Martwa natura ze ściętą głową

Książka Rymkiewicza nie jest tylko opowieścią. Jest szczególną ewangelią życia i śmierci Samuela Zborowskiego - pisze Zbigniew Mikołejko.

16.11.2010

Czyta się kilka minut

Jarosław Marek Rymkiewicz / fot. Tomasz Paczos / Forum /
Jarosław Marek Rymkiewicz / fot. Tomasz Paczos / Forum /

W tym (wizjonerskim, politycznym, historycznym, poetyckim) szaleństwie jest metoda - myślę po lekturze "Samuela Zborowskiego" Jarosława Marka Rymkiewicza... Ale metoda czego? Z jakim zamiarem, z jakim celem prokurowana? Jej cel i sens zdają się wymykać trzeźwemu spojrzeniu, które zwykło stronić od upiorów radykalizmu, od jego duchowych pijaństw. Czytamy przecież, niemal u progu tej niezwykłej książki, manifestacyjne wyznanie-wyzwanie: "Sens oraz bezsens często bywają sprzeczne z prawdą, czyli z tym, co występuje jako prawda lub jako prawda jest rozumiane".

No i co z tym zrobić, jak poradzić sobie z metodą, która uporczywie wydaje sobie drwić z oczywistych, zdawałoby się, uroszczeń? Która sens oddziela od prawdy, prawdę od sensu? I sens stawia na równi - jeśli twardo trzymać się logicznej wymowy przytoczonej tu wypowiedzi - z bezsensem.

***

Myślę o upojnym, a niewytłumaczalnym zgoła pragnieniu Jarosława Marka Rymkiewicza, aby - chociażby tylko na papierze, chociażby tylko w marzeniu - dokonać polskiego królobójstwa. Powidoki zbroczonych posoką, dobrze strutych albo dyndających na sznurze monarszych trupów, i fantazmaty obciętych królewskich głów nawiedzają go przecież nieustannie.

Tak już było w "Wieszaniu", gdzie Rymkiewicz kategorycznie domagał się sznura dla Stanisława Augusta (i nie tylko dla Stanisława Augusta). Tak jest i w "Samuelu Zborowskim", gdzie marzą mu się trupy, zamordowanych przykładnie i z niemałą rozkoszą, Stefana Batorego oraz kanclerza Jana Zamojskiego, a także Henryka Walezego: "Jeszcze chwila, jeszcze pół minutki - i oto król-zdrajca leży (leżałby) o tam, na łączce pod Pszczyną, w mokrej porannej trawie, z tatarską strzałą w szyi; a druga tatarska strzała weszła (weszłaby) w jego serce; nieopodal zaś tatarskie konie wloką schwytanych na arkany siedmiu dworzan. Coś oni wrzeszczą w języku francuskim, ale tatarscy jeźdźcy nic z tego lamentu nie rozumieją, więc i my nie musimy rozumieć. Teraz trochę mi żal (ze względu na ten widok efektowny, te obroty tatarskich koni, te promienie wschodzącego słońca na ich żółtych zębach, to zawodzenie tatarskich strzał i brzęczenie cięciw), trochę mi żal, że do tego nie doszło. Jaka piękna scena - jedna z najpiękniejszych w naszych narodowych dziejach! Jakie piękne królobójstwo - ale tylko w mojej wyobraźni".

Ale na razie niechaj to sam Rymkiewicz skomentuje - czy aby z dostateczną ironią? - Rymkiewicza: "Pomysłowość ludzkości w dziedzinie zabijania jest niewyczerpana. Godne uwagi jest też poszukiwanie piękna w tej dziedzinie. Ale może ludzkość poszukuje piękna w każdej swojej dziedzinie".

Powtarzalność tej fantasmagorii, jej swoiste natręctwo... Rzekłbym nawet, że to nudne, gdyby było nudne. Gdyby narracja Rymkiewicza nie była tak pociągająca, tak histerycznie upojna, że aż wrzeszczy to o pomstę do nieba i narkotyzuje czytającego.

***

Niech nas nie łudzi meandryczność i fragmentaryczność jego narracji, upodobanie do dygresji i bocznych duktów, do niedokładności, luk i błędów, do ścieżek urywających się nagle wśród historycznej głuszy. Niech nie łudzi nas zatem pozorne rozproszenie wątków i tematów, pozorny chaos, który podniesiony zostaje jawnie do fundamentalnej metafizycznej reguły i - zarazem - źródła pisarskich natchnień: "Gdyby nie było chaosu - gdyby życie nie było dzikie i chaotyczne - pisanie przestałoby mnie interesować, bo nie miałbym o czym pisać". Nie dajmy się zatem zwieść, bo ta idea (albo wręcz ideologia) jest spójna i wyrazista, nachalna w swej jasności, a nade wszystko - kategoryczna. Ale tym samym - i na zasadzie sprzeczności wewnętrznej - idea ta (ideologia), kiedy się jej przyjrzeć należycie, jako żywo przypomina mitycznego węża zżerającego swój własny ogon.

