięciu oświecenia. Uwielbiam to.

Rzecz w tym, żeby zmywać naczynia, naprawdę wiedząc, że się to robi. Opisujesz w „Do syta” ten stan: celebrowania prostej czynności.

Na szczęście takie doświadczenie jest dostępne już pierwszego dnia po rozpoczęciu praktyki. Nazwałem swoją grupę „Medytacja dnia codziennego” i bardzo to sobie chwalę. Medytuję w autobusie i w czasie wyrzucania czarnych worów ze śmieciami – aspekt oczyszczenia w tym jest zresztą ważny, podobnie jak w myciu naczyń.

„Są dwa sposoby mycia naczyń. Pierwszy to zmywanie, żeby je umyć, i drugi – by je zmywać”.

To z kolei Thich Nhat Hanh. Tak, w zwyczajnych czynnościach utrzymuję pełną świadomość. Staram się nie rozpraszać innymi myślami. To jeden z najlepszych owoców mojej medytacji: czuję się bardzo szczęśliwy, szykując posiłek albo biorąc prysznic i uświadamiając sobie, że ciepła woda rozluźnia mi mięśnie na plecach.

Czy chodzi o to, by przedmioty z życia codziennego odsłoniły jakąś swoją drugą naturę, czy żeby jej nie było? Żebym zmywając czuł, że coś się oczyszcza, czy żebym czuł, że zmywam?

Nie wiem, czy to jest aż taka różnica. Wszystko, co robisz, jest znaczące. Odsyła cię do czegoś. Zawsze możesz to robić bardziej świadomie. Ale ktoś z domowników, widząc cię przy zlewie, nie myśli, że medytujesz. Widzi zmywanie.

Wspomniałeś o drugiej naturze. Jest pierwsza natura twojej bytności w świecie. To, że podtrzymujesz swoje życie za pomocą pewnych czynności. Kiedy ze mną rozmawiasz, dociera do ciebie pierwsza natura twojego związku z drugim człowiekiem. Starasz się mówić prawdę w sposób nieraniący i otwierasz się na słuchanie. Wspomniałem już, że słuchanie jest ważne nie tylko w medytacji. Podobnie jak milczenie w odpowiedzi na słowa, które mogą być raniące. Często milczę w rozmowach z mamą. Nie chcę wchodzić w licytacje na argumenty wokół spraw, które nas różnią.

Mam tak na portalach społecznościowych: nie wchodzę w zwarcia, nie tracę energii na polemiki. Ale odczuwam wtedy konflikt wewnętrzny, bo coś we mnie chce jednak postawić granice i zadbać o wypowiedzenie swojej prawdy.

Sytuacje, w których należy wejść w konflikt, są nieliczne. Robię to, kiedy ktoś zagraża moim podstawowym interesom, próbuje mnie zdominować. Budzi się wtedy mój gniew. Ostatnio tak było w dniu inwazji Rosji na Ukrainę. Wiedziałem jednak, że gniew przejdzie, zamieni się we współczucie, wrócę do medytacyjnego zrównoważenia. Byłem tego świadom, choć nie potrafiłem tego jeszcze poczuć.

Jest taki taoistyczny koncept wu wei – nieczynienia. Wielu komentatorów próbowało go rozmydlić, mówiąc, że trzeba się np. zachowywać w sposób naturalny, ale ja postuluję potraktowanie go w sposób dosłowny. Wu wei. Nic nie rób. Albo wei wu wei. Czyń nieczynienie. Kiedy spróbujemy powstrzymać się od działania, zauważymy, że inni robią aż za dużo. Wszystko i tak zostanie zrobione, a ty nie będziesz inwestował energii życiowej w niedobre aktywa. Dla mnie wu wei jest również niemówieniem. „Kto wie, nie mówi, kto mówi – nie wie” – powiada Lao-tsy, w czym zawarty jest zresztą pewien paradoks, bo on to jednak powiedział. W życiu duchowym i medytacyjnym paradoksy są potrzebne, bo wytrącają z automatyzmów.

No dobrze, a te moje granice, które ktoś narusza? Nie lepiej powiedzieć: „Słuchaj, ja się nie zgadzam, żebyś tak do mnie mówił?”.

To jest pytanie, czy ja ma istnieć, czy ja jest czymś, czego masz się pozbyć. Kiedy stawiasz granice, tworzysz ja. Kiedy przestajesz stawiać granice, różne energie życiowe przenikają przez ciebie bez żadnego oporu, jak neutrina.

Tylko że ktoś może mnie nadużyć.

W książce „Do syta” napisałem, że miłość nie daje się skrzywdzić. Uważam, że w akceptującym podejściu do ludzi, życia i świata jest czynnik zabezpieczający przed złem. Nie ma lepszej obrony niż bezbronność. Kiedy podchodzisz do kogoś całkowicie wyzbyty agresywnych podtekstów, ten ktoś cię nie uderzy. Jest taka opowieść o Buddzie i mordercy imieniem Angulimala. Budda się go nie przestraszył, porozmawiali i Angulimala zrozumiał, że przemoc jest bezowocna, po czym został uczniem Buddy.

