Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Co ma robić człek przewrotny w tym prostodusznym ludowym kraju?” To naturalnie cytat z „Dzienników” Stefana Kisielewskiego, jednego z najdziwniejszych dokumentów naszych czasów, jaki zdarzyło mi się czytać. Być może utrudnieniem jest fakt, że blisko autora znałem, chociaż nie aż tak blisko, by się mienić jego przyjacielem, a może za blisko znałem i znam wielu ludzi w tej książce nieustannie wspominanych (niektórzy spośród nich są lub byli moimi przyjaciółmi), a może za dobrze znam świat opisywany przez Kisiela, a może jest wszystko dokładnie na odwrót. „Dzienniki” to dzieło na miarę Montaigne’a, tyle że smutne, nudne i błahe niewymownie. Spróbuję więc zrozumieć, jak tak niezwykły człowiek mógł mieć tak zdumiewająco nieatrakcyjny stosunek do świata i tak czczy własny świat wewnętrzny, chociaż Kisiela nigdy do końca zrozumieć się nie dawało i być może zapiski te to jeszcze jedna z żelaznych błazeńskich masek, tylko aż tak ciężka, że głowa autora wali się na stół. Był to niewątpliwie najwybitniejszy człowiek, jakiego blisko znałem, wszelako mizantropia i paniczny strach przed powagą lub napuszeniem oraz żółć i gorycz, czasem w postaci łagodnej, czasem już nie do zniesienia, niesprawiedliwość, niechętnie tylko potem korygowana, stanowią to podobieństwo, to znów karykaturę Montaigne’owskiej wielkości.
NUDA INESPEŁNIENIE
Najczęstszym stanem, o jakim Kisiel pisze, jest nuda lub strach przed nudą. Nudne są naturalnie gazety komunistyczne -,,Dzienniki” w zasadzie obejmują lata 1968-1975, potem jest już niewiele pospiesznych notatek - których Kisiel czyta chyba kilkanaście dziennie, chociaż obiecuje sobie co pewien czas, że przestanie je kupować, ale udaje mu się wytrzymać bez nich najwyżej kilka dni. Czyta nawet rzeczy zaiste wstrząsające, jak „Argumenty”, pismo zawodowych ateistów, czy „Walkę Młodych”, tygodnik rzekomej młodzieży socjalistycznej, które co prawda bezpośrednio po wydarzeniach marcowych zwracały uwagę z racji wyjątkowego już łobuzerstwa i antysemityzmu. Ale czyta też Kisiel wszystkie inne możliwe gazety i prawie w ogóle nie czyta książek, a jeśli już - to pamiętniki wybitnych polityków.
Nudni stają się przyjaciele. Kocha ich, pije z nimi na umór, ale co pewien czas, jak to on, we wstrząsająco zimny i trzeźwy sposób, ma ich za ostatnich nudziarzy, wie, co powiedzą, wie, kiedy mizdrzą się i kłamią. Na co dzień najbliżsi to Henryk Krzeczkowski, Paweł Hertz, Jerzy Suszko, czasami Jerzy Andrzejewski, często Andrzej Micewski i Władysław Bartoszewski oraz jeszcze sporo postaci ze świata muzycznego, ale oni już nie tak często bywają u Kisiela w domu. Czasem wobec przyjaciół lub potem bliskich bardzo znajomych, jak Michał Bristiger, którego już na drugiej stronie spotykają najgorsze wyzwiska, potem nieco zbyt mało wyraźnie odwołane, jest okrutny i niesprawiedliwy. Dwa wielkie romanse, gdzie miłość i gorzka niechęć lub wręcz pogarda nieustannie się przeplatają, to Jerzy Turowicz i Stanisław Stomma. Przyjdzie do tego wątku, czyli Kisiel a grupa „Znaku” i „Tygodnik Powszechny”, jeszcze wrócić, ale tu mowa o przyjaźni, której natury ja, przecież też już mający za sobą przyjacielskie napięcia i nawet rozstania, pojąć nie potrafię. Jak można pisać o Jerzym Turowiczu z największą miłością i adoracją dla jego rozumu, by potem po prostu uważać go za idiotę? Czyż to nie był przykład tego zdumiewającego u Kisiela strachu przed tym, że wyjdzie na głupiego, że ktoś go nabierze, że da się oszukać rzeczywistości? Ze Stanisławem Stommą, może z powodu temperamentu Stommy', napięcia są nieco mniej intensywne, ale równie biegunowe.
