Maski rozpaczy

19.01.1997

Czyta się kilka minut

Co ma robić człek przewrotny w tym prostodusznym ludowym kraju?” To naturalnie cytat z „Dzienników” Stefana Kisielew­skiego, jednego z najdziwniejszych doku­mentów naszych czasów, jaki zdarzyło mi się czytać. Być może utrudnieniem jest fakt, że blisko autora znałem, chociaż nie aż tak blisko, by się mienić jego przyja­cielem, a może za blisko znałem i znam wielu ludzi w tej książce nieustannie wspo­minanych (niektórzy spośród nich są lub byli moimi przyjaciółmi), a może za do­brze znam świat opisywany przez Kisiela, a może jest wszystko dokładnie na odwrót. „Dzienniki” to dzieło na miarę Montaigne’a, tyle że smutne, nudne i błahe niewymownie. Spróbuję więc zrozumieć, jak tak niezwykły człowiek mógł mieć tak zdumiewająco nieatrakcyjny stosunek do świata i tak czczy własny świat wewnę­trzny, chociaż Kisiela nigdy do końca zro­zumieć się nie dawało i być może zapiski te to jeszcze jedna z żelaznych błazeńskich masek, tylko aż tak ciężka, że głowa auto­ra wali się na stół. Był to niewątpliwie naj­wybitniejszy człowiek, jakiego blisko zna­łem, wszelako mizantropia i paniczny strach przed powagą lub napuszeniem oraz żółć i gorycz, czasem w postaci łagodnej, czasem już nie do zniesienia, niesprawie­dliwość, niechętnie tylko potem korygo­wana, stanowią to podobieństwo, to znów karykaturę Montaigne’owskiej wielkości.

NUDA INESPEŁNIENIE
Najczęstszym stanem, o jakim Kisiel pisze, jest nuda lub strach przed nudą. Nudne są naturalnie gazety komunistycz­ne -,,Dzienniki” w zasadzie obejmują lata 1968-1975, potem jest już niewiele pospiesznych notatek - których Kisiel czyta chyba kilkanaście dziennie, chociaż obie­cuje sobie co pewien czas, że przestanie je kupować, ale udaje mu się wytrzymać bez nich najwyżej kilka dni. Czyta nawet rze­czy zaiste wstrząsające, jak „Argumenty”, pismo zawodowych ateistów, czy „Walkę Młodych”, tygodnik rzekomej młodzieży socjalistycznej, które co prawda bezpośre­dnio po wydarzeniach marcowych zwra­cały uwagę z racji wyjątkowego już łobuzerstwa i antysemityzmu. Ale czyta też Kisiel wszystkie inne możliwe gazety i prawie w ogóle nie czyta książek, a jeśli już - to pamiętniki wybitnych polityków.

Nudni stają się przyjaciele. Kocha ich, pije z nimi na umór, ale co pewien czas, jak to on, we wstrząsająco zimny i trze­źwy sposób, ma ich za ostatnich nudzia­rzy, wie, co powiedzą, wie, kiedy mizdrzą się i kłamią. Na co dzień najbliżsi to Hen­ryk Krzeczkowski, Paweł Hertz, Jerzy Suszko, czasami Jerzy Andrzejewski, czę­sto Andrzej Micewski i Władysław Bar­toszewski oraz jeszcze sporo postaci ze świata muzycznego, ale oni już nie tak często bywają u Kisiela w domu. Czasem wobec przyjaciół lub potem bliskich bar­dzo znajomych, jak Michał Bristiger, którego już na drugiej stronie spotykają najgorsze wyzwiska, potem nieco zbyt mało wyraźnie odwołane, jest okrutny i niesprawiedliwy. Dwa wielkie romanse, gdzie miłość i gorzka niechęć lub wręcz pogarda nieustannie się przeplatają, to Je­rzy Turowicz i Stanisław Stomma. Przyj­dzie do tego wątku, czyli Kisiel a grupa „Znaku” i „Tygodnik Powszechny”, jeszcze wrócić, ale tu mowa o przyjaźni, której natury ja, przecież też już mający za sobą przyjacielskie napięcia i nawet rozstania, pojąć nie potrafię. Jak można pisać o Jerzym Turowiczu z największą miłością i adoracją dla jego rozumu, by potem po prostu uważać go za idiotę? Czyż to nie był przykład tego zdumiewającego u Kisiela strachu przed tym, że wyjdzie na głupiego, że ktoś go nabierze, że da się oszukać rzeczywistości? Ze Stanisławem Stommą, może z powodu temperamentu Stommy', napięcia są nieco mniej intensywne, ale równie biegunowe.

