Między wierszami systemu

O przeszłości Tygodnika z prof. Andrzejem Paczkowskim i prof. Andrzejem Friszke rozmawia Piotr Mucharski.

22.02.2011

Czyta się kilka minut

/ rys. Marek Tomasik /
/ rys. Marek Tomasik /

Piotr Mucharski: Gdy czytam książkę Romka Graczyka i doniesienia prasowe o niej, czuję się nieco pogubiony. Niech mi Panowie historycy wytłumaczą, czy to jest książka o inwigilacji, czy o oportunizmie?

Andrzej Paczkowski: Pyta pan o kwestię zasadniczą. Autor przyjął pewną hipotezę i stara się ją zweryfikować. Zakłada mianowicie, że do 1976 r. "Tygodnik" był po prostu koncesjonowaną częścią systemu - na innej zasadzie niż ZSL czy nawet PAX, ale jednak częścią. Dopiero od 1976 r. zaczyna się okres opozycyjny pisma.

I wychodzi mu, że ta hipoteza jest słuszna?

Paczkowski: Trudno powiedzieć, bo niekiedy sam sobie przeczy. Stwierdza np., że: "Jeśli chodzi o pytania polityczne, które nurtowały środowisko, to niewątpliwie można widzieć symptomy pewnego - by tak rzec - kryzysu powołania w naprawianiu socjalizmu już pod koniec lat 60.". Porównuje niejako środowisko "Tygodnika" do rewizjonistów, którzy też uważali, że system można naprawić od wewnątrz, ale po 1968 r. przestali w to wierzyć. Autor zwraca na to uwagę, ale nie wyciąga z tego konsekwencji i utrzymuje, że 1976 r. był w zasadzie jedyną cezurą w całym okresie 1956-1989.

O tyle ma rację, że rzeczywiście "Tygodnik" zmieniał swoje nastawienie do systemu, ale stało się tak przede wszystkim dlatego, że sam system ewoluował i np. kwestie uprzednio niedopuszczalne w oficjalnym obiegu stawały się dopuszczalne.

Andrzej Friszke: Problem w tym, że samo pojęcie "system" jest tu niejasne. Tylko pośrednio można wnosić, co autor przez nie rozumie.

Oczywiście, w pewnym sensie "Tygodnik" był częścią systemu, jak każda legalnie funkcjonująca w tym czasie instytucja. Funkcjonował w granicach obowiązującego prawa (w sprawach finansowych i cenzuralnych), podobnie jak np. Polskie Towarzystwo Historyczne, instytuty Polskiej Akademii Nauk i wydawnictwa książkowe. Sama władza się tym chwaliła: proszę, jakie są u nas możliwości działania! Nikt chyba jednak nie uważa, że z tego powodu należałoby (pewnie ku zadowoleniu władzy) takich działań zaprzestać. Mówimy bowiem o działalności, którą władza z różnych przyczyn ledwie toleruje, idąc na ustępstwa wobec społeczeństwa, wobec różnych środowisk, Kościoła czy wobec konieczności wynikających z polityki zagranicznej.

Takie systemowe rozróżnienie jest więc dla historyka tamtych czasów niezbędne. Graczyk to robi w jednym z rozdziałów, ale w sposób nieprzekonywający, choć chwytliwy: cytuje artykuły publikowane na rozmaite rocznice, jak 22 lipca. Przez takie deklaracje próbuje budować porządek tego, jak "Tygodnik" ustosunkowywał się do systemu. To strasznie płytkie, bo jednocześnie na łamach pisma ukazywała się masa tekstów, które mogły tamto wrażenie koncesji niwelować.

Paczkowski: W pewnym miejscu Graczyk pisze (w odniesieniu do lat 60.), że "zaangażowanie »Tygodnika« po stronie Partii jawi się jako zniuansowane", a w innym miejscu (również w odniesieniu do lat 60.!), że celem działań SB miało być "stępienie ostrza opozycyjności Klubu (Inteligencji Katolickiej) i całej grupy krakowskiej, a w konsekwencji całego ruchu »Znak«". A więc czy zaangażowanie po stronie Partii, czy opozycyjność? Albo - albo. Może przydałoby się jakieś "wypośrodkowanie"?