Nudna staje się wódka, ta przyjaciółka i pocieszycielka. Też co nieco o niej wiem, więc rozumiem, że bywa nudna, ale jak można przyjaciółką tak pomiatać? Nie rozumiem. Nudne jest także często komponowanie i to znudzenie zawodem wyuczonym i wykonywanym na wcale wysokim poziomie zapewne tłumaczy, jak to się stało, że Stefan Kisielewski nigdy nie stał się naprawdę wybitnym kompozytorem. Zabrakło pasji. Kisiel wprawdzie wie, dlaczego się nudzi, ale nie w pełni jego wyjaśnieniom ufam. Wielekroć bowiem powtarza, że w gruncie rzeczy jedynym zajęciem, do jakiego czuje powołanie, jest publicystyka, przede wszystkim publicystyka polityczna, a w czasach zakazów i cenzury jest to zajęcie albo bez sensu, albo wręcz niemożliwe do wykonywania, jak to było w jego przypadku przez kilka lat po 68 roku, kiedy to pod własnym nazwiskiem nie mógł w Polsce niczego publikować, nawet recenzji literackiej czy muzycznej.
Jednak podejrzewam, a sam Kisiel czasem ma podobne myśli, że jest to wyjaśnienie nie w pełni prawdziwe. W jego pisaniu, komponowaniu, w powieściach, felietonach czy recenzjach jest jakaś powierzchowność czy raczej niedopełnienie, którego jest świadomy. Temu niezwykłemu umysłowi, tak przecież przenikliwemu, brakowało metafizycznego zaplecza czy po prostu duchowego skupienia. I nie był to skutek realnego socjalizmu, lecz zwyczajnie natury Kisiela, który i z tego czasem po trosze zdaje sobie sprawę, kiedy narzeka na nadmiar stosunków towarzyskich, na brak spokoju, kiedy pisze, że mu najlepiej gdzieś poza Warszawą, kiedy na kilka dni skupia się pracując nad kolejną powieścią wydawaną pod pseudonimem Tomasza Stalińskiego. Właśnie w związku z powieściami pada uwaga, która wiele tłumaczy. Niewątpliwie wszystkie dzieła Stalińskiego przewyższa jedyna powieść, która zostanie w literaturze polskiej, czyli „Cienie w pieczarze”. Kisiel wie, że to jego najlepsza książka, czuje, że inne nie mają tej głębi, ale pisze, że to było dzieło o nim samym, a ile można pisać o sobie. Jak się zdaje, wielcy pisarze piszą tylko o sobie i na tym polega ich sekret. Kisiel nie mógł więc powiedzieć, że Madame Bovary to ja, ponieważ nic więcej prócz tego, co w „Cieniach w pieczarze”, nie miał o sobie do powiedzenia. Obawiam się, że było mu także ze sobą samym nudno.
PRZENIKLIWOŚĆ
Bo cóż to się nie dzieje, kiedy zamiast czytać te straszne niby komunistyczne pisemka, Kisiel wyjeżdża z Warszawy lub tylko wyrusza rowerem, żeby obejrzeć nowe dzielnice samej Warszawy, tak przezeń - i słusznie - nie łubianej. Nawet spóźnienie na ranny pospieszny do Krakowa i Zakopanego i trzęsienie się kilkanaście godzin osobowym staje się okazją do znakomitych obserwacji socjologicznych, których pozazdrościć by mu mogli moi koledzy, uczeni. A ponadto pasja, z jaką Kisiel obserwuje nowe, paskudne zresztą, jak zauważa, domy na wsi, zmiany w pejzażu handlowym, w miarę jak pociąg jedzie na południe, nie miała wówczas równych sobie. Widzi znakomicie, jaki wpływ na postawę chłopów ma ich względna niezależność gospodarcza i dostrzega powierzchowność wiejskiej religijności. Widzi, co się dzieje z chłopami, kiedy ulegają - na skutek awansu społecznego - wykorzenieniu i tworzą struktury w rodzaju mafijnych, wykorzystują bezwzględnie sytuację polityczną, nie myśląc ani przez moment o ideach, lecz tylko o sobie, rodzinie i rodzinie rodziny. Dostrzega konsekwencje tej rewolucji społecznej, konsekwencje pozytywne także, ale przede wszystkim widzi jej destrukcyjny wpływ na świat polityki, wpływ, który my w pełni dostrzegamy dopiero teraz. Widzi również, że ta nowa Polska jest i będzie zupełnie obca jego dawnej Polsce, a także odległa od idei patriotycznych, jakich się sam ani trochę nie wstydzi. Będzie to Polska ludzi innego typu, wychowanych przez życie w tym dziwacznym ustroju, nigdy w pełni nie uspołecznionych, pozbawionych szerszych horyzontów i wszelkich ideałów.