Nudna staje się wódka, ta przyjaciółka i pocieszycielka. Też co nieco o niej wiem, więc rozumiem, że bywa nudna, ale jak można przyjaciółką tak pomiatać? Nie ro­zumiem. Nudne jest także często kompo­nowanie i to znudzenie zawodem wyuczo­nym i wykonywanym na wcale wysokim poziomie zapewne tłumaczy, jak to się sta­ło, że Stefan Kisielewski nigdy nie stał się naprawdę wybitnym kompozytorem. Za­brakło pasji. Kisiel wprawdzie wie, dla­czego się nudzi, ale nie w pełni jego wyjaśnieniom ufam. Wielekroć bowiem powta­rza, że w gruncie rzeczy jedynym zaję­ciem, do jakiego czuje powołanie, jest publicystyka, przede wszystkim publicystyka polityczna, a w czasach zakazów i cenzury jest to zajęcie albo bez sensu, albo wręcz niemożliwe do wykonywania, jak to było w jego przypadku przez kilka lat po 68 roku, kiedy to pod własnym nazwi­skiem nie mógł w Polsce niczego publi­kować, nawet recenzji literackiej czy mu­zycznej.

Jednak podejrzewam, a sam Kisiel cza­sem ma podobne myśli, że jest to wyja­śnienie nie w pełni prawdziwe. W jego pisaniu, komponowaniu, w powieściach, felietonach czy recenzjach jest jakaś powierzchowność czy raczej niedopełnienie, którego jest świadomy. Temu niezwykłemu umysłowi, tak przecież przenikliwemu, brako­wało metafizycznego zaplecza czy po prostu du­chowego skupienia. I nie był to skutek realnego socjalizmu, lecz zwyczajnie natury Kisiela, który i z tego czasem po trosze zdaje sobie sprawę, kiedy narzeka na nadmiar stosunków towarzyskich, na brak spokoju, kiedy pisze, że mu najlepiej gdzieś poza Warszawą, kiedy na kilka dni skupia się pra­cując nad kolejną powieścią wydawaną pod pseu­donimem Tomasza Stalińskiego. Właśnie w związ­ku z powieściami pada uwaga, która wiele tłuma­czy. Niewątpliwie wszystkie dzieła Stalińskiego przewyższa jedyna powieść, która zostanie w lite­raturze polskiej, czyli „Cienie w pieczarze”. Kisiel wie, że to jego najlepsza książka, czuje, że inne nie mają tej głębi, ale pisze, że to było dzieło o nim samym, a ile można pisać o sobie. Jak się zdaje, wielcy pisarze piszą tylko o sobie i na tym polega ich sekret. Kisiel nie mógł więc powiedzieć, że Madame Bovary to ja, ponieważ nic więcej prócz tego, co w „Cieniach w pieczarze”, nie miał o sobie do powiedzenia. Obawiam się, że było mu tak­że ze sobą samym nudno.

PRZENIKLIWOŚĆ
Bo cóż to się nie dzieje, kiedy zamiast czytać te straszne niby komunistyczne pisemka, Kisiel wyjeżdża z Warszawy lub tylko wyrusza rowerem, żeby obejrzeć nowe dzielnice samej Warszawy, tak przezeń - i słusznie - nie łubianej. Nawet spóźnienie na ranny pospieszny do Krakowa i Zakopanego i trzęsienie się kilkanaście godzin oso­bowym staje się okazją do znakomitych obserwa­cji socjologicznych, których pozazdrościć by mu mogli moi koledzy, uczeni. A ponadto pasja, z jaką Kisiel obserwuje nowe, paskudne zresztą, jak zauważa, domy na wsi, zmiany w pejzażu handlo­wym, w miarę jak pociąg jedzie na południe, nie miała wówczas równych sobie. Widzi znakomi­cie, jaki wpływ na postawę chłopów ma ich względna niezależność gospodarcza i dostrzega powierzchowność wiejskiej religijności. Widzi, co się dzieje z chłopami, kiedy ulegają - na skutek awansu społecznego - wykorzenieniu i tworzą struktury w rodzaju mafijnych, wykorzystują bez­względnie sytuację polityczną, nie myśląc ani przez moment o ideach, lecz tylko o sobie, rodzi­nie i rodzinie rodziny. Dostrzega konsekwencje tej rewolucji społecznej, konsekwencje pozytyw­ne także, ale przede wszystkim widzi jej destruk­cyjny wpływ na świat polityki, wpływ, który my w pełni dostrzegamy dopiero teraz. Widzi rów­nież, że ta nowa Polska jest i będzie zupełnie obca jego dawnej Polsce, a także odległa od idei pa­triotycznych, jakich się sam ani trochę nie wsty­dzi. Będzie to Polska ludzi innego typu, wycho­wanych przez życie w tym dziwacznym ustroju, nigdy w pełni nie uspołecznionych, pozbawionych szerszych horyzontów i wszelkich ideałów.

