Jeszcze jeden dzień życia

Zofia Posmysz: Najszybciej wykańczali się ci, którzy karmili się nadzieją na zwolnienie. Nadzieja zawodziła, upadali na duchu, muzułmanieli, umierali. W obozie trzeba się było skupić na przeżyciu następnej godziny, następnego dnia.

19.10.2010

Czyta się kilka minut

/ fot. Rafał Mlach /
/ fot. Rafał Mlach /

Katarzyna Kubisiowska: 7566 - od razu rzuca się w oczy Pani numer obozowy.

Zofia Posmysz: Jeszcze kilka lat po wojnie budził zainteresowanie. Bywało to męczące. Nosiłam więc bluzki z długimi rękawami. Dostałam nawet od męża specjalnie w ORNO zrobioną szeroką, srebrną bransoletkę, by go zakryć. Dzisiaj już jej nie noszę. Mało kto wie, co ten numer znaczy.

Wytatuowano go Pani w dniu przyjazdu do Auschwitz?

Wtedy jeszcze numerów nie tatuowano, nie ścinano też kobietom włosów. W czerwcu 1942 r. z mojego komanda, które w krzakach nad Sołą żęło trawę, uciekła więźniarka. Za karę ścięto nam włosy i skierowano do karnej kompanii w Budach.

Nie złapali jej?

Po kilku miesiącach aresztowano ją, bodajże w Łodzi, i przywieziono do Auschwitz.

Jeśli Auschwitz uznać za piekło, to Budy były najniższym kręgiem.

Wystarczy powiedzieć, że po dwóch miesiącach pobytu w Budach z dwustu osób do Birkenau wróciło sto czterdzieści trzy. SK, czyli Strafkompanie, mieściła się w dawnej wiejskiej szkole. Duża izba na dole (może była to sień?) nie pomieściła wszystkich, reszta trafiła na strych. Byłam wśród nich, co było o tyle korzystniejsze, że pierwszy impet blokowych i kapo skupiał się na tych na dole. Na podwórzu była studnia i latryna. Przy jednej i przy drugiej tłum czekających. Przy studni na miskę wody, z którą nie wiadomo było, co począć. Wypić, umyć twarz, ręce czy może...?

Niektóre, te najbardziej heroiczne, zużywały ją do podmycia się. Nie było w karnej kompanii dodatku dla ciężko pracujących, który w głównym obozie, raz w tygodniu otrzymywały komanda pracujące w polu. W dodatku z głodowych przydziałów okradały nas blokowa z pomocnicami i kapo. Padałyśmy z głodu i wycieńczenia, na co tylko czekały kapo, niemieckie kryminalistki, aby kijami dokończyć dzieła. Codziennie znosiłyśmy z pola zabitą lub umierającą.

Sytuacja zmieniła się, kiedy trafiła Pani do komanda wew­nętrznego.

Nie tak szybko. W sierpniu 1942 r. nasze komando wró­ciło z Bud już nie do sztamlagru, lecz do nowego obozu kobiecego w Birkenau. Wtedy też zaczęto w komandach wewnętrznych zatrudniać Polki. Awansem było dostać się do pralni, szwalni, łaźni, magazynu odzieży, jeszcze większym do kuchni czy do głównej szrajbsztuby.

Po dwóch tygodniach pracy w polu dostałam się do szelkuchni, czyli obieralni kartofli i brukwi zastępującej wszystkie warzywa. Zdawało mi się, że osiągnęłam niebo: praca była pod dachem i na sie­dząco, obiadowej zupy pod dostatkiem. Po pewnym czasie, gdy już nabrałam trochę sił, trafiłam do kuchni, zastępując kucharkę, która zachorowała.