Tu diagnoza okazała się zdumiewająco trafna. Podobnie trafne są analizy polityki międzynarodowej, z wyjątkiem może przesadnej nienawiści wobec de Gauile’a, której racje można zrozumieć, kiedy przypomnimy sobie jego działania w zakresie polityki międzynarodowej, zarówno w stosunku do Ameryki, jak i Rosji, a wobec tego lekceważenie Polski, ale Kisiel nie potrafi dostrzec politycznego rozumu prezydenta Francji, nie próbuje nawet zanalizować motywów jego postępowania ani pojąć ogromnej roli w ustabilizowaniu wewnętrznej sytuacji we Francji. Natomiast wciąż w znacznej mierze słuszna jest jego wizja Francji jako zawsze niechętnej Polsce, wprowadzającej problemy w racjonalne rozwiązanie polityki europejskiej, sprowadzające się do umiejętnego równoważenia wpływów Niemiec i Rosji. Podobnie słuszna ogólności, a „Tygodnika Powszechnego” w szczególności.
SPÓR Z „TYGODNIKIEM"
Stefan Kisielewski współpracował z „TP” niemal od początku, a potem już był jednym z najważniejszych dla pisma ludzi. Zdecydował się zostać posłem grupy „Znak” po 1956 roku i wspólnie ze Stanisławem Stommą, a także Antonim Gołubiewem, wypracowali postawę polityczną określaną czasem mianem „neopozytywistycznej”. Istotę tej postawy najlepiej określał tytuł artykułu Gołubiewa: „Polska leży nad Wisłą”. Czyli mimo wszystko, mimo realny socjalizm i nie zapominając o dominacji Związku Radzieckiego, trzeba starać się o poprawienie sytuacji Polski, zarówno dlatego, że jest to w pewnym, choćby niewielkim stopniu możliwe, jak i dlatego, że na emigrację wewnętrzną czy też zewnętrzną nie może się udać cały naród. Kisiel był posłem przez dwie kadencje, potem skład grupy poselskiej „Znak" się zmieniał, były spory, wszystko to wielokrotnie opisywano. Kisiel był naturalnie w Sejmie trochę nie na miejscu, jednak całkiem sumiennie wykonywał swoje poselskie obowiązki.
Na tym tle jego pretensja wobec dalszego zaangażowania Stommy i innych posłów „Znaku” w czynne życie polityczne po 1968 roku jest i zrozumiała, i niezrozumiała. Wprawdzie jeszcze w trakcie wydarzeń marcowych posłowie ci zachowali się bardzo przyzwoicie, ale potem zaiste byli spychani na margines, skład grupy był coraz gorszy, pojawili się ludzie mali, a Stanisław Stomma zakończył swoje posłowanie sławnym gestem odmowy akceptacji dla poprawek w konstytucji w 1975 roku. Rozumiem doskonale, że Kisiela, który już nie miał żadnych złudzeń co do możliwości współpracy z rządzącymi Polską, irytowały te próby podejmowane na przełomie lat 60. i 70. Wszelako jego reakcja jest nieproporcjonalna, a próby podejmować czasem trzeba, jeżeli się jest w sytuacji minimalnej, ale jednak legalnej opozycji.