Chodzi bowiem - mówiąc w brutalnym skrócie - o pochwałę takiej narodowej wspólnoty, która buduje się na poczuciu absolutnej, nieokiełznanej wolności. Wolności płynącej z trzewi i ojczystego pejzażu, z krwi i gleby, wolności osobistej i przypisanej jej przemocy (w odróżnieniu od karygodnej i domagającej się pomsty przemocy państwowego systemu, która - odwołując się do prawnego ładu i trzeźwego rozsądku - bierze w karby, studzi łby rozpalone albo i każe je obcinać). Wolności uświęconej przez jakąś odwieczną, niepojętą moc czy siłę - Boga, a może nawet, tak byłoby lepiej, nicość czarną i posępną, przez którą przemawia fatum.

Tako rzecze Rymkiewicz: "Wolność była dla nich (mam na myśli polską i litewską szlachtę) rzeczą najważniejszą na świecie, była czymś takim, co można nazwać koroną istnienia. Kto był wolny, ten miał w ręku całe swoje życie, dysponował (tylko on, nikt inny) całym swoim istnieniem. Był wolny, więc mógł ze swoim życiem zrobić, co chciał, mógł żyć śmiało i mógł ryzykować. Życie tak pojęte i tak przeżywane stawało się zakładem, który zawierało się z losem - zakładam się z tobą, mój losie (mówił ten, kto się zakładał), że będę żył tak, jak mi się podoba; zakładam się, że będę robił to, co podpowiada mi moja wolność, to, na co ona mi pozwala; a teraz powiedz mi, co zamierzasz ze mną zrobić. Tutaj jesteśmy u źródeł anarchii, dokładnie w tym miejscu, w którym ona się zaczyna - anarchia to jest sprzeciw wobec wyroków losu (wydawanych nie wiadomo gdzie i nie wiadomo przez kogo), zakwestionowanie jego potęgi oraz jego nieomylności; zawieszenie jego prawa do decydowania o dziejach istnienia. Dotyczy to wszelkiej anarchii, równie dobrze tej dziewiętnastowiecznej czy dwudziestowiecznej, spod czarnych czy czarno-czerwonych sztandarów, jak tej, którą nazywa się u nas anarchią szlachecką. Napisałem, że ta śmiałość swobodnego istnienia była czymś takim, co w XVI wieku posiadała polska i litewska szlachta, ale oczywiście nie było tak, że ten przywilej mieli wówczas wszyscy - to znaczy wszyscy ci, którzy z racji posiadania takiego a nie innego rodowodu należeli do stanu rycerskiego. Może wolność to jest coś, co dostaje się od przodków, jakiś dar, który można by nazwać genetycznym, dar genów, ale jeśli tak nawet jest (nie wiadomo), to nie wszyscy, którzy są obdarowywani, przyjmują ten dar. Biorą go najlepsi, składając w ten sposób dowód, że dar im się podoba (a nie - że z jakiegoś powodu im się należy czy że są go godni). Najlepsi, to znaczy ci, których Fryderyk Nietzsche nazywał nadludźmi".

I wyprowadza z tego Rymkiewicz nieodpartą zasadę obywatelskiego nieposłuszeństwa na polską modłę, wyprowadza - najwyraźniej - jej mający znaczenie, nie tylko moralne, dyktat po dzień dzisiejszy: "Jeśli ludzie, którzy rządzą Polską, nie wypełniają swoich obowiązków - jestem wolny od posłuszeństwa. Jeśli ludzie, którzy rządzą Polską, przekraczają swoje obowiązki - jestem wolny od posłuszeństwa. Jeśli ludzie, którzy rządzą Polską, nie dotrzymują warunków, na których objęli władzę - jestem wolny od posłuszeństwa. Jeśli ludzie, którzy rządzą Polską, łamią w jakikolwiek sposób prawo, jeśli nie przestrzegają prawa, jeśli naruszają moje osobiste prawa - jestem wolny od posłuszeństwa. Jeśli ludzie, którzy rządzą Polską, w jakikolwiek sposób ograniczają moją wolność - jestem wolny od posłuszeństwa. Właśnie takie jest obecne znaczenie siedemnastego artykułu henrycjańskiego". Znaczenie, co do wartości którego wypadałoby się zapewne z Rymkiewiczem zgodzić - pod warunkiem jednakże, że odniósłby on je również do Jarosława Kaczyńskiego.