Wówczas szefami kuchni byli jeszcze esesmani. Za­pamiętałam jednego. Byłam na nocnej zmianie gotującej śniadanio­wą melzupę. Obsłużyłam swój kocioł i korzystając z tego, że esesmana nie było w pobliżu, wyjęłam znaleziony kiedyś w saunie różaniec i zaczęłam się modlić. Nagle sąsiedni kocioł zaczął gwiz­dać, sygnał, że ciśnienie jest za wysokie. Rzuciłam różaniec na taboret i pobiegłam wygarnąć żar z paleniska, ratując kocioł i ko­leżankę, która musiała pójść do latryny. Wracam do swojego kotła, a tam esesman, w ręce trzyma mój różaniec. "Twój?" - pyta. Nogi się pode mną ugięły, bo za to czekała karna kompania, co najmniej. "Tak, mój" - odpowiadam. Przygląda mi się dobrą chwilę, oczy ma czarne, czarne falujące włosy. "Jesteś katoliczką?" - przesuwa paciorki różań­ca, zaraz mnie nim smagnie przez twarz. "Tak, jestem katoliczką". Odszedł, widzę go po drugiej stronie kuchni, okrążył kotły, wraca, zatrzymuje się przy moim, oddaje mi różaniec. "Moi rodzice też są katolikami". Nie wiem, co powiedzieć, poza jednym "danke" nic nie przychodzi mi do głowy, patrzę tylko, i być może temu niememu py­taniu on odpowiada: "Bo ja jestem Węgrem".

To właśnie w kuchni poznała Pani Martę, prototyp głównej bohaterki "Pasażerki"?

Tak, ale w dziejach powieściowej Marty są też doświadczenia moje, a także innych więźniarek. Prawdziwa Marta przybyła do Oświęcimia w lipcu 1942 r. transportem z Radomia. Cała rodzi­na została aresztowana: rodzice, brat, dwie siostry, szwagier i mąż Marty, Wacław Sawicki. Obóz przeżyła tylko ona oraz siostry Maria i Jadwiga. Marta była absolwentką Wyższej Szkoły Handlowej w Krakowie. Tam też poznała swojego męża. Krótko trwało ich szczęście. Marta wciąż się łudziła, że Wacek przeżyje obóz.

Gdy dowiedziała się o jego śmierci, straciła wolę przetrwania. Zachowywała się tak, jakby jej zupełnie nie zależało na życiu. Przestała się liczyć z prześladowcami, przestała się ich bać. Nic już nie mogli jej zrobić.

Co się działo z Martą po wojnie?

Jesienią 1945 r. uciekła z Polski. Pomógł jej w tym najstarszy brat Ludwik Salwik, jedyny, który przeżył, pułkownik w armii Andersa. Z pomocą jego kuriera przedostała się do Włoch. Później był Londyn, tam wyszła powtórnie za mąż, za powstańca war­szawskiego. Tam urodziła się im córka. Potem wyjechali do Chica­go. Córka Ewa, mając piętnaście lat, utonęła w jeziorze Michigan. Załamani rodzice opuścili Chicago. Kilkanaście lat żyli w Los Angeles, na koniec osiedli w Arizonie, w której przed kilkunastu laty Marta zmarła.

Na przełomie lat 1985-86, po śmierci mojego męża, przebywałam u nich w Lake Havasu City, przez pół roku. Odnalazłyśmy wówczas z Martą siebie, siebie sprzed lat, chociaż o Auschwitz nie wspomniałyśmy ani razu.

Z pracy w kuchni przy kotle awansowała Pani na szrajberkę. W ten sposób poznała Pani Aufseherin Franz, prototyp powieś­ciowej Lizy, esesmanki z ludzkimi odruchami.

Franz należała do tych nadzorczyń, które wykonywały tylko to, czego wymagał regulamin, inaczej niż choćby jej siostra Hasse, sadystka szczująca więźniarki psem, szukająca wręcz okazji, by kogoś pobić, powalić na ziemię, skopać. Uczestnicząca też regu­larnie w selekcjach. Lecz i Franz, gdy kogoś przyłapała na przes­tępstwie, nie wahała się napisać meldunku.

Przeciwko Aufseherin Franz istnieje spory plik oskarżeń. Czytała je Pani?

Niedawno, z okazji prapremiery opery Weinberga "Pasażerka", na którą zostałam zaproszona, byłam w Bregenz, w Austrii.

W książce poświęconej kompozytorowi znalazłam kopię rozkazu aresz­towania Aufseherin Franz z grudnia 1960 r. Dowiedziałam się z niego, że urodziła się w 1913 r., do obozu w Auschwitz trafiła więc mając lat trzydzieści. A powód poszukiwania? Oskarżenie bardzo poważne, dla mnie wręcz zaskakujące. Można pomyśleć, że po­mylono ją z Hasse.

Nie wiedziała Pani o tym?

O jej udziale w selekcjach? Pamiętam, któregoś dnia przyjechała rano do pracy blada, z podpuchniętymi oczami, jakby chora. Zauważyła pewnie moje spojrzenie, bo powiedziała: "Miałam straszną noc, byłam na rampie". A gdy milczałam, dodała: "To było straszne". Dlaczego uznała za stosowne powiedzieć mi o tym? Czego oczekiwała? Współczucia? Do dziś zadaję sobie to pytanie.