Podobnie niezrozumiałe są pretensje do redakcji „TP” o teksty, które miały świadczyć, po przyjściu Gierka do władzy, o tym, że grupa „Tygodnika” jest gotowa na pewnych warunkach do współuczestniczenia w rzeczywistości. Sam się parę razy wtedy irytowałem, ale to zawsze jest kwestia oceny, co w danym momencie można było powiedzieć, nie idąc za daleko, a co - nie idąc za blisko. Kisiela irytuje zresztą często także postawa paryskiej „Kultury" i samego Jerzego Giedroycia, gdyż „Kultura” również reagowała na wydarzenia w Polsce i stale próbowała dostrzec szansę w sytuacjach, które dawały choćby cień nadziei. I tę irytację można zrozumieć, ale co miał Kisiel do zaproponowania zamiast tych minimalistycznych i często, prawda, chybionych wysiłków?
Namawiał do mówienia wprost o tym, że realny socjalizm czy komunizm, bo Kisiel jednak stale używa tego terminu, jest do bani. Idea piękna, jednak, po pierwsze, w warunkach cenzury nierealna, a nawet na emigracji, jak słusznie uważał Jerzy Giedroyc, niewystarczająca. Kisiel panicznie obawiał się, że olbrzymia większość Polaków, a z czasem wszyscy, przywyknie do życia w komunizmie jak do faktu normalnego. I rzeczywiście tak było, ale jednak, jak się okazało, była to adaptacja nieuchronna, ale i naskórkowa, zaś w trakcie kilku lat po 1968 roku niewiele można było dla ratowania antykomunistycznego ducha narodu zrobić.
Różni ludzie i różne środowiska miały odmienne taktyki przetrwalnikowe. Te kilka lat, jak sam doskonale pamiętam, było - nawet jak na PRL - wyjątkowo ponure, nie tak dramatyczne jak szczytowy okres stalinizmu, ale ciemne, z chmurami nisko nad ziemią i nieustanną mgłą. Jednak właśnie wtedy Wojciech Karpiński i ja zaczęliśmy pisywać do „Tygodnika Powszechnego”, najpierw pod pseudonimami, potem już podpisywaliśmy się własnymi nazwiskami. Spotkanie z „Tygodnikiem” było zapewne największą przygodą mojego życia, a już na pewno tamtej dekady, i pomogło mi nie tylko przetrwać, ale przetrwać wcale wesoło. Też nie wszystkie zachowania redakcji pochwalałem, zresztą nie miałem, jako początkująca siła, co się wtedy wymądrzać. Też irytowały mnie zachwyty nad lewicowymi czy pokojowymi ruchami młodzieżowymi na Zachodzie, ale nie irytowała mnie nigdy - w przeciwieństwie do Kisiela - postawa „Tygodnika” i przede wszystkim Jerzego Turowicza w sprawie Kościoła.
Sprawa to bardzo poważna i spór na ten temat będzie się toczył jeszcze długo, ale gwałtowne wybuchy wściekłości Kisiela były i nieuzasadnione, i niemądre. Trzeba tu rozważyć kilka argumentów. Kisiel naturalnie popierał niemal bez zastrzeżeń ówczesną postawę prymasa Wyszyńskiego, który „Tygodnika” nie lubił. Prymas obawiał się skutków wielkiej posoborowej reformy Kościoła dla Polski. Uważał, i Kisiel w pełni podzielał ten pogląd, że wobec zagrożenia przez komunistycznego wroga nie należy wprowadzać nowinek, które mogą tylko zachwiać ostoją antykomunizmu popularnego, czyli przywiązaniem do Kościoła. Jednak dla Prymasa tę ostoję, podobnie jak potem dla wielu zwariowanych neofitów, stanowił tak zwany katolicyzm ludowy, czyli wiejski. Kisiel, jak powiedzieliśmy, jasno widział, jak bardzo powierzchowna jest to wiara. A równocześnie traktował ją instrumentalnie, raczej jako cenne narodowe dziedzictwo, niż jako problem, z którym trzeba się będzie prędzej czy później zmierzyć.