Tu diagnoza okazała się zdumiewająco trafna. Podobnie trafne są analizy polityki międzynarodo­wej, z wyjątkiem może przesadnej nienawiści wo­bec de Gauile’a, której racje można zrozumieć, kie­dy przypomnimy sobie jego działania w zakresie polityki międzynarodowej, zarówno w stosunku do Ameryki, jak i Rosji, a wobec tego lekceważenie Polski, ale Kisiel nie potrafi dostrzec politycznego rozumu prezydenta Francji, nie próbuje nawet za­nalizować motywów jego postępowania ani pojąć ogromnej roli w ustabilizowaniu wewnętrznej sy­tuacji we Francji. Natomiast wciąż w znacznej mierze słuszna jest jego wizja Francji jako zawsze niechętnej Polsce, wprowadzającej problemy w racjonalne rozwiązanie polityki europejskiej, sprowadza­jące się do umiejętnego równoważenia wpływów Niemiec i Rosji. Podobnie słuszna ogólności, a „Tygodnika Powszechnego” w szczególności.

SPÓR Z „TYGODNIKIEM"
Stefan Kisielewski współpracował z „TP” nie­mal od początku, a potem już był jednym z najważniejszych dla pisma ludzi. Zdecydował się zo­stać posłem grupy „Znak” po 1956 roku i wspólnie ze Stanisławem Stommą, a także Antonim Gołubiewem, wypracowali postawę polityczną określa­ną czasem mianem „neopozytywistycznej”. Istotę tej postawy najlepiej określał tytuł artykułu Gołubiewa: „Polska leży nad Wisłą”. Czyli mimo wszy­stko, mimo realny socjalizm i nie zapominając o dominacji Związku Radzieckiego, trzeba starać się o poprawienie sytuacji Polski, zarówno dlatego, że jest to w pewnym, choćby niewielkim stopniu moż­liwe, jak i dlatego, że na emigrację wewnętrzną czy też zewnętrzną nie może się udać cały naród. Ki­siel był posłem przez dwie kadencje, potem skład grupy poselskiej „Znak" się zmieniał, były spory, wszystko to wielokrotnie opisywano. Kisiel był naturalnie w Sejmie trochę nie na miejscu, jednak całkiem sumiennie wykonywał swoje poselskie obowiązki.

Na tym tle jego pretensja wobec dalszego zaan­gażowania Stommy i innych posłów „Znaku” w czynne życie polityczne po 1968 roku jest i zrozu­miała, i niezrozumiała. Wprawdzie jeszcze w trak­cie wydarzeń marcowych posłowie ci zachowali się bardzo przyzwoicie, ale potem zaiste byli spychani na margines, skład grupy był coraz gorszy, pojawi­li się ludzie mali, a Stanisław Stomma zakończył swoje posłowanie sławnym gestem odmowy akcep­tacji dla poprawek w konstytucji w 1975 roku. Rozumiem doskonale, że Kisiela, który już nie miał żadnych złudzeń co do możliwości współpracy z rządzącymi Polską, irytowały te próby podejmo­wane na przełomie lat 60. i 70. Wszelako jego re­akcja jest nieproporcjonalna, a próby podejmować czasem trzeba, jeżeli się jest w sytuacji minimal­nej, ale jednak legalnej opozycji.