Brzydziła się brudnej roboty?

Tak mówiła: "Nie będę brudzić rąk biciem". Wobec mnie była w porządku. Dbała, bym regularnie dostawała zmianę bielizny, raz na tydzień korzystała z łaźni, sądzę, że i ze względu na włas­ne bezpieczeństwo. Wszy były wszędzie, a przebywałyśmy w małym po­mieszczeniu. Ale i poza tym okazywała mi względy. Na moją prośbę przyjęła do brotkamery na szrajberkę Martę.

Co by się stało, gdyby została Pani wezwana na świadka w procesie Aufseherin Franz?

W końcu lat 60. odwiedził mnie, nie wiem, prokurator czy sędzia, w każdym razie ktoś występujący w procesach esesmanów we Frankfurcie nad Menem. Doktor Klein, jeśli dobrze pa­miętam. Miał nadzieję dowiedzieć się ode mnie, gdzie w tej chwili może się znajdować Aufseherin Annelise Franz. Gdy zaskoczona spy­tałam, skąd miałabym to wiedzieć, powiedział, że przeczytał "Pasa­żerkę" i sądził... Nie dokończył, ale wiedziałam, co miał na myś­li. Skoro w książce przedstawiam ją jako osobę, której mam coś do zawdzięczenia, to może...? Zapytałam, czy mam w tej sprawie zezna­wać? Na co on, że niestety do tej pory Franz nie została odnale­ziona, a oskarżeń przeciw niej jest sporo.

Aufseherin Franz poznała Panią z Tadeuszem, w książce wy­stępującym jako narzeczony Marty. To dla Pani szczególnie ważna osoba.

Tak, jedna z tych, które w moim życiu były punktem odniesienia. Miał numer obozowy 329, był z pierwszego, tarnowskiego transportu Polaków, z czerwca 1940 r. Wydawał się znacznie starszy, niż był, a miał zaledwie 34 lata. W obozie nazywał się Lisowski. Trzy razy Franz sprowadzała go ze sztamlagru, aby mnie nau­czył prowadzenia księgi przychodów i rozchodów.

Siedzieliśmy przy stoliku pochyleni nad księgą, ale swobodnie nie mogliśmy rozmawiać, kapo nas obserwowała. Potrafił jednak między jedną a drugą wskazówką powiedzieć coś, co buchalterii nie dotyczyło. Na przy­kład, że nie należy łudzić się nadzieją na zwolnienie, na rychły koniec wojny, na to, że alianci postawią Niemcom jakieś ultimatum, że papież wpłynie na poprawę naszego losu. Bo tutaj najszybciej wykańczali się ci, którzy taką nadzieją się karmili. Nadzieja zawodziła, upadali na duchu, muzułmanieli, umierali. Tutaj trzeba się było skupić na przeżyciu następnej godziny, następnego dnia.

Pisał o tym w grypsach?

W grypsach były opisy górskich wycieczek, wspomnienia lektur, nic o tym, co robił przed wojną, nic o rodzinie. Nie wie­działam, kim był z zawodu, za co trafił do Oświęcimia, czy ma żo­nę, ale to nie było dla mnie ważne. Wystarczyło, że był, że pisał do mnie.

W ostatnim grypsie, odpowiadając chyba na moje wspomnie­nie twarzy ubiczowanego Chrystusa z Piwnicy Piłatowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, napisał, że trzeba umieć powiedzieć sobie "Bądź wola Twoja" zawsze, w każdej sytuacji. Czy to myślał pod ścianą śmier­ci? W książce Ludwika Rajewskiego "Oświęcim w systemie RSHA" jest opis tej egzekucji i jego okrzyk: "Niech żyje wolna i niepod...". To były jego ostatnie słowa.

Lisowski było nazwiskiem konspiracyjnym Tadeusza. W rzeczywistości nazywał się Paolone. Jego przodek był Włochem, który jako ochotnik walczył w powstaniu styczniowym i pozostał w Polsce. Jego rodzice w latach 20. wyemigrowali do Argentyny. Tadeusz pozostał w Polsce. Był oficerem zawodowym, gdy wybuchła wojna, miał stopień kapitana. Przy naszym trzecim, ostatnim spotkaniu podarował mi medalik z wizerunkiem głowy Chrystusa i ze słowami: "Strzeż go i donieś do wolności". Doniosłam. A może było odwrotnie? Może to on do wolności mnie doprowadził?