***

Medium oraz koronnym męczennikiem owej rozkiełznanej wolności i piastującej ją wspólnoty - rzeczy, zdawałoby się, nie do pogodzenia - stał się dla Rymkiewicza osobnik nieciekawy, nawet w swoim awanturnictwie. Owszem, bardzo możny, bardzo wpływowy, z rozległymi koneksjami, ale najzupełniej mierny (no, może poza chwilą śmierci). Zdolny co najwyżej, by - jak napisał kiedyś Jasienica - dowodzić chorągwią jazdy. Zajęty sobą, wpatrzony w siebie niczym w mętne zwierciadło, zanurzony w rozmaite mniej lub bardziej pokątne interesy, materialnej i egoistycznej wyłącznie natury. Zabójca i banita, wolny od wszelkiej poważnej refleksji politycznej, spiskujący z katolickimi Habsburgami, a swoją kalwińską wiarę traktujący jedynie jak rodzaj osobistego, wyróżniającego przywileju. Oto Samuel Zborowski, święty jakoby nosiciel - jak powiada Rymkiewicz - "idei narodowej". "To właśnie oni [Jastrzębce] tworzyli ten magiczny gatunkowy krąg. W magicznym kręgu Rzeczypospolitej - jeden z magicznych kręgów polskości. W środku tego kręgu, tej jastrzębiej krwi, stał Samuel Zborowski".

Tak go wyróżniając, Rymkiewicz powołuje się na Juliusza Słowackiego. Ale Słowackiemu nie chodziło przecież o historyczną rekonstrukcję i nie akomodował on figury Zborowskiego dla potrzeb politycznego szaleństwa. Chciał go widzieć w innych zupełnie przestrzeniach. Jakich - najlepiej wie Rymkiewicz. Ja mogę powiedzieć tylko, że - metafizycznych, a przynajmniej metahistorycznych (cokolwiek by to miało znaczyć).

Jednak romantyczna transfiguracja Słowackiego jest dla Rymkiewicza niezbędna: łatwiej było tym sposobem, nie oglądając się zbytnio na historyków, namaścić Zborowskiego, łatwiej posłać go na via dolorosa domniemanego żywota, w której szczególną Kalwarią stało się miejsce jego ścięcia pod wawelską basztą Lubranką. Miejsce jego wybrania i ofiary, a zarazem i wyniesienia - zroszone obficie posoką, uświęcone poprzez staranną liturgię słów i gestów, poprzez ubiory, choćby sławetną szkarłatną delię skazańca, i niewprawne ciosy mieczem, przez wymowne milczenia i zapomniane słowa,  poprzez losy odciętej głowy, która trzykrotnie, w upiornym tańcu, odbiła się od zielonej murawy i potoczyła ku jednemu z oprawców. Miejsce haniebnej tym samym (dla jej sprawców) kaźni, która - zdaniem Rymkiewicza - obnażyła moralną i polityczną nędzę Stefana Batorego i Zamojskiego, udaremniła ich wysiłki (do objęcia trwałych rządów przez "dynastię" Batorych-Zamojskich) i zepchnęła Rzeczpospolitą na ślepy tor historii. Oto miejsce, od którego należałoby zacząć kolejną patetyczną polską pielgrzymkę, kolejną drogę znaczoną "krwią niewinnie przelaną", krwią cieknącą z trumny Samuela: "Pójdźmy tam, gdzie prowadzi nas ta krew cieknąca. Pójdźmy za tą trumną".

***

Książka Rymkiewicza nie jest zatem tylko opowieścią. Jest szczególną ewangelią życia i śmierci Samuela. Także w tym sensie, w jakim ewangelie kanoniczne były liturgicznymi podręcznikami dla katechumenów pierwszego chrześcijaństwa, wprowadzając ich na drogę naśladownictwa. W jej narracji jest wszystko, co powinno być: wygnanie i prześladowanie, potajemne pojmanie nocą, zdrajca, obnażone ciało ofiary, tortury - choć tak wielkich panów nie torturowano -  szyderstwo i pohańbienie, śmierć męczeńska, nieczuli, obojętni w swoim niecnym rzemiośle żołdacy. Jest nawet Jezus, którego imię wykrzyknął Samuel trzykrotnie przed ścięciem, i są demoniczne figury łotrów - Zamojskiego i jego najemników w czarnych mundurach.