Ciekawe, że nie dostrzegł innej wyraźnie postawy kardynała Wojtyły, który, daleki od superreformatorskich intencji, dobrze rozumiał, że tradycji w zakresie wiary i obyczajowości religijnej musi towarzyszyć stopniowe, ale zdecydowane wprowadzenie zmian. Kardynał Wojtyła jednak wkrótce osiadł w Watykanie, a jego śladami poszło bardzo niewielu biskupów. I stan Kościoła, jaki dzisiaj w Polsce mamy, a różnie można o tym sądzić, niewątpliwie stanowi dobre lub niekoniecznie dobre dziedzictwo postawy prymasa Wyszyńskiego w dekadach przed „Solidarnością”. Kiedy więc Jerzy Turowicz i inni ludzie z kręgu „Tygodnika" podejmowali starania o wprowadzenie reform posoborowych, to mogło się zdarzyć, że starania te były zbyt trudne do zaakceptowania przez polską hierarchię, że czasem były zbyt intensywne, ale kierunek tych prac był niewątpliwie słuszny i należy jedynie ubolewać, że poza metropolitą krakowskim i kilkoma innymi biskupami, lak niewielu hierarchów pojmowało i do dzisiaj pojmuje, o co w tym szło.
Problem należy do najważniejszych i Polska go nie ominie. Kiedy Papież z Polski ogłasza ideę nowej ewangelizacji, a jednocześnie w Polsce wygłasza kolejno kazania na temat dziesięciorga przykazań, to przesłanie jest jasne: Polska nie jest dla niego krajem dostatecznie pogłębionej wiary, a tylko laka wiara może przetrwać napór nowoczesności, laicyzacji nieuchronnie z nią związanej i radykalnego wzrostu poziomu wykształcenia społeczeństwa. Kisiel w tym zakresie myślał jak najbardziej tradycyjni i lekceważący fakty konserwatyści. Był, co u niego przecież w ogóle tak rzadkie, doktrynerem w sprawie nowoczesności w Kościele.
Być może miała na to wpływ jego szczególna religijność. Nie mnie wnikać w tak intymne sprawy, ale kiedy przed laty robiłem z nim wywiad dla „Tygodnika" z jakiejś okazji rocznicowej, to rozmawialiśmy głównie o śmierci i religii. Rytm rozmowy był zresztą podobny do zapisków w „Dziennikach". Trwała długo, bo Kisiel nie mógł wytrzymać na poważnie dłużej niż piętnaście minut, przerywał mi, mówił: „zjedz cukierka”, bo w pustym pokoju był pośrodku spory stół, a na stole zawsze cukierki, takie paskudne z nadzieniem, których za nic nie mogłem przełknąć. Po następnych piętnastu minutach musiał mi opowiedzieć dowcip, czasem dobry, czasem zły i trzeba było się śmiać. I znowu do tego, że nie lubi chodzić do kościoła, kiedy jest dużo ludzi, że woli bywać o nieoczekiwanych porach, sam się modlić i sam rozmawiać z Panem Bogiem. Jego wiara była równie niewątpliwa, jak odległa od normalnych standardów, a takie, najbardziej tradycyjne standardy, chciał zachować dla społeczeństwa. Był to klasyczny przypadek konserwatysty, który uważa, że jemu wolno, jako człowiekowi szczególnemu, co naturalnie było prawdą, zachowywać się inaczej niż tego oczekuje od innych, od tak zwanej masy.
Wszelako konflikt między nim a „Tygodnikiem” dotyczył przede wszystkim postawy wobec przemian religijnych i także, rzadziej, spraw politycznych, jednak w zapleczu tego sporu była i wielka miłość, i głębokie rozczarowanie. Generalnie rzecz biorąc, świat nie dorastał do wymagań, jakie stawiał mu Kisiel, a tym bardziej nie dorastali do tych wymagań przyjaciele i „Tygodnik”. Nawet chyba z najbardziej spośród nich cenionym, jak wynika z „Dzienników”, czyli z Henrykiem Krzeczkowskim, co rozumiem, bo był to również bardzo bliski mój przyjaciel, Kisiel musiał się co pewien czas okropnie pokłócić. „Tygodnik” zaś był dla niego za mało agresywny, nie najlepiej redagowany (to jest trafne chyba do dzisiaj), ale przede wszystkim za bardzo wciąż taki sam, co moim zdaniem stanowiło i stanowi o jego sile i przyjemności, jaka płynie z przebywania w jego świecie. Paradoksalnie, Kisiel chciał, by nie zmieniano Kościoła, ale by zmieniano „Tygodnik”. Jak sądzę, w tym przypadku swoje konserwatywne upodobania niewątpliwie kierował akurat odwrotnie, niż rozsądek by nakazywał.