Zauważyłeś, że w trakcie naszej rozmowy oddychałem płyciej. Zauważyłeś też może, że wziąłem głęboki oddech. To jest zawsze moment przejścia przez przełęcz. Napotykasz jakąś trudność, a gdy ją przechodzisz, wypuszczasz powietrze.

O widzisz: mnie się wydaje, że w medytacji w ogóle nie chodzi o oświecenie.

A o co?

Np. właśnie o to, żeby czuć swój oddech.

Prawdą jest, że medytacja od pierwszego momentu daje ci pewien wgląd. Ja to nazywam złapaniem końca nitki, którą delikatnie przyciągasz i tworzysz swój własny motek. Przywołany przez ciebie Thich Nhat Hanh miał dar pisania o medytacji, jakby była rzeczą łatwą. On mówił: „Weź głęboki oddech i bądź przytomny w tej chwili, w której jesteś”. Nie mówił: „Cierpliwie trenuj oddychanie przez wiele lat”. Kładł nacisk na to, co możesz zrobić teraz. Wziąć głęboki oddech.

Westchnienie ulgi znamy wszyscy, nawet jeśli nie medytujemy. Nie jesteśmy wtedy we władaniu napięcia. Nie jesteśmy na wojnie. Odpuszczamy. To piękne słowo: odpuszczenie. Ma swoją rolę i w chrześcijaństwie, ale tu nie chodzi o odpuszczenie grzechów, tylko o odpuszczenie życiu, światu i innym ludziom. Kiedy dochodzisz w to miejsce, naprawdę możesz wytchnąć.

Napisałem tekst „Jak zostać Buddą w weekend”, który zaczyna się od „Nie muś. Nie chciej. Nie potrzebuj”. Nie chcieć i nie potrzebować to nie są rzeczy oczywiste. Często czegoś chcemy i często się nam wydaje, że czegoś potrzebujemy. Tylko ceną tego jest nieustające kłębienie się pod powierzchnią lodu, jak ryby zimą.

Świat nas nakręca. „Potrzebujesz nowego telefonu”, mówi.

„Potrzebujesz tej relacji i tego człowieka”.

No, tu się robi trudniej.

Jestem zwolennikiem jak najgłębszych więzi przy jednoczesnym wyzwoleniu z potrzeby. Żeby być całkowicie otwartym i w pewnym sensie biernym, w stanie wu wei, a dzięki temu przyjąć człowieka takim, jakim on sam się czuje. Nie mieć wymagań. Nie mówić: będę z tobą pod warunkiem, że…

Ale potrzebujesz tego kogoś czy nie?

Potrzebuję. Nie jestem Buddą. Nawet nie wiem, czy chciałbym się nim stać.

Wiesz, osiągania oświecenia nie powinno się traktować jak zdobywania K2 zimą. Nie chodzi o kręte ścieżki przez góry, jak mówił Lao-tsy, tylko o prostą drogę, która prowadzi najdalej. W taoizmie zresztą nie ma oświecenia.

No to o co chodzi w taoizmie?

O zgodę na wszystko, co przychodzi.

Masz zgodę na to, że wciąż czujesz lęk?

Nie całkiem. Czuję to jak czerwia w jabłku. Ale wiem, że moment, w którym się z tym pogodzę, będzie momentem rozpuszczenia lęku. Że problemem jest lęk przed lękiem.

Ośmielę się w takim razie poruszyć temat, o którym sam mówisz otwarcie: jesteś człowiekiem, który chorował.

Tak, mam za sobą doświadczenie 12 lat nawracającej psychozy o charakterze dwubiegunowym.

„Wydarłem się żywy z paszczy psychozy”, napisałeś.

Z tego, co medycyna uważa za nieuleczalne, 9 lat temu udało mi się wypłynąć na spokojne wody. Tak, można z tego wyjść. Nie można się wyleczyć, ale można się z tym porozumieć.

Tylko trzeba brać leki, prawda?

Jest taka angielska formułka „meditation and medication”. Dopóki nie nauczysz się żyć w sposób, którego ci brakło, gdy w tę chorobę wszedłeś, same lekarstwa też nie wystarczą. Ponieważ ta choroba jest reakcją – u mnie była właśnie reakcją na lęk. W sposób nieświadomy wprowadzałem się w stan bardzo wysokiego stresu, który dodawał mi wielkiej energii do działania. Na tym polega doświadczenie manii. Masz ogromny napęd i niczego się nie boisz. Jeździsz cinque- cento 150 na godzinę, przepuszczasz pieniądze, wdajesz się w ryzykowne kontakty z kobietami.

To wszystko było jeszcze przed wpuszczeniem leków do mojego życia. I przed medytacją.

A teraz?

Wysypiam się. Jeśli masz dwubiegunówkę, dopóki się wysypiasz, jesteś bezpieczny. Kiedy słucham kogoś, kto mówi, że śpi dwie godziny na dobę, a potem ma przypływ napędu, myślę sobie: „Oho, jesteś moim bratem”.

Wiesz, to choroba strasznie trudna do okiełznania. Bo w najgorszych dla ciebie chwilach czujesz się wszechpotężny.