Opowieść jest również aktem sprawiedliwości dziejowej, aktem moralnym i politycznym zarazem. Mamy do czynienia z inną już niesamowitą inkarnacją. "Teraz powiem wam, kim był (kim jest) ten tajemniczy nieznajomy, który nachylił się wtedy - w sobotę o świcie, to jest: 26 maja; o godzinie 4.27 [1584 r.] - nad odciętą głową Samuela. To ja jestem tym człowiekiem z chustką, to jest mój czarny aksamitny żupan, to jest moja chustka, to jest, tam nad jego trumną, moja łysa głowa. [...] Nie zmyśliłem ani aksamitnego żupana, ani krwi, w której chustka była umoczona, ani odciętej głowy, ani poruszającej się krtani, ani Zamojskiego siedzącego na szczycie wawelskiego muru, ani rusznic jego czarnych żołnierzy, ani mojej tam łysej głowy. To ja przysięgałem tam »na Boga żywego, że się téy krwi niewinnéy mścić będę«. To ja rzekłem tam wielkim głosem, że ta chustka krwawa - o ta, którą tu wam pokazuję; patrzcie! - »będzie mi świadkiem zawsze żywym«. Dotrzymałem słowa. Ta książka to jest zemsta za tę krew niewinną. Ta książka to jest zemsta za odciętą głowę Samuela".

Nie ma z czym tu polemizować: każdy ma taką inkarnację, na jaką zasługuje.

Zamiłowanie Rymkiewicza do ostrych, radykalnych kontrastów czerni i czerwieni, do skowytu ciemności (która z nagła - jakby razem z rękoma oprawców - wpija się w obnażone ludzkie ciało), do pomrocza jutrzni, owej godziny "przedrannej", godziny śmierci Samuela, do półcieni i krwawego wreszcie odblasku pochodni - to zamiłowanie kogoś, kto chciałby być świętym Markiem albo Rembrandtem dziejowego i ludzkiego dramatu.

Przydarza mu się jednak inna droga - droga mistrzów północnych "martwych natur" z ich pięknymi lekcjami o "marności nad marnościami", o przemijaniu rzeczy. Jest bowiem miłośnie zafascynowany brudną kipielą materii, jej karkołomnymi ekscesami i brutalnym rozrostem, jej upadkiem i gniciem, jest gnostykiem doznającym krótkich, spazmatycznych rozkoszy w jakże urodziwej i jakże brudnej otchłani, pełnej dóbr rozmaitych i bytów wydanych ostatecznie w pacht nieistnienia, przeznaczonych do zniknięcia w "pudle nicości".

Jest zaczarowany śmiercią, owładnięty przez śmierć, upija się nią jak życiem, jak winem ze szczepu tempranillo. "Wieczność nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek istnieniem, wieczność to jest czyste nieistnienie. Nawet mniej niż nieistnienie - jeśli da się pomyśleć, nielogicznie, coś takiego, co mogłoby być mniej istniejące, istnieć mniej od nieistnienia. Wieczność to jest moment w myśli, która unicestwia samą siebie. Moment w ślepej czaszce, w której zaraz zaczną pękać naczynia krwionośne. Moment w czaszce, która leży na podłodze, a obok niej leżą potłuczone soczewki firmy Essilor i złamane okulary w drucianej oprawie. Wieczność to jest momentalne widowisko, które dodajemy (domyślamy) do naszego tutejszego istnienia; chcąc zaczarować jego okropności; jego potworność; jego nieprzeniknioną ciemność; jego śmiercionośną głębię.

[...] Na całe szczęście (i na nasze szczęście) wymyślone przez Słowac­kiego projekty przeanielenia są do niczego, nie nadają się do użycia, i wobec tego nie musimy się obawiać, że Polska, razem z nami, przeanieli się i wpadnie w nicość. Polska jest wieczna. Będzie istniała, tutejsza, razem z nami wszystkimi, też tutejszymi, wiecznie oraz postwiecznie, to znaczy tak długo, jak długo będą istniały narody - to znaczy tak długo, jak długo będzie istniała ludzkość - to znaczy tak długo, dokąd ludzkości nie zastąpią tutaj, nie wyprą jej stąd jakieś inne, ciekawsze i piękniejsze od naszego gatunki - ślimaki, wirusy (kiedy tylko trochę podrosną) albo obdarzone umiejętnością myślenia i mówienia wodne lilie".

Ale nie ma co się obawiać, pocieszam za Rymkiewiczem, te ślimaki czy lilie będą polskie, arcypolskie. Różne w każdym razie od tych niemieckich czy ruskich. Krew i gleba, zwłaszcza - jak mi się wydaje - gleba, znają bowiem dobrze swą moralną powinność.

Zbigniew Mikołejko jest filozofem i historykiem religii, eseistą. Profesor w Warszawskiej Wyższej Szkole Humanistycznej im. Bolesława Prusa oraz Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, gdzie kieruje także Zakładem Badań nad Religią. Ostatnio wydał książkę: "W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu" (2009).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2010