Podobnie niezrozumiałe są pretensje do redakcji „TP” o teksty, które miały świadczyć, po przyjściu Gierka do władzy, o tym, że grupa „Tygodnika” jest gotowa na pewnych warunkach do współuczestniczenia w rzeczywistości. Sam się parę razy wte­dy irytowałem, ale to zawsze jest kwestia oceny, co w danym momencie można było powiedzieć, nie idąc za daleko, a co - nie idąc za blisko. Kisiela irytuje zresztą często także postawa paryskiej „Kul­tury" i samego Jerzego Giedroycia, gdyż „Kultu­ra” również reagowała na wydarzenia w Polsce i stale próbowała dostrzec szansę w sytuacjach, które dawały choćby cień nadziei. I tę irytację można zro­zumieć, ale co miał Kisiel do zaproponowania zamiast tych minimalistycznych i często, prawda, chybionych wysiłków?

Namawiał do mówienia wprost o tym, że realny socjalizm czy komunizm, bo Kisiel jednak stale używa tego terminu, jest do bani. Idea piękna, jed­nak, po pierwsze, w warunkach cenzury nierealna, a nawet na emigracji, jak słusznie uważał Jerzy Giedroyc, niewystarczająca. Kisiel panicznie oba­wiał się, że olbrzymia większość Polaków, a z cza­sem wszyscy, przywyknie do życia w komunizmie jak do faktu normalnego. I rzeczywiście tak było, ale jednak, jak się okazało, była to adaptacja nieuchronna, ale i naskórkowa, zaś w trakcie kilku lat po 1968 roku niewiele można było dla ratowania antykomunistycznego ducha narodu zrobić.

Różni ludzie i różne środowiska miały odmienne taktyki przetrwalnikowe. Te kilka lat, jak sam doskonale pamiętam, było - nawet jak na PRL - wy­jątkowo ponure, nie tak dramatyczne jak szczytowy okres stalinizmu, ale ciemne, z chmurami nisko nad ziemią i nieustanną mgłą. Jednak właśnie wte­dy Wojciech Karpiński i ja zaczęliśmy pisywać do „Tygodnika Powszechnego”, najpierw pod pseu­donimami, potem już podpisywaliśmy się własny­mi nazwiskami. Spotkanie z „Tygodnikiem” było zapewne największą przygodą mojego życia, a już na pewno tamtej dekady, i pomogło mi nie tylko przetrwać, ale przetrwać wcale wesoło. Też nie wszystkie zachowania redakcji pochwalałem, zre­sztą nie miałem, jako początkująca siła, co się wte­dy wymądrzać. Też irytowały mnie zachwyty nad lewicowymi czy pokojowymi ruchami młodzieżo­wymi na Zachodzie, ale nie irytowała mnie nigdy - w przeciwieństwie do Kisiela - postawa „Tygodni­ka” i przede wszystkim Jerzego Turowicza w spra­wie Kościoła.

Sprawa to bardzo poważna i spór na ten temat będzie się toczył jeszcze długo, ale gwałtowne wybuchy wściekłości Kisiela były i nieuzasadnio­ne, i niemądre. Trzeba tu rozważyć kilka argumentów. Kisiel naturalnie popierał niemal bez zastrze­żeń ówczesną postawę prymasa Wyszyńskiego, który „Tygodnika” nie lubił. Prymas obawiał się skutków wielkiej posoborowej reformy Kościoła dla Polski. Uważał, i Kisiel w pełni podzielał ten po­gląd, że wobec zagrożenia przez komunistycznego wroga nie należy wprowadzać nowinek, które mogą tylko zachwiać ostoją antykomunizmu popularne­go, czyli przywiązaniem do Kościoła. Jednak dla Prymasa tę ostoję, podobnie jak potem dla wielu zwariowanych neofitów, stanowił tak zwany kato­licyzm ludowy, czyli wiejski. Kisiel, jak powiedzieliśmy, jasno widział, jak bardzo powierzchowna jest to wiara. A równocześnie traktował ją instrumen­talnie, raczej jako cenne narodowe dziedzictwo, niż jako problem, z którym trzeba się będzie prędzej czy później zmierzyć.