Niektóre kobiety w obozie załamywały się i szły na druty. Pani przeżyła.

Może to pani uznać za absurd, ale przeżyłam, ponieważ byłam przekonana, że tutaj umrzeć nie mogę.

Skąd taka pewność?

To ma związek ze szkołą powszechną imienia Zbigniewa Oleśnickiego, na placu Matejki w Krakowie. W czwartej lub może piątej klasie religii uczył nas katecheta, nie pomnę... z kościoła św. Floriana czy może ojców misjonarzy? Był młody, su­rowy, trochę się go bałyśmy. Uczestniczenie w niedzielnej Mszy świętej dla młodzieży szkolnej było obowiązkowe. Sprawdzał. Otóż on przed­stawił nam taką propozycję: abyśmy przez dziewięć miesięcy, w każ­dy pierwszy piątek przystępowały do spowiedzi i komunii świętej. Kto to spełni, ma gwarancje, że nie umrze bez Sakramentów. Przypomniałam sobie o tym w obozie.

W listopadzie czterdziestego drugiego roku zachorowałam na tyfus plamisty, gorączka sięgała czterdziestu stopni. Skąd wiem? Oto jeszcze jeden przykład nierzeczywistości świata kacetów: lekarstw żadnych nie było ani dostatecznej ilości płynów, ale były termometry! I funkcje pielęgniarek! Siostra Maria, więźniarka z warszawskiego trans­portu z Pawiaka, zmierzywszy mi temperaturę, wzdychała: "Boże, wciąż czterdzieści!".

Którejś nocy, nie wiem, sen to był czy wiz­ja, na oszronionym skłonie dachu, bo leżałam na najwyższej pryczy, zobaczyłam, tak, zobaczyłam kielich, i nad nim krążek opłatka, który zaczął się zniżać ku mnie, coraz bliżej i bliżej, więc pomy­ślałam, teraz mogę umrzeć, i chyba znów straciłam przytomność. Ra­no obudził mnie głos Marii: "Zosiu, gorączka spadła, masz tylko trzydzieści sześć i osiem". Jedna z Czeszek z tej samej koi wykrzyknęła radośnie, że nareszcie będzie można w nocy spać, bo ta "hlupa holka" przestanie śpiewać. A gdy się oburzyłam na takie niemądre oskarżenia, zaśpiewała: "Gwiazdo śliczna wspaniała kalwaryjska Maryja, do ciebie się uciekamy, o Maryja, Maryja". Bezbłędnie to wykonała, musiałam to stale śpiewać w gorączce.

Miała Pani wrażenie, że Opatrzność nad Panią czuwa?

Takie myślenie byłoby chyba uzurpacją. Więc może raczej spryt? A przydawał się tam, oj, jak bardzo się przydawał! Raz, kie­dy z głównego magazynu wiozłyśmy fasung, to znaczy przydział produktów żywnościowych dla naszego obozu, na drodze między odcinkami A i B, dopadł nas Perschel, wredny i groźny esesman. "Wyładować. I pokazać rozliczenie" - rozkazał po polsku. Zrozumiałam, że jest źle. W wózku było pięć bochenków białego chleba, jeńcy rosyjscy, którzy pracowali w magazynie, wrzucili je dodatkowo, dla bloku dziecięcego. Powiedziałam: "Jest błoto. Szef magazynu nie darowałby zniszczenia worków. Muszę go spytać". I nie czekając, co powie, pobiegłam do magazynu. Wpadłam do kantoru Medefinda. "Panie sze­fie, Unterscharführer Perschel chce sprawdzić rozliczenie i każe wszystko wyładować z wózka". Medefind spąsowiał na twarzy. Wstał bez słowa, wsiadł na rower, pojechał, ja pędem za nim. "Co pan tu robi? Pan tu nie ma nic do szukania! Machen Sie, dass Sie wegkommen!". I Perschel odjechał jak niepyszny. Udało się.

Poszczuła Pani esesmanów na siebie.

Ta metoda była skuteczna, bo oni wszyscy mieli kom­pleks władzy. Starzy więźniowie o tym wiedzieli, a ja do takich się zaliczałam, miałam przeszło dwuletni staż.