Friszke: W tej rozmowie nie może się obejść bez poruszenia kwestii poważniejszej, która dotyczy całej współczesnej historiografii i publicystyki: czym był PRL? Czy było to państwo obce, wrogie, okupacyjne, a więc kontakt z nim był kolaboracją, jak w czasach wojny? Czy też mówimy o państwie uznawanym przez obywateli za podmiot - choćby w ograniczonym sensie - polskiej państwowości, a zatem: funkcjonowanie w nim było próbą zawłaszczenia jego fragmentów, stanowiło przedmiot targów, ustalania kompromisów, prób legalnego oddziaływania na jego ewolucję... Nawet z perspektywy emigracji takie próby nie były przecież traktowane jako kolaboracja.

Dzisiaj pojawił się nurt historiografii, który uznaje za kolaborację wszelką legalną działalność w PRL - rozumowanie szalenie łatwe, niebezpieczne i kompletnie ahistoryczne.

Odnoszą Panowie wrażenie, że Romek szuka dowodów na ideologiczne wsparcie państwa przez "Tygodnik" w owych czasach?

Paczkowski: W niektórych miejscach nawet dosyć mocno to podkreśla: "uznawali też do pewnego stopnia zalety samego komunizmu" lub "niekiedy ta afirmacja szła dość daleko, chociaż nigdy tak daleko, jak tego chciały władze" czy też "specyficzny i powściągliwy, ale jednak udział w systemie". "Udział w systemie" to mocno powiedziane, to może oznaczać także odpowiedzialność za system. I równocześnie autor dostrzega, że w połowie lat 60. SB chciało "stępić ostrze opozycyjności" "Tygodnika". No właśnie - opozycyjności...

Friszke: Mam pretensje do autora, że nie próbował dotrzeć do materiałów archiwalnych ważniejszych niż te krakowskie, z których korzysta. Mam tu "Ocenę Tygodnika Powszechnego za rok 1963", która powstała w Wydziale Administracyjnym KC PZPR. Zawiera ona materiały do analizy, jak władza postrzegała "Tygodnik" i jego systemowość, względnie antysystemowość.

Widać, w jakich ramach "Tygodnik" mógł grać z władzą: nie mógł potępiać istnienia PRL jako sowieckiej okupacji, bo przestałby wówczas istnieć (zresztą na ogół ludzie tak wówczas nie rozumowali). Podobne analizy powstawały co pewien czas i krążyły po aparacie władzy. Zapewne wykorzystywała je również bezpieka, z którą Wydział Administracyjny miał powiązania.

To był rodzaj dyrektywy?

Friszke: Nie tyle dyrektywy, co raczej analizy eksperckiej...

Paczkowski: ...z której jednak wynikały wnioski dla SB.

Friszke: Analiza była wykonana z powołaniem na treść artykułów i - jak sądzę - również na dane bezpieki. Jest tu bowiem mowa o relacjach między ludźmi w środowisku itp. Takich notatek istnieje sporo.

Co by z nich wynikało?

Friszke: Ogólny obraz - jak władza partyjna i SB postrzega pismo, co w nim jest złego, co jest do wykorzystania - np. w sporze z kard. Wyszyńskim. To charakterystyczny wątek: władza liczyła, że "Tygodnik" zacznie się na łamach kłócić z prymasem Wyszyńskim i powstanie spór "katolicy kontra katolicy". Władza bardzo tego chciała.

Dziel i rządź...

Friszke: Właśnie. Z punktu widzenia systemu była to jedna z racji istnienia "Tygodnika", nadzieja, że w końcu dojdzie do podziału w Kościele. Oczywiście redakcja to wyczuwała, więc jednym z elementów oceny: systemowy czy antysystemowy, byłaby próba spojrzenia, na ile udaje się władzy doprowadzenie do sporu między "Tygodnikiem" i Prymasem. Ale też trudno żądać, by ludzie "Tygodnika" nie mogli mieć swoich poglądów, nie mogli wypowiadać się krytycznie również o sprawach kościelnych. I tu się dopiero zaczyna problem: na ile mogą się wypowiadać krytycznie? Czy prowadzi to do walki wewnętrznej i czy się utrzymuje na poziomie dyskusji merytorycznej? Oto najciekawsze pytania, których w książce Graczyka w ogóle nie widzę.

Czy Panów zdaniem w tej kwestii "Tygodnik" przekroczył dopuszczalne granice?