Ciekawe, że nie dostrzegł innej wyraźnie posta­wy kardynała Wojtyły, który, daleki od superreformatorskich intencji, dobrze rozumiał, że tradycji w zakresie wiary i obyczajowości religijnej musi to­warzyszyć stopniowe, ale zdecydowane wprowa­dzenie zmian. Kardynał Wojtyła jednak wkrótce osiadł w Watykanie, a jego śladami poszło bardzo niewielu biskupów. I stan Kościoła, jaki dzisiaj w Polsce mamy, a różnie można o tym sądzić, nie­wątpliwie stanowi dobre lub niekoniecznie dobre dziedzictwo postawy prymasa Wyszyńskiego w dekadach przed „Solidarnością”. Kiedy więc Jerzy Turowicz i inni ludzie z kręgu „Tygodnika" podej­mowali starania o wprowadzenie reform posobo­rowych, to mogło się zdarzyć, że starania te były zbyt trudne do zaakceptowania przez polską hie­rarchię, że czasem były zbyt intensywne, ale kieru­nek tych prac był niewątpliwie słuszny i należy je­dynie ubolewać, że poza metropolitą krakowskim i kilkoma innymi biskupami, lak niewielu hierarchów pojmowało i do dzisiaj pojmuje, o co w tym szło.

Problem należy do najważniejszych i Polska go nie ominie. Kiedy Papież z Polski ogłasza ideę no­wej ewangelizacji, a jednocześnie w Polsce wygła­sza kolejno kazania na temat dziesięciorga przyka­zań, to przesłanie jest jasne: Polska nie jest dla nie­go krajem dostatecznie pogłębionej wiary, a tylko laka wiara może przetrwać napór nowoczesności, laicyzacji nieuchronnie z nią związanej i radykal­nego wzrostu poziomu wykształcenia społeczeń­stwa. Kisiel w tym zakresie myślał jak najbardziej tradycyjni i lekceważący fakty konserwatyści. Był, co u niego przecież w ogóle tak rzadkie, doktrynerem w sprawie nowoczesności w Kościele.

Być może miała na to wpływ jego szczególna religijność. Nie mnie wnikać w tak intymne spra­wy, ale kiedy przed laty robiłem z nim wywiad dla „Tygodnika" z jakiejś okazji rocznicowej, to rozmawialiśmy głównie o śmierci i religii. Rytm roz­mowy był zresztą podobny do zapisków w „Dziennikach". Trwała długo, bo Kisiel nie mógł wytrzy­mać na poważnie dłużej niż piętnaście minut, przerywał mi, mówił: „zjedz cukierka”, bo w pustym pokoju był pośrodku spory stół, a na stole zawsze cukierki, takie paskudne z nadzieniem, których za nic nie mogłem przełknąć. Po następnych piętna­stu minutach musiał mi opowiedzieć dowcip, cza­sem dobry, czasem zły i trzeba było się śmiać. I znowu do tego, że nie lubi chodzić do kościoła, kie­dy jest dużo ludzi, że woli bywać o nieoczekiwa­nych porach, sam się modlić i sam rozmawiać z Panem Bogiem. Jego wiara była równie niewątpli­wa, jak odległa od normalnych standardów, a ta­kie, najbardziej tradycyjne standardy, chciał zacho­wać dla społeczeństwa. Był to klasyczny przypa­dek konserwatysty, który uważa, że jemu wolno, jako człowiekowi szczególnemu, co naturalnie było prawdą, zachowywać się inaczej niż tego oczekuje od innych, od tak zwanej masy.

Wszelako konflikt między nim a „Tygodnikiem” dotyczył przede wszystkim postawy wobec przemian religijnych i także, rzadziej, spraw politycz­nych, jednak w zapleczu tego sporu była i wielka miłość, i głębokie rozczarowanie. Generalnie rzecz biorąc, świat nie dorastał do wymagań, jakie stawiał mu Kisiel, a tym bardziej nie dorastali do tych wymagań przyjaciele i „Tygodnik”. Nawet chyba z najbardziej spośród nich cenionym, jak wynika z „Dzienników”, czyli z Henrykiem Krzeczkowskim, co rozumiem, bo był to również bardzo bli­ski mój przyjaciel, Kisiel musiał się co pewien czas okropnie pokłócić. „Tygodnik” zaś był dla niego za mało agresywny, nie najlepiej redagowany (to jest trafne chyba do dzisiaj), ale przede wszyst­kim za bardzo wciąż taki sam, co moim zdaniem stanowiło i stanowi o jego sile i przyjemności, jaka płynie z przebywania w jego świecie. Paradoksal­nie, Kisiel chciał, by nie zmieniano Kościoła, ale by zmieniano „Tygodnik”. Jak sądzę, w tym przy­padku swoje konserwatywne upodobania niewąt­pliwie kierował akurat odwrotnie, niż rozsądek by nakazywał.