A już na pewno szkoda, że Kisiel ze swoim temperamentem i dość dobrze przyjmowany przez hierarchię kościelną nie zwrócił polskiemu Kościołowi uwagi, kiedy jeszcze mogło to mieć poważne konsekwencje, na sprawy gospodarcze i na związane z tym społeczne nauczanie Kościoła. Przecież świetnie wiedział, jak wielkie znaczenie miało wsparcie czy też duchowe zaplecze rozwijającego się znakomicie kapitalizmu w Niemczech, znał się na tym, jak mało kto wówczas w Polsce. Być może milczał na ten temat, bo w okresie pisania tych notatek nie żywił najmniejszej nadziei na pojawienie się w Polsce poważnych przemian politycznych. Brak nadziei w jakiejś mierze powodował ograniczenie perspektyw i chęci myślenia. Nie można mieć o to pretensji, bo takie to były czasy, chociaż takie zwłaszcza dla Kisiela, prześladowanego i znużonego, bo inni wówczas właśnie zaczynali nadzieję odnajdywać. Odnajdywać przede wszystkim w tym, czego Kisiel w ogóle nie odnotowuje, a mianowicie w zbliżeniu środowisk dysydenckich i otwartych środowisk katolickich. Kim jednak dla Kisiela byli dysydenci i dlaczego tak trudno mi w pełni zrozumieć jego postawę nie tylko wobec dysydentów, ale również wobec kwestii żydowskiej?
DZIWNY JĘZYK
Rozumiem niechęć do idei poprawiania socjalizmu, a zwłaszcza marksizmu, ale człowiek o tak jasnym umyśle powinien dostrzec, że bez względu na to, iż postulaty Kuronia i Modzelewskiego z ich sławnego memoriału z 1964 roku mogły być dla niego obce lub nawet śmieszne, to jednak ich działalność powodowała poważne konsekwencje dla podważenia czy choćby osłabienia reżimu. Potem przecież ten wewnątrzrodzinny spór, którego byłem świadkiem, chociaż nie uczestnikiem, jako student filozofii w środku lat 60., pozwalał na stworzenie swobód intelektualnych, o jakich w innych państwach obozu nie było nawet co marzyć. Wszystkiego tego Kisiel nie dostrzega.
Natomiast dla ludzi z mojego pokolenia zupełnie zdumiewająca jest jego reakcja na zjawisko, które określa mianem Żydów. Podobnie zresztą zdumiewająca jest reakcja w „Dziennikach” Marii Dąbrowskiej. Na czym dla mnie polega problem i skąd zaskoczenie, bo niekoniecznie oburzenie, jeżeli poważniej się nad tym zastanowić?
Powiedzmy od razu jasno: ani Kisielewski, ani Dąbrowska nie są antysemitami w żadnym rozumieniu tego słowa. Jednak gdyby te dzienniki zostały opublikowane w Stanach Zjednoczonych, zostaliby uznani za antysemitów i to bez cienia wątpliwości. Zacząć należy od samego słowa „Żyd”. W naszym współczesnym języku jest to określenie, którym można się posługiwać dla opisania przynależności narodowej lub religijnej (chociaż są na to inne i mniej emocjonalnie zabarwione słowa), natomiast dla mnie nie do przyjęcia jest opisywanie w tych kategoriach ludzi, którzy — jak wiemy z nie zawsze jasnych źródeł - są pochodzenia żydowskiego, jednak albo się do tego sami nie przyznają, albo nie ma to dla nich znaczenia. Dlaczego Kisielewski przypisuje sens faktowi, który sam w sobie jasnego znaczenia nie posiada?