Kiedy Cię poznałem, miałem wrażenie, że spotkałem kogoś równego bogom. Rozmawiałem z szefem potężnej nagrody literackiej, który miał być następcą Adama Michnika w „Gazecie Wyborczej”.

Wiesz, dziś jestem sto razy szczęśliwszy niż wtedy, kiedy wszystkim dookoła wydawało się, że mam świetne życie i wielkie perspektywy. Bo teraz jestem w prawdziwszym kontakcie ze sobą. Owszem, nie mam tyle energii. Ale tamta energia była mobilizowana jak na wojnę. Za pomocą dedlajnów doprowadzałem się do stanów adrenalinowej koncentracji. Niby byłem wtedy najlepszy. Ale byłem jak samospalająca się rakieta.

Teraz bardzo rozsądnie gospodaruję swoją energią. Robię niedużo rzeczy, a wśród nich najważniejsze są medytacja, regularne pisanie i lekcje chińskiego. Zacząłem się uczyć chińskiego po pięćdziesiątce, żeby móc czytać taoistyczne teksty w oryginale. Dzięki wysypianiu się i lekom jestem w stanie zaabsorbować dawki stresu związane z nauką obcego języka. Mogę przyjąć wyzwanie, które nie jest ryzykiem. Bo generalnie jestem przeciwko wyzwaniom. „Challenge” to zło. Wychodzenie ze strefy komfortu to zło. Staram się pozostawać w strefie komfortu i stopniowo ją rozszerzać, aż obejmie całe życie.

To zdanie o pozostawaniu w strefie komfortu jest największym podarunkiem, jaki mi dałeś. Moim chińskim po pięćdziesiątce jest jeżdżenie do kolegi, by pograć z nim na gitarze.

Też to uwielbiam. Układam nawet piosenki, o czym nikt nie wie. Znalazłem zawodowego muzyka, któremu wysyłam swoje utwory i on je nagrywa. Trochę się już tego zebrało. W jakimś sensie muzyka jest dla mnie ważniejsza od literatury. Często odgrywam swoje melodie w głowie, co jest moją postacią rozproszenia umysłowego.

Rozproszenia?

Kiedy to się dzieje, trudniej mi o stan skupienia na codzienności, który opisywałem w pierwszych książkach. Muzyka odtwarzająca się w mózgu w tym przeszkadza, ale przecież kiedy żyję także jej tworzeniem, to ona się musi odtwarzać. Wiele moich piosenek przyśniło mi się, po obudzeniu nagrywałem telefonem melodie, które przyszły we śnie.

Na pewno pokażę je kiedyś publicznie. Nie spieszę się z tym, ale wiem, że będę miał z tego wielką frajdę.

A propos muzyki: napisałeś w książce „Do syta” o doświadczeniu powrotu z koncertu zespołu Coldplay.

To było na Stadionie Narodowym. Ten moment, kiedy 50 tysięcy ludzi szło przez Most Poniatowskiego, to był moment bycia we wspólnocie szczęśliwych ludzi. Zazwyczaj kiedy idziesz przez miasto, czujesz, że wszyscy pilnują swojej strefy bezpieczeństwa. A tam ona zniknęła. Byliśmy w tłumie, dotykaliśmy się, ale nie byliśmy… szukam słowa… elektryczni?

Byliście rozładowani?

Rozluźnieni, rozładowani, owszem.

Medytacja jest doświadczeniem wspólnotowym?

Tak. Ja mam wprawdzie cechy pustelnika, ale zauważam, jak członkowie mojej grupy są dla siebie ważni. Z jaką uwagą słuchamy po zakończeniu zajęć odpowiedzi na to jedno pytanie: „Jak ci się dzisiaj medytowało? Jak się teraz czujesz?”. Wielu mówi też, że medytowało w intencji członków grupy.

Czy ja Cię zapytałem, co jest przyjemne w medytacji?

Daje ulgę w napięciu. Już od pierwszego dnia, od pierwszych trzech głębokich wydechów czujesz, jak zmniejsza się ciężar twojego plecaka. Ulga w napięciu jest ścieżką, która prowadzi dalej, od najbardziej naskórkowych postaci tego napięcia do najgłębszych.

Pytałeś w pewnym momencie o cel medytacji. Moim jest miłość. Miłość do siebie samego, wyzbycie się lęku o siebie samego, bo lęk jest antagonistą miłości. Miłość do innych ludzi, wyzbycie się lęku przed innymi ludźmi. Miłość do świata jako całości i wyzbycie się lęku przed światem. Przed tym samochodem na czerwonym świetle.

A jeśli się nie uda?

Zawsze mogę pozmywać naczynia. ©℗

MICHAŁ CICHY (ur. 1967) jest pisarzem, autorem książek „Zawsze jest dzisiaj” (Nagroda Literacka Gdynia), „Pozwól rzece płynąć” i „Do syta”. Mieszka na Starej Ochocie w Warszawie, jest twórcą grupy Medytacja Dnia Codziennego, która spotyka się na żywo i podczas sesji online. Przez wiele lat pracował w „Gazecie Wyborczej”, był także współtwórcą i sekretarzem Nagrody Literackiej Nike.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2022