A już na pewno szkoda, że Kisiel ze swoim tem­peramentem i dość dobrze przyjmowany przez hierarchię kościelną nie zwrócił polskiemu Kościoło­wi uwagi, kiedy jeszcze mogło to mieć poważne konsekwencje, na sprawy gospodarcze i na zwią­zane z tym społeczne nauczanie Kościoła. Prze­cież świetnie wiedział, jak wielkie znaczenie mia­ło wsparcie czy też duchowe zaplecze rozwijającego się znakomicie kapitalizmu w Niemczech, znał się na tym, jak mało kto wówczas w Polsce. Być może milczał na ten temat, bo w okresie pisa­nia tych notatek nie żywił najmniejszej nadziei na pojawienie się w Polsce poważnych przemian po­litycznych. Brak nadziei w jakiejś mierze powo­dował ograniczenie perspektyw i chęci myślenia. Nie można mieć o to pretensji, bo takie to były czasy, chociaż takie zwłaszcza dla Kisiela, prze­śladowanego i znużonego, bo inni wówczas wła­śnie zaczynali nadzieję odnajdywać. Odnajdywać przede wszystkim w tym, czego Kisiel w ogóle nie odnotowuje, a mianowicie w zbliżeniu środo­wisk dysydenckich i otwartych środowisk kato­lickich. Kim jednak dla Kisiela byli dysydenci i dlaczego tak trudno mi w pełni zrozumieć jego postawę nie tylko wobec dysydentów, ale również wobec kwestii żydowskiej?

DZIWNY JĘZYK
Rozumiem niechęć do idei poprawiania socjali­zmu, a zwłaszcza marksizmu, ale człowiek o tak jasnym umyśle powinien dostrzec, że bez względu na to, iż postulaty Kuronia i Modzelewskiego z ich sławnego memoriału z 1964 roku mogły być dla niego obce lub nawet śmieszne, to jednak ich działalność powodowała poważne konsekwencje dla podważenia czy choćby osłabienia reżimu. Potem przecież ten wewnątrzrodzinny spór, którego by­łem świadkiem, chociaż nie uczestnikiem, jako stu­dent filozofii w środku lat 60., pozwalał na stwo­rzenie swobód intelektualnych, o jakich w innych państwach obozu nie było nawet co marzyć. Wszy­stkiego tego Kisiel nie dostrzega.

Natomiast dla ludzi z mojego pokolenia zupeł­nie zdumiewająca jest jego reakcja na zjawisko, które określa mianem Żydów. Podobnie zresztą zdumiewająca jest reakcja w „Dziennikach” Marii Dąbrowskiej. Na czym dla mnie polega problem i skąd zaskoczenie, bo niekoniecznie oburzenie, jeżeli poważniej się nad tym zastanowić?

Powiedzmy od razu jasno: ani Kisielewski, ani Dąbrowska nie są antysemitami w żadnym rozu­mieniu tego słowa. Jednak gdyby te dzienniki zo­stały opublikowane w Stanach Zjednoczonych, zostaliby uznani za antysemitów i to bez cienia wąt­pliwości. Zacząć należy od samego słowa „Żyd”. W naszym współczesnym języku jest to określe­nie, którym można się posługiwać dla opisania przy­należności narodowej lub religijnej (chociaż są na to inne i mniej emocjonalnie zabarwione słowa), natomiast dla mnie nie do przyjęcia jest opisywa­nie w tych kategoriach ludzi, którzy — jak wiemy z nie zawsze jasnych źródeł - są pochodzenia żydow­skiego, jednak albo się do tego sami nie przyznają, albo nie ma to dla nich znaczenia. Dlaczego Kisie­lewski przypisuje sens faktowi, który sam w sobie jasnego znaczenia nie posiada?