Wszystkie, tak często spotykane na kartach „Dziennika” sformułowania o charakterze uogólniającym, na przykład powiedzenie, że marksizm bez Żydów jest nieporozumieniem, mogą mieć pewną wartość intuicyjną, możemy powiedzieć, że to albo są po prostu żarty, albo że coś w tym jest, ale w gruncie rzeczy są to uogólnienia pozbawione jakiejkolwiek podstawy i z reguły takie, dla których dowodu znaleźć się nie da. Nie chcę być uznany za maniaka lub za człowieka pozbawionego poczucia humoru, ale co Kisielowi z wiedzy, że jakiś tam drugorzędny muzyk jest, w jego języku, Żydem? Ma to znaczenie tylko pod jednym warunkiem - skoro już chcemy naprawdę logicznie rozumować - jeżeli uważamy, że Żydzi mają jako całość jakieś specyficzne cechy. To jednak byłby zwyczajny rasizm i Kisiel oczywiście rasistą nie jest. Skąd więc to wszystko u niego, u Dąbrowskiej, ludzi przecież w pomocy, we współczuciu i w przyjaźni z osobami pochodzenia żydowskiego nieskazitelnych?
Myślę, że jest to po prostu język starej tradycji polskiego miękkiego antysemityzmu. I jeżeli nie widzimy nic szczególnie złego w żydowskich dowcipach, jeżeli czujemy podskórnie, że w naszej kulturze fakt, iż ktoś jest pochodzenia żydowskiego ma znaczenie, bo maje nie ze względów, uchowaj Boże, rasowych, lecz po prostu socjologicznych, to mimo wszystko po II wojnie światowej, po tym wszystkim co przyniósł w kwestii żydowskiej XX wiek, język taki, jakim posługuje się Kisiel, mnie razi i oburza. Nie ze względów moralnych, ale dlatego, że dowodzi niepełnego przyswojenia sobie faktów historii. Daleki jestem od tego, co dzisiaj określamy mianem politycznej poprawności. Rozumiem doskonale Kisiela, kiedy wyraża bardzo negatywne poglądy na temat polskiego społeczeństwa, ale wyróżnianie i ocenę Żydów pozostawiłbym, jeżeli to już naprawdę konieczne, samym zainteresowanym. Tak już po prostu w Polsce jest i tak być powinno. Kiedyś, po jakiejś ożywionej dyskusji w telewizji Krzysztof Wolicki w mojej przytomności nazwał Czesława Bieleckiego „głupim żydłakiem”. Zapytałem ich, dlaczego ja nie mogę żadnego z nich tak określić? Bo tobie nie wolno - odpowiedzieli. No właśnie.
♦
Kiedy czytamy ,Dzienniki” Kisiela, zastanawiamy się nad bardzo wieloma sprawami, także nad tym, czy rzeczywiście należy takie dokumenty tak szybko publikować po śmierci autora i za życia wielu ich bohaterów. Ja sam jestem przeciw, ale wiem, że w naszych czasach to i modne, i poczytne, więc mój protest niewiele pomoże. A wobec tego na koniec pomyślmy, na czym polegała wielkość autora tego bardzo średniego dokumentu. Nie ma jednej odpowiedzi, ale najbliższy jestem poglądu, że była to wielkość głównie polegająca na negatywnym w swej istocie talencie. A mianowicie Kisiel nie dawał się w żadnej dziedzinie uwieść modom, nie pozwalał sobie na zniewolenie umysłu ani przez moment, był więc wolny i roztropny wolnością i roztropnością człowieka tragicznego, takiego który widzi świat bez złudzeń i bez nadziei, ale był przecież takim samym człowiekiem jak my, więc nadziei strasznie potrzebował. Jakież to smutne i jakie typowe dla polskiej kultury, że jeden jej najwybitniejszych reprezentantów pozostaje człowiekiem niespełnionym, gorzkim i rozczarowanym. A na to wszystko nakłada się owa ciężka błazeńska maska, poza którą jest tylko rozpacz. Czy dzisiaj Kisiel patrzyłby na świat inaczej, mamy przecież i kapitałizm. i początki klasy średniej, i brak jest cenzury? Obawiam się, że maski by nie zdjął, a rozpacz by nie minęła. Wielki człowiek i smutny człowiek
Marcin Król
STEFAN KISIELEWSKI. DZIENNIKI. Warszawa 1936, Wydawnictwo Iskry.