Paczkowski: Moim zdaniem większość liderów środowiska - Stomma, Zawieyski, Mazowiecki - wciągnęła się w grę z Prymasem. Inaczej myśleli, inaczej widzieli katolicyzm i chrześcijaństwo - bez wątpienia. Dawało to władzy szansę rozgrywania różnic. Stomma zdawał sobie jednak sprawę, że spór z Prymasem długodystansowo osłabia i jego samego. Ponadto nie ma dowodów, że ten spór został zasuflowany przez SB.

Friszke: Ale co to znaczy: spór z Prymasem? W "Tygodniku" nie znajdziemy żadnego artykułu będącego otwartą polemiką z Wyszyńskim. Stomma nie wygłosił w Sejmie żadnego przemówienia z nim polemizującego. Władzy - owszem - zależało, żeby do tego doszło, ale nie doszło.

Myślę, że zanim zadamy pytanie o to, czy można się kłócić z Prymasem, trzeba zacząć od pytania: jak ma wyglądać Kościół? Czy społeczność katolicka ma wyglądać jak karne wojsko? Czy jest możliwy spór teologiczny, spór o linię polityczną? W podejmowanych przez pismo pytaniach i kontrowersjach był element normalności, czyli pluralizmu.

Paczkowski: Momentem sprawdzianu była pierwsza po 1956 r. "wojna państwa z Kościołem" - podczas obchodów Millennium w 1966 r. środowisko "Tygodnika" stanęło wówczas po stronie Wyszyńskiego.

Friszke: Może bez entuzjazmu, ale jednak... Peregrynacja ram obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej po Polsce ludziom środowiska "znakowskiego" się nie podobała. To nie było ich wyobrażenie o religijności, niektórzy byli wręcz zgorszeni. Nie uważali jednak za stosowne, by swój pogląd rozgłaszać. Nie dali się wciągnąć w konflikt "państwo kontra Kościół".

Dla autora "Ceny przetrwania?" arbitrem w tym sporze jest Kisiel, ale przecież on różnił się zasadniczo od Turowicza i Stommy właśnie stanowiskiem wobec Kościoła. Dla niego Kościół był instrumentem politycznym i tyle.

Friszke: Zaś Prymas nie uważał Kisiela za poważnego partnera do rozmowy. Miał go za trefnisia, nie za polityka...

Paczkowski: Moim największym rozczarowaniem wobec tej książki jest fakt, że autor przesunął się na - nazwijmy to tak - "pozycje lustracyjne". W toku narracji zaczyna go interesować - i wciąga w to również czytelnika - opisywanie poszczególnych przypadków: ludzi, którzy się oparli presji SB lub nie oparli... Opisuje je w porządku, który nie jest dla mnie jasny, ale wywód traci zupełnie dynamikę. Nawet zasadnicza cezura w historii "Tygodnika", którą założył - rok 1976 - nagle znika. Nie wiadomo, czy po 1976 r., ze zmiany usytuowania "Tygodnika" i zmiany sytuacji w kraju SB wyciągnęła jakieś wnioski choćby wobec swoich informatorów, zwiększyła ich liczbę, zaczęła stosować nowe techniki (np. prowokacji). Każdy TW opisany jest osobno. Nie ma próby przedstawienia operacji wobec "TP" w sposób syntetyczny, podsumowania ich.

Owszem, czytałem z zainteresowaniem o Szwarcenbergu-Czernym czy o Smarczewskim-Tarnawskim, bo to ciekawe postacie, które zostawiły po sobie dużo esbeckich śladów. Np. przedwojenny oficer kawalerzysta, który staje się wytrwałym tajnym współpracownikiem bezpieki, to zagadka psychologiczna. Jednak do ogólnego obrazu "Tygodnika" niewiele to wnosi. Przy okazji prezentacji sylwetki Szwarcenberga-Czernego Graczyk pisze: "Nic natomiast nie wyszło z ambitniejszych prób (»kombinacji operacyjnych«) zdobycia tajnego wpływu na »Tygodnik«". Czyli cała ta esbecka robota poszła w cholerę. Ale Graczyk na tym poprzestaje i nie wiadomo, czy to stwierdzenie - które jest jednak ogólne - uznaje za ważne dla całości swojego wywodu, czy tylko dla tego konkretnego przypadku. A tymczasem jest ono jednym z kluczowych dla jego dociekań, bo chodzi mu przecież przede wszystkim o stwierdzenie, czy SB miała wpływ na funkcjonowanie "Tygodnika" i na jego treść.