Wszystkie, tak często spotykane na kartach „Dziennika” sformułowania o charakterze uogól­niającym, na przykład powiedzenie, że marksizm bez Żydów jest nieporozumieniem, mogą mieć pew­ną wartość intuicyjną, możemy powiedzieć, że to albo są po prostu żarty, albo że coś w tym jest, ale w gruncie rzeczy są to uogólnienia pozbawione ja­kiejkolwiek podstawy i z reguły takie, dla których dowodu znaleźć się nie da. Nie chcę być uznany za maniaka lub za człowieka pozbawionego poczucia humoru, ale co Kisielowi z wiedzy, że jakiś tam drugorzędny muzyk jest, w jego języku, Żydem? Ma to znaczenie tylko pod jednym warunkiem - skoro już chcemy naprawdę logicznie rozumować - jeżeli uważamy, że Żydzi mają jako całość jakieś specyficzne cechy. To jednak byłby zwyczajny ra­sizm i Kisiel oczywiście rasistą nie jest. Skąd więc to wszystko u niego, u Dąbrowskiej, ludzi przecież w pomocy, we współczuciu i w przyjaźni z osoba­mi pochodzenia żydowskiego nieskazitelnych?

Myślę, że jest to po prostu język starej tradycji polskiego miękkiego antysemityzmu. I jeżeli nie widzimy nic szczególnie złego w żydowskich dow­cipach, jeżeli czujemy podskórnie, że w naszej kulturze fakt, iż ktoś jest pochodzenia żydowskiego ma znaczenie, bo maje nie ze względów, uchowaj Boże, rasowych, lecz po prostu socjologicznych, to mimo wszystko po II wojnie światowej, po tym wszystkim co przyniósł w kwestii żydowskiej XX wiek, język taki, jakim posługuje się Kisiel, mnie razi i oburza. Nie ze względów moralnych, ale dla­tego, że dowodzi niepełnego przyswojenia sobie faktów historii. Daleki jestem od tego, co dzisiaj określamy mianem politycznej poprawności. Rozumiem doskonale Kisiela, kiedy wyraża bardzo negatywne poglądy na temat polskiego społeczeństwa, ale wyróżnianie i ocenę Żydów pozostawił­bym, jeżeli to już naprawdę konieczne, samym zainteresowanym. Tak już po prostu w Polsce jest i tak być powinno. Kiedyś, po jakiejś ożywionej dyskusji w telewizji Krzysztof Wolicki w mojej przy­tomności nazwał Czesława Bieleckiego „głupim żydłakiem”. Zapytałem ich, dlaczego ja nie mogę żadnego z nich tak określić? Bo tobie nie wolno - odpowiedzieli. No właśnie.

Kiedy czytamy ,Dzienniki” Kisiela, zastanawiamy się nad bardzo wieloma sprawami, także nad tym, czy rzeczywiście należy takie dokumenty tak szybko pu­blikować po śmierci autora i za życia wielu ich boha­terów. Ja sam jestem przeciw, ale wiem, że w naszych czasach to i modne, i poczytne, więc mój protest nie­wiele pomoże. A wobec tego na koniec pomyślmy, na czym polegała wielkość autora tego bardzo śre­dniego dokumentu. Nie ma jednej odpowiedzi, ale najbliższy jestem poglądu, że była to wielkość głów­nie polegająca na negatywnym w swej istocie talen­cie. A mianowicie Kisiel nie dawał się w żadnej dzie­dzinie uwieść modom, nie pozwalał sobie na zniewo­lenie umysłu ani przez moment, był więc wolny i roz­tropny wolnością i roztropnością człowieka tragicz­nego, takiego który widzi świat bez złudzeń i bez nadziei, ale był przecież takim samym człowiekiem jak my, więc nadziei strasznie potrzebował. Jakież to smutne i jakie typowe dla polskiej kultury, że jeden jej najwybitniejszych reprezentantów pozostaje czło­wiekiem niespełnionym, gorzkim i rozczarowanym. A na to wszystko nakłada się owa ciężka błazeńska maska, poza którą jest tylko rozpacz. Czy dzisiaj Ki­siel patrzyłby na świat inaczej, mamy przecież i kapi­tałizm. i początki klasy średniej, i brak jest cenzury? Obawiam się, że maski by nie zdjął, a rozpacz by nie minęła. Wielki człowiek i smutny człowiek

Marcin Król

STEFAN KISIELEWSKI. DZIENNIKI. Warszawa 1936, Wydawnictwo Iskry.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]