Mątwa

Dziś mamy do czynienia z faktami, a nie zmyśleniami, bo mamy do czynienia z odwzorowaniem rzeczywistości, a nie na jej temat fantazjami. Ten drobny fakt zupełnie nam nie przeszkadza, by na temat owych faktów zmyślać.

28.03.2015

Czyta się kilka minut

Wypada – zresztą nie wiadomo dlaczego – zastanowić się dziś, tak jak i naród się zastanawia, czy fotografia, na której prócz nas jest ktoś, kto spełnił marzenie o sfotografowaniu się z nami, może być dla nas obciążeniem natury procesowej, moralnej i etycznej. Niewątpliwie jest to temat do rozważań dla ekspertów od etyki fotografii. Przydałby się ktoś taki w Polsce z racji oszałamiającej ludzkość skłonności do cykania sobie fotek z ludźmi gruntownie obcymi. Nie ulega kwestii, że miałby taki specjalista dużo pracy, pieniędzy, sławy i dużo zdjęć z osobnikami, których marzeniem jest posiadanie portretu z autorytetem. Jest to zatem zawód z przyszłością.

Skłonność do zostania uwiecznionym w towarzystwie kogoś sławnego jest powszechna, szalenie stara, stara jak my, to znaczy ludzkość, i oczywiście starsza niż historia fotografii. Począwszy od malunków naskalnych. Bez żadnej przesady rzec można, że w tych przedstawieniach, pośród tłumów wiwatujących na widok zabitego mamuta, tłumów z naszego punktu widzenia naszkicowanych nieco schematycznie, są ludzie gruntownie przypadkowi i niezasłużeni dla tych sławnych polowań, są ludzie, którym – jak byśmy to dziś powiedzieli – nie najlepiej z oczu patrzy. Nie ulega kwestii, że wtedy, gdy emocje były żywe, żywe były i dyskusje, czy ten i ów powinien być uwieczniony na wieki wieków, czy raczej nie powinien. Czy znalazł się w tej kompozycji dzięki przekupieniu artysty pieczoną trąbą mamuta na przykład, czy może przekonał wodza, by ten uznał jego towarzystwo za politycznie istotne? Nie było go tam – szeptano zapewne po kątach jaskini, bo widziano owego kombinatora czasów prehistorycznych, gdy w czasie mamuciej jatki, oszołomiony wywarem z kozieradki, próbował zrobić koło. Idźmyż dalej. Popatrzmy na „Bitwę pod Grunwaldem” choćby. Na obraz, który zna każde polskie dziecko. Fakt, że został on namalowany grubo po bitwie, ma wielkie znaczenie. Oto bohaterowie tej potyczki nie byli już w stanie się wzburzyć, powiedzieć nam, że umieszczanie takiego a takiego Litwina na tak wielkim i zasadniczo ważnym dla wyobraźni narodu obrazie jest delikatnie mówiąc przesadą. Nikt nam już nie powie, że ów nie brał udziału w walce, a był zaledwie bartnikiem, który nie popłacił poradlnego, ani nawet bykowego, a sumy te przeznaczył na autopromocję. Że się wcisnął w kadr na chama. Co zresztą ciekawe, na temat obecności bądź nieobecności niektórych postaci na tym obrazie sporo kiedyś dyskutowano, choć jako żywo nie było podczas tych dyskusji nikogo, kto mógłby cokolwiek sensownego mniemać. A więc możemy przyjąć, że czasy, gdy nie było aparatów fotograficznych, gdy wizerunki czyniono sobie a muzom, pełne były manipulacji znacznie poważniejszych niźli dziś.

Dziś mamy do czynienia z faktami, a nie zmyśleniami, bo mamy do czynienia z odwzorowaniem rzeczywistości, a nie na jej temat fantazjami. Ten drobny fakt zupełnie nam nie przeszkadza, by na temat owych faktów zmyślać. Popatrzmy robimy sobie zdjęcie z, powiedzmy, bardzo sławnym aktorem, spotkanym w restauracji. Wcześniej go zapytawszy, czy by zechciał. Ów wyjścia ma dwa: albo odburknąć nam coś niemiłego, albo zrezygnować z poczucia własnej godności i nietykalności, i się zgodzić. Efektem jest focia, na której obejmujemy się z tym Bogu ducha winnym człowiekiem. Co z tego wynika? Ano tyle, że obejmujemy człowieka całkowicie nam nieznanego, który uśmiecha się zawodowo. Jedyną osobą na zdjęciu, którą znamy, jesteśmy my sami, a i to słabo. Fotografii – z tego widać – wciąż potrzebna jest czynność zwana opowiadaniem. W każdym z tego typu przypadków musimy opowiedzieć, jak to się stało, że ten pan nas obmacuje. Możemy rzec prawdę, że zmusiliśmy typa, ale możemy też powiedzieć, że ów jest naszym prawdziwym tatusiem i został sfotografowany w chwili, gdy się o tym dowiedział. Ktoś zawsze uwierzy. O wszystkim tym mówimy dziś dlatego, że tegoroczna kampania wyborcza polega głównie na pokazywaniu zdjęć, a to prezydenta, a to byłego premiera – obu w sytuacjach idealnych do fantazjowania. Na tle tych wydarzeń doprawdy najlepiej w kampanii brzmią suche słowa, nie opatrzone żadną ilustracją, będące zaledwie próbą ilustracji. Oto prof. Nałęcz nazwał w telewizji Zbigniewa Ziobrę „mątwą, która w sytuacji zagrożenia wypuszcza brunatną, nie najprzyjemniej pachnącą ciecz”. Ani zdjęcie Ziobry, ani mątwy nie są nam potrzebne. Wystarczy odrobina fantazji. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2015