Friszke: Ale pośrednio - pośrednio! - coś nam mówi. Bo okazuje się, że udokumentowane przypadki tajnych współpracowników stanowią ludzie, którzy nie mieli wpływu na redagowanie pisma, zamawianie tekstów, decydowanie o tym, co ma się znaleźć na łamach. Agenci pracują w obsłudze pisma: technicznej, finansowej itp.

Przypadki, które autor wymienia w prasie, to ludzie piszący, redagujący i mający wpływ na kształt pisma.

Friszke: Ale nie ma śladów, które wskazywałyby na to, że ich restauracyjne czy kawiarniane spotkania z oficerami SB w jakikolwiek sposób przekładały się na linię "Tygodnika".

Paczkowski: Są jednak, przy poszczególnych przypadkach - jak np. odsunięcie Bohdana Cywińskiego ze stanowiska naczelnego redaktora "Znaku" - próby konkludowania, że coś było na rzeczy: bo SB zależało na tym, by Cywińskiego w jakiś sposób ukarać czy zmniejszyć jego wpływy. Można jednak przyjąć, że niekiedy to, co wydaje się ustępstwem pod presją SB, jest po prostu kalkulacją polityczną, do której wystarczy świadomość, że jak zapisał to kiedyś Kisiel: "Tłumaczyli mi [redaktorzy "Tygodnika"], że nie ma wyjścia (...), bo jesteśmy w niewoli, a powiedzieć o tym nie można". Wystarczyło przeczytać wstępniak z "Trybuny Ludu", żeby znać ograniczenia, do tego nie trzeba bezpieki.

"Tygodnik Powszechny" w tamtych czasach czytało się również między wierszami...

Paczkowski: Autor zdaje sobie z tego sprawę, bo pisze: "Wstępniaki pisane były z coraz mniejszym entuzjazmem, a coraz bardziej traktowane jako polityczny trybut, który trzeba Partii dać po to, żeby w miarę możliwości robić swoje". Szkoda, że nie pada w tej książce termin "ketman", bo byłby dobrym kluczem interpretacyjnym, ale w tym przypadku ważniejsze jest, że Graczyk nie pisze nic o "robieniu swojego"! Nawet nie bardzo wiadomo, czy oni rzeczywiście robili "coś swojego". Można podejrzewać, że nawet w numerach z lipca były nie tylko artykuły "trybutarne". A jakie? Nie dowiemy się tego z książki.

Friszke: Pisze, że "Tygodnik" był najbardziej katowanym przez cenzurę czasopismem polskim, ale też nic więcej z tego nie wynika dla jego wywodu.

Dzisiaj najtrudniej pewnie wytłumaczyć posłowanie po 1956 r. Na ile spójna była polityka pisma z udziałem Kisielewskiego i Stommy w PRL-owskim Sejmie?

Friszke: W książce nie ma próby zastanowienia się, czym był Październik ’56. Bez tego nie zrozumiemy ani powrotu "TP" po jego likwidacji w 1953 r., ani linii politycznej Stommy i (początkowo) Kisielewskiego - czyli neopozytywizmu. Nie zrozumiemy też polityki prymasa Wyszyńskiego. Wszyscy oni myślą przecież wówczas kategoriami ewolucyjnych zmian systemu komunistycznego. Uznają PRL Gomułki za państwo polskie, choć karykaturalne, dyktatorskie, anachroniczne i - mimo ważnych zmian 1956 roku - nadal niepraworządne. Kiedy się czyta przemówienia sejmowe Kisiela, to widać, że nie ma wielkich pomysłów na zmiany polityczne, tylko przeważnie na łagodzenie reżimu, łagodzenie cenzury, zmiany ekonomiczne, wyzwalanie inicjatyw oddolnych. Zaś Stomma akcentuje wolności polityczne, obywatelskie. Czy można powiedzieć, że Turowicz myślał inaczej? Trzeba to głęboko przeanalizować, ale znane mi materiały, jak dziennik Jerzego Zawieyskiego, nie pokazują, żeby była jakaś duża różnica.