W filmowej "Pasażerce" reżyserowanej przez Andrzeja Munka, a później Witolda Lesiewicza, jest scena selekcji. W Pani książce jej nie ma.

Ta scena jest bardzo filmowa, robi wrażenie, ale tak teatralnie selekcje się nie odbywały. Są jednak w filmie poważniej­sze niezgodności z rzeczywistością obozową, na przykład w scenie, gdy komendant lagru rozmawia z Franz o Marcie i Tadeuszu tak, jak się mówi o dobrych znajomych: "Czy pani wie, że oni nie mogą się spotykać?". Błąd horrendalny! Regulamin obozowy zaliczał to do najpoważniejszych przestępstw. A Lagerkomendant o tym nie wie? I czy nie wiedział o tym Wiktor Woroszylski, który pracował nad osta­tecznym kształtem scenariusza? Albo scena koncertu: owszem, efektowna, ale czy mieszcząca się w tamtej rzeczywistości?

Mimo to robi wrażenie. A Pani napisała jeszcze opowiada­nie "Ave Maria", którego bohaterką jest Alma Rose, dyrygentka or­kiestry żeńskiej w Birkenau. Poznała ją Pani?

Tak. Przychodziłam czasem na blok orkiestry do Danki Kolak, akordeonistki. Naprawdę była pianistką, ale pianina w or­kiestrze nie było. Oczywiście, zawsze przynosiłam coś z kuchni. Alma Rose znała mnie i kiedy spytałam ją, czy nie przyjęłaby do orkiestry skrzypaczki po konserwatorium, wyznaczyła dzień prze­słuchania. Z Zosią Jachimczuk byłyśmy w komandzie polnym i póź­niej w komandzie wodnym. Była krucha i słaba, orkiestra byłaby dla niej ratunkiem. Ku mojemu zdziwieniu stanowczo odmówiła. "Grać? Dla nich? Nigdy". Kogo miała na myśli, mówiąc "dla nich"? Esesma­nów? Czy te rzesze podążające ku krematorium? W kilka miesięcy później zmarła na zapalenie miedniczek nerkowych. Jej historię za­pisałam w książce "Wakacje nad Adriatykiem".

Co wiedziała Pani o Almie Rose, będąc jeszcze w obozie?

Przede wszystkim to, że jest skrzypaczką, bo nieraz słyszałam ją grającą. Od Danki Kolak z orkiestry wiedziałam, że Oberaufseherin Handel ją ceni. Podobno wydostała ją z bloku ekspe­rymentalnego, ratując od pewnej śmierci. Jednak tego, że była sławną wirtuozką skrzypiec, nie wiedziałam.

Bywała Pani na obozowych koncertach?

Niedzielne koncerty przeznaczone były dla esesmanów i esesmanek mających właśnie służbę i dla więźniarek prominentek. Raz jeden Franz zabrała mnie ze sobą. Pamiętam ten koncert, bo niespodziewanie tak się rozkleiłam, że płakałam.

Pierwszy raz wte­dy słyszałam kwartet z "Rigoletta", wykonywały go cztery śpiewaczki, dwie z nich były Węgierkami. Po wojnie już, w Warszawie, będąc na operze "Rigoletto" ze zdumieniem stwierdziłam, że ten kwartet śpiewają dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Ale, o dziwo, tamto wyko­nanie wydawało mi się piękniejsze.

Wróćmy jeszcze do Munka. Szkoda, że to nie on ukończył "Pasażerkę". Był wtedy jedynym reżyserem, który z historią Polski nie konfrontował się na kolanach.

Tak, wielka szkoda, mógł jeszcze tyle wielkich dzieł stworzyć. Nie powiedział przecież jeszcze ostatniego słowa. Był artystą o wielkiej wrażliwości. Pamiętam spotkania w jego miesz­kaniu na Nowym Mieście. Pracowaliśmy nad scenariuszem, który pi­saliśmy wspólnie na podstawie mojej noweli "Pasażerka z kabiny 45" i Munk zadawał bardzo dużo pytań na temat moich obozowych przeżyć. Jedno z nich szczególnie utkwiło mi w pamięci: dlaczego Liza tak wyróżniała Martę? "Może dlatego, że była zdyscyplinowana i pracowita?". Nie odpowiada, przemierza pokój tam i z powrotern. Więc mówię: "Miała ładne pismo, Franz to doceniała". On kręci głową. "Nie, to nie to", mruczy. W końcu, po trzecim czy czwartym pytaniu, zniecierpliwiona, mówię: "Może po prostu zwyczajnie ją lubiła?". "No, właśnie" - on na to. Munk chyba szukał w tym nieludzkim świecie czegoś ludzkiego. Podobnie jak ja.

Znajdowała to Pani?

Tak, miałam to szczęście, przeogromne szczęście. Prze­żyłam przecież dzięki ludziom. Doktor Mąkowski, więzień, lekarz od­delegowany do pracy w szpitalu kobiecego obozu, dosłownie uratował mnie od śmierci. Po przebytym tyfusie plamistym zapadłam na krwawą biegunkę. Gdyby nie lek, który przemycił dla mnie z męskie­go lagru, nie żyłabym. W kilkanaście lat po wojnie dowiedziałam się, że przeżył i pracuje w szpitalu w Szczecinie. Przez znajomą pielęgniarkę próbowałam mu podziękować. Okazało się, że zupełnie mnie nie pamiętał. Nie zdziwiłam się wcale. Przecież nie dla mnie jednej przemycał z nara­żeniem życia leki.

Po ewakuacji Oświęcimia trafiła Pani do obozu w Niemczech, gdzie was wyzwolili Amerykanie. Wracając stamtąd do Polski, nie wiedziała Pani, do czego wraca, co zastanie w domu.

To był późny wieczór. Mama i brat jedli placki kartof­lane, pieczone na płycie kuchennej, bo tłuszczu nie mieli. Gdy spytałam o tatę, czy jest może na służbie, zobaczyłam spojrzenia, jakie wymienili. I już wiedziałam: ojciec nie żyje. Nie żył od sierpnia 1943 r., co w listach pisanych do obozu przemilczeli. I dopiero na drugi dzień mama mi powiedziała, że został zastrzelony przez banszuca na przetoku, jak nazywano miejsce, gdzie przetaczano wagony. Bo ojciec był kolejarzem.

Mama powiedziała: "Teraz ty jes­teś naszym ojcem". Zrozumiałam: muszę jak najprędzej zacząć zara­biać. Starsza siostra była zamężna w Warszawie i szczęśliwie jej mieszkanie ocalało. Pojechałam więc do Warszawy.

Nie żal było Pani zostawiać Krakowa?

Nie miałam wyjścia. Nazajutrz po powrocie byłam w Czer­wonym Krzyżu. Dostałam sto złotych zapomogi i informację, że na pracę w Krakowie nie ma co liczyć. Miasto jest przepełnione: uchodźcy ze wschodu i warszawiacy ze zrujnowanej stolicy. Więc nie zwlekając, udałam się do Warszawy, gdzie siostra i szwagier najser­deczniej mnie przyjęli, chociaż mieszkanko mieli małe, zaledwie pokój z kuchnią.

No i, co najważniejsze, pracę dostałam natych­miast. I to jaką pracę! Korektorki w "Głosie Ludu". Ja, niemająca jeszcze matury! Praca wymarzona dla mnie: co drugą noc. W dzień - szkoła, gimnazjum przy ulicy Polnej. A później studia. Z tego czasu pozostało mi wspomnienie, jedno z najszczęśliwszych mojego życia. Był to czas, kiedy do wynagrodzenia miesięcznego do­dawano paczkę UNRR-y. Dzień, w którym z taką kilkukilogramową pacz­ką, w której był olej, konserwy mięsne, makaron, nawet słodycze, jechałam do Krakowa, przywołuję na pamięć, kiedy jest mi źle, kiedy jestem z siebie niezadowolona.

W komunizm Pani nie uwierzyła?

Cóż to za pytanie! Ja, proszę pani, po tym piekle chciałam żyć. I musiałam żyć. Niektóre rzeczy mi się nawet podobały, jak walka z analfabetyzmem, prawo do pracy czy wreszcie dostęp do nauki, bo pamiętałam, jak przed wojną było to trudne dla niezamożnej młodzieży.

No i łudziłam się, że Armia Czerwona opuści Polskę po jakimś czasie, tak jak armia amerykańska opuści­ła Francję. Nowy porządek jednak zaczął odsłaniać swoje drugie oblicze i moje złudzenia zaczęły pryskać. Wspomniałam o roli, jaką w moim życiu odegrali ludzie stamtąd, z Auschwitz. Otóż w Radomiu pozostały siostry Marty, mojej przyjaciółki oświęcims­kiej, która Polskę opuściła - Maria i Jadwiga. Ich to dom, przy uli­cy Lubelskiej 10, stał się na długie lata moim drugim domem, a je­go mieszkanki moimi cichymi przewodniczkami duchowymi. Niezbyt da­leko od Warszawy, mogłam je odwiedzać co niedzielę.