Przede wszystkim musimy pamiętać, że władza w 1956 r. zaoferowała pakiet: "TP" wraca do właścicieli, wysuwa kandydatury do Sejmu i tworzą się Kluby Inteligencji Katolickiej. Nie było tak, że z pakietu można wybrać, co się chce, a resztę odrzucić. Była to transakcja wiązana. W zamian środowisko uznawało PRL za państwo polskie i mogło korzystać z możliwości - niewielkich - jego reformowania i demokratyzowania.

Dla władzy oznaczało to wprowadzenie w legalne życie publiczne grupy ludzi, którzy są z natury wrodzy systemowi, a więc zmniejszenie strefy potencjalnie nielegalnej. Poszerzył się zakres legitymizacji istniejącego porządku społecznego. Dotyczyło to byłych ziemian, byłych akowców, byłych działaczy katolickich z Sodalicji Mariańskiej, Odrodzenia, którzy do tej pory byli wypychani z debaty publicznej, a teraz mogli znaleźć miejsce w KIK-ach. Władza to samo prawo daje Kościołowi. Uznaje Wyszyńskiego, uznaje de facto jurysdykcję biskupów, rezygnuje z prób mianowania ordynariuszy.

Paczkowski: W latach 60. w nomenklaturze Biura Politycznego Czechosłowacji byli biskupi. Na powołanie biskupa musiało wyrazić zgodę Biuro Polityczne i to zapisano w oficjalnym dokumencie partii komunistycznej!

Friszke: Powtarzam: nie da się zrozumieć PRL bez analizy tego, co zdarzyło się po Październiku ’56.

Paczkowski: Być może Graczyk nie ma wyrobionego poglądu na perspektywy po 1956 r., co zresztą jest zapewne częste także wśród zawodowych historyków. Może sądzi, że "żołnierze wyklęci" z NSZ i AK powinni wrócić do lasu, a wszyscy patrioci i zatroskani o dobro narodu powinni albo udać się na "wewnętrzną emigrację", albo wspierać partyzantkę? Tymczasem ochotników do takich działań właściwie nie było, bo minął czas zbrojnej konspiracji, a w istocie każdej konspiracji w tradycyjnych formach. Jeśli ktoś w jakikolwiek sposób chciał działać, musiał to robić w warunkach stwarzanych przez system, a więc znaleźć w nim swoje miejsce (albo miejsce dla siebie) i z niego dążyć do poszerzenia autonomii. Tak postępowało mnóstwo środowisk, łącznie z wieloma "żołnierzami wyklętymi". Tacy żołnierze byli przecież i w "Tygodniku"! Choćby Mieczysław Pszon...

Dla autora to zbyt wielki trybut?

Paczkowski: Sądzę, że wie, iż trzeba było akceptować samoograniczenia, ale myślę, że niekiedy wydaje mu się, iż jednak nie powinno się go płacić. Kilku pytań sobie nie postawił, a może po prostu nie było w książce miejsca, żeby na nie odpowiedzieć - nie wiem...

Friszke: Przez aparat nacisku autor rozumie Wydział IV Komendy Wojewódzkiej MO w Krakowie - po prostu. W książce nie znalazłem jednak śladu dowodu, by jakikolwiek aparat - departament czy komenda - wpłynął na redagowanie pisma.

W dodatku Graczyk miesza porządki. Bo wpływ aparatu władzy i kontakt z aparatem władzy to coś zupełnie innego. Legalnie działająca instytucja pewien kontakt mieć z nimi musiała. Wiedziano w redakcji, że Pszon i Krzysztof Kozłowski kontaktują się z aparatem. Tylko co z tego wynika?

Nie ma żadnej sugestii w esbeckich raportach, żeby te kontakty owocowały jakimś wpływem, choćby pośrednim. Nie było czegoś takiego, że Pszon wracał do redakcji przestraszony, ciął po skrzydłach, a pewnych ludzi nie chciał drukować. Dla Graczyka jest rzeczą samą w sobie naganną, że ktoś się spotykał z oficerem i prowadził z nim rozmowy polityczne. A przecież one były nie do uniknięcia w przypadku struktury jawnej i w najoczywistszy sposób dla władzy podejrzanej, jak "Tygodnik".

Paczkowski: Czasami to kwestia cyzelowania języka i sformułowań. Mam wrażenie, że Graczyk niekiedy przekracza granicę domniemań, co określa enigmatycznie jako "postawienie hipotezy słabej", i wprowadza nowe określenia, takie jak "współpraca inedita", co - tłumacząc wprost z francuskiego - oznaczałoby "współpracę nową", "nieznaną", "jeszcze nie stosowaną". A więc termin efektowny, ale... pusty. W masywie Mont Blanc jest turnia o nazwie Innominata, czyli Nienazwana. Turnia jest piękna, ale jej nazwa nic nam o niej nie mówi. Tak jak określenie "współpraca inedita". Niektóre domniemania są nader ryzykowne, jak np. przekonanie, że na pewno znaleźlibyśmy odpowiedź na dręczące nas pytanie, gdybyśmy tylko mieli dostęp do czegoś, czego nie znamy i nie mamy pewności, że to "coś" kiedykolwiek istniało. A może nie istniało?

Co właściwie oznaczała "rozmowa polityczna" z reprezentantem władzy, który jest oficerem SB?

Friszke: Tego typu rozmowy miały zazwyczaj początek w jakiejś konkretnej sprawie: personalnej, paszportu, zaostrzenia sytuacji, artykułu, o który władza miała pretensje. A potem dowiadujemy się o jej domniemanej treści, opierając się - jak autor - na wysokości rachunku z restauracji.

Paczkowski: Niektóre spekulacje autora są nawet ciekawe. Na marginesie: wydaje mi się, że autor nie docenił możliwości alkoholowych oficerów SB, można przecież przyjąć, że co druga z butelek koniaku, które kpt. Schiller rozliczał jako podarowane redaktorowi Pszonowi, lądowała w domu funkcjonariusza. A może wszystkie... A Graczyk "obciąża" całością Pszona. Pamiętam, jak w 1972 r., przed moim wyjazdem za granicę, pewien esbek wyprowadził mnie z urzędu do najbliższej kawiarni. Ja zamówiłem wodę mineralną, a on dużą kawę, szarlotkę (a może wuzetkę?) i dwa koniaki. Oba wypił sam - oczywiście na koszt resortu.

Friszke: Wnioskowanie na podstawie wysokości rachunków o długości rozmowy, a w ślad za tym wnioskowanie de facto o treści tej rozmowy czy o stopniu zażyłości, jest metodą bardzo wątpliwą. Nawet gdyby zjedli obiad, wypili po cztery koniaki, a rozmowa trwała pięć godzin, to nie możemy nic powiedzieć na temat jej treści, nie mając na to dowodów, czyli spisanych relacji. Być może był to twardy spór o konkretne sprawy.

Paczkowski: Powstaje także pytanie: jakie pożytki z tych rozmów miał "Tygodnik", a jakie miała SB? Bo "Tygodnik" też miał z nich jakieś pożytki: choćby rozeznanie w tym, co SB interesuje, czego władza oczekuje, na co więc trzeba zwracać uwagę, może komuś trzeba powiedzieć, żeby przez pół roku nie pisał, bo się na niego uwzięli. Albo odwrotnie: może się okazać, że czymś, co jest "dla nas" istotne, oni się nie interesują. Oczywiście nonsensem są opowieści o tym, że ktoś spotykał się z ubekiem, aby "prowadzić grę z resortem", ale zapewne można było dowiedzieć się czegoś interesującego.

Friszke: Przecież "Tygodnik" był wówczas zaangażowany w dialog polsko-niemiecki. To jest - historycznie rzecz biorąc - jedna z jego największych zasług. W latach 50. Stomma wyjechał do Niemiec, niby jako poseł, ale "Tygodnik" był także stroną w tej misji. Stosunki z Niemcami były najwrażliwszym obszarem dla władz. Nie można sobie wyobrazić wyjazdu do RFN, udzielania tam wywiadów, kontaktów z Niemcami, udziału w różnych sesjach bez przekonania esbeka i jego zwierzchników, że władza nie powinna tego blokować.

Musiały być w tej sprawie negocjacje.

Część rozmów Pszona w latach 70. musiała dotyczyć Seminarium Oświęcimskiego, które "Tygodnik" współorganizował. Przyjeżdżały na nie wybitne postaci z Niemiec. Władza wobec seminarium ustosunkowała się nieufnie i w końcu je zablokowała. Ale odbył się szereg spotkań, które miały wielkie znaczenie dla dialogu polsko-niemieckiego. Nie mogły się przecież odbyć bez akceptacji władzy, bo zaproszeni z Niemiec goście nie dostaliby najpewniej wiz wjazdowych!