W tym domu czytano jedną gazetę - "Tygodnik Powszechny", a z literatury Bernanosa, Mauriaca, Dobraczyńskiego. To tam przeczytałam "Listy Ni­kodema" i Mauriaca "Życie Jezusa". To tam dowiadywałam się o are­sztowaniach akowców, prześladowaniach przedwojennych pepesowców czy działaczy ludowych. A potem przyszło zjednoczenie partii, czyli likwidacja Polskiej Partii Socjalistycznej. I złudzenia prysły ostatecznie. Pozostawało jedno: emigracja wewnętrzna.

***

W "Głosie Ludu" w 1945 r. opublikowała Pani swoje pierwsze obozowe wspomnienie - "Znam katów z Belsen". Pisała Pani o Józefie Kramerze - komendancie obozu kobiecego w Birkenau. Że jednym uderzeniem powalał ofiary na ziemię i wtedy kopał, bił, deptał tak długo, aż się zmęczył. Przy transportach do krematorium asystował stale, żerując na pozostawionym dobytku, najpiękniejsze rzeczy odsyłał do tzw. "Häftlingsküche", nadzorczyni o nazwisku Franz, z którą żył w komitywie.

Opisała Pani Untersturmführera Franza Hesslera: że był inicjatorem i miłośnikiem tzw. odwszeń - pochodów nagich kobiet z jednego końca obozu na drugi, przed licznie zgromadzonymi esesmanami. Pisała Pani też o Joannie Bormann. Że była średniego wzrostu, chuda, o pomarszczonej twarzy i siwych włosach. Nie ruszała się niemal nigdzie bez swego psa Cyrusa, czarnego wilka syberyjskiego, najstraszniejszego z psów Oświęcimia. Ubrana w czarną pelerynę z kapturem, biła za byle drobiazg, szczególnie więźniarki dobrze wyglądające. W końcu pisała Pani o Irmie Grese - 21-letniej Niemce, wybitnie ładnej i wybitnie złej. Że początkowo była nadzorczynią w paczkarni, gdzie bezwstydnie kradła. Więźniarki czekały godzinami na wydawanie paczek, marzły, słaniały się na nogach - z paczkarni co chwilę wypadała Grese i "dla utrzymania porządku" z furią tłukła je po głowach. Jej "słaby punkt" stanowiły pończochy - za ich noszenie stosowała najrozmaitsze "kary", najchętniej rozbierała ofiarę do naga, puszczając ją potem na blok.

Tak, miałam to świeżo w pamięci. Dzisiaj pamiętam jesz­cze Borman, Irmę Grese i... no tak, jeszcze Hesslera. Kiedyś zjawił się w łaźni, kiedy kąpała się kuchnia, i bezwstydnie przyglą­dał się kobietom pod prysznicami.

W opowiadaniu "Ten sam doktor M." jest scena powojennego spotkania więźniarek. W tle pojawia się mąż jednej z nich, który nie chce przeszkadzać. Czy to Pani mąż?

Tak. Był bardzo delikatny, a poza tym, myślę, nie lubił takich wspominkowych sesji. Z Janem Piaseckim poznaliśmy się w ra­diu, w dziale literackim. Był redaktorem działu prozy, kiedy ja zaczynałam w sekcji reportaży. W dziedzinie literatury był erudytą. Do wojny pracował w Bibliotece Narodowej, po powstaniu wraz z profesorem Lorencem ratował księgozbiory. Był bibliofilem, proszę spojrzeć na tę półkę: dzieła Tołstoja, Dostojewskiego, Tomasza Manna, Wiktora Hugo, Moliera - wydania przedwojenne. Tak, nie brał udziału w tych naszych oświęcimskich spotkaniach, ja zresztą też za nimi nie przepadałam. Chociaż czasem warto było. W klubie była ciekawa dyskusja na temat sztuki o Rudolfie Hoessie, której wystawie­nie przygotowywał jeden z teatrów. Hoess? Na scenie? Z podwyższenia przemawiający do nas? Jako kto? Bohater? I co takiego miałby mówić? Chyba tylko się bronić.