Ale autor najważniejsze pytanie zawiesza: czy ci ludzie są godni szacunku, czy powinniśmy ich przenieść w kategorię (przepraszam za słowo) zdrajców?

Z lekką sugestią: gdybyśmy więcej wiedzieli, to raczej to drugie. W takich kwestiach nie wolno się zdawać na domysły. Wydajemy wyrok na te osoby wobec współczesnych i potomnych, więc nie możemy sobie pozwolić na własne wyobrażenia.

Paczkowski: To jest jeden z moich kłopotów przy czytaniu tej książki: autor jakby bardziej interesuje się tym, kto mówił, niż tym, co mówiono. Ale z chęcią przyznaję, że książka napisana jest dobrze, potoczyście. Sprawne pióro.

Friszke: Bezpieka pracowała tak, że jeżeli ktoś coś mówił, to oficer prowadzący pisał raporty. Nawet jeżeli zniszczono potem teczkę pracy, to ślady tych doniesień, opinii TW o ludziach i sprawach, są rozprzestrzenione w różnych materiałach. Załóżmy, że pracownicy "Tygodnika", którzy rozmawiali, informowali o ludziach, których znali, o zebraniach redakcji, o wyjazdach i spotkaniach za granicą, naświetlali sytuację ogólną, sytuację Kościoła. Gdyby te rozmowy miały taki charakter, to esbek prowadzący rozmowę pociąłby jej zapis na kawałki i rozesłał do teczek innych inwigilowanych osób. Można zniszczyć teczkę współpracownika, ale ślady takiej współpracy odnajdziemy badając teczki innych.

Paczkowski: Graczyk pisze o tym w przypadku Marka Skwarnickiego i cytuje analizy, w których są przywoływane wypowiedzi TW "Seneka". Często pozostałości współpracy są tylko na tym poziomie - nie ma teczki X czy Y, natomiast jest miesięczne sprawozdanie, w którym przywoływane są jego wypowiedzi. Oczywiście, że trzeba to brać pod uwagę.

Friszke: Ale, jak przyznaje sam Graczyk, owe wypowiedzi "mają charakter opinii politycznych". Oczywiście wracamy tu do pytania, czy z esbekami można było w ogóle rozmawiać o sprawach ogólnych.

Jednak mnie interesuje w tym momencie to, co jest jądrem jego oskarżenia... Czy są doniesienia na poszczególnych ludzi? Czy rozmówca dostarczał materiałów pozwalających służbom rozgrywać środowisko?

Friszke: Nie ma w książce żadnego śladu, by czworo wymienianych w mediach redaktorów donosiło, zebrany przez Graczyka materiał nie pozwala więc na ich oskarżenie.

I w gruncie rzeczy autor tego w książce nie robi. Dopiero potem czytam jego wypowiedzi prasowe już bez tych zawartych w książce wątpliwości, za to w tonie oskarżenia, i czegoś nie rozumiem...

ANDRZEJ FRISZKE (ur. 1956) jest historykiem, profesorem nauk humanistycznych, w latach 1999--2006 był członkiem Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. Specjalizuje się w historii okresu PRL-u i historii najnowszej. Przewodniczący Stowarzyszenia Archiwum Solidarności. Autor m.in. takich prac jak: "KOR. Ludzie-działania-idee", "Polska Podziemna 1939-1940", "Opozycja polityczna w PRL 1945--1980", "Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi", "Życie polityczne emigracji", "PRL wobec Kościoła. Akta 1970-1978".

ANDRZEJ PACZKOWSKI (ur. 1938) jest historykiem, profesorem, od 1999 do teraz członkiem Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. Autor książek m.in. "Stanisław Mikołajczyk 1901-1966. Zarys biografii politycznej", "Pół wieku dziejów Polski 1939-1989", "Od sfałszowanego zwycięstwa do prawdziwej klęski: szkice do portretu PRL", "Droga do »mniejszego zła«": strategia i taktyka obozu władzy; lipiec 1980 - styczeń 1982", "Strajki, bunty, manifestacje jako »polska droga« przez socjalizm", "Wojna polsko-jaruzelska".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2011