Aufseherin Franz w "Pasażerce" też się broni.

Tak. A wzięło się to chyba stąd, że ja, śledząc proce­sy oświęcimskie, zastanawiałam się, co też by ona powiedziała, gdyby stanęła przed sądem? I co ja bym powiedziała, gdyby mnie powołano na świadka? Jednak bezpośrednim impulsem do napisania "Pasażerki" było wydarzenie w Paryżu.

To był 1959 r., radio zle­ciło mi napisanie reportażu o Polskich Liniach Lotniczych, które właśnie uruchomiły nową linię Warszawa-Paryż. Na placu Zgody było wielu niemieckich turystów, zgiełk, nawoływania, i nagle ten charakterystyczny - "szpiczasty", jak by powiedział mąż - głos jej, głos Aufseherin Franz. To oczywiście nie była ona, ale do samolotu wróciłam już z tą myślą: a gdyby to była ona? Co bym zrobiła?

Opowiedziałam o tym mężowi, a on powiedział: "Oby mi to było napi­sane". I tak powstała "Pasażerka".

Mąż z książek dowiadywał się o Pani obozowych przeżyciach?

Chyba tak. Gdy przeczytał "Pasażerkę", pogratulował mi dramaturgii, pochwalił rozmowy Bradleya z Walterem, i po swojemu zażartował: "Coś mi się wydaje, że dyskusje Naphty z Settem­brinim spodobały ci się?". Na koniec jednak dodał, że trochę mało w tym piekła oświęcimskiej codzienności. Próbowałam to nadrobić w nas­tępnej książce "Wakacje nad Adriatykiem", pisanej z perspektywy więźniarki.

W ostatniej swojej książce "Do wolności, do śmierci, do życia" pisała Pani o swoim oportunizmie.

Wolałabym, aby pani przypomniała drugi termin ze zdania zamykającego tę opowieść o powrocie z obozu w Niemczech. Pozwoli pani, że zacytuję?

"Lecz to by była historia osobna, przyczynek do dziejów oportuniz­mu, czy może - by uciec się do terminu autorstwa wybitnego uczone­go - »pozytywnego konformizmu«".

Tak, pracowałam w radiu, czyli na tak zwanym "froncie ideologicz­nym" do 1976 roku. Kilkakrotnie nagabywano mnie, bym wstąpiła do partii. Odpowiadałam, zawsze tak samo: "Wiecie chyba, że jestem wierząca, no i praktykująca. Więc jak? Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek?". I to starczało.

Zdarzyło się nawet, że sekretarz organizacji partyjnej działu literackiego podziękował mi za szczerość. Wciąż żałuję, że nie prowadziłam wówczas dziennika. No bo jakaż była Naczelna Redakcja Literacka Polskiego Radia? Zatrudniała pisarzy takich jak poeta katolicki Bogdan Ostromęcki, jak Władysław Terlecki, Jerzy Krzysztoń, Janusz Krasiński, Andrzej Mularczyk czy niezapomniany krakus Jacek Stwora - wymieniłam tylko tych najwybitniejszych, o nazwiskach najbardziej znanych. Ich utwory, bynajmniej nie socrealistyczne, były nagradzane na międzynarodowych festiwalach twórczości radio­wej. Więc może takie zapiski z tamtych lat przydałyby się history­kowi pracującemu nad dziejami oportunizmu w Polsce lat 1945-1989?

Zofia Posmysz jest pisarką i scenarzystką. Urodziła się w 1923 roku w Krakowie. W 1942 roku została uwięziona w Auschwitz, następnie w Ravensbrück. Po wojnie ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, pracowała jako korektorka, współtworzyła słuchowisko radiowe "W Jezioranach". Napisała także słuchowisko "Pasażerka z kabiny 45", na podstawie którego Andrzej Munk, a po jego śmierci współpracownicy reżysera stworzyli film "Pasażerka" (1963). Zofia Posmysz jest autorką kilkunastu książek, m.in.: "Znam katów z Belsen", "Przystanek w lesie", "Cierpkie głogi", "Mały", "Wdowa i kochankowie", "Do wolności, do śmierci, do życia". W Teatrze Wielkim-Operze Narodowej wystawiana jest opera Mieczysława Weinberga "Pasażerka", zainspirowana wspomnieniami Zofii Posmysz. O spektaklu w poprzednim numerze "TP" pisał Daniel Cichy >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2010