Brzuch wielkiego miasta

Bohaterowie „Lalki”, pogrążeni w rozpaczy, w nihilizmie prowadzącym do klęski, dostrzegają – podobnie jak Fryderyk Nietzsche pracujący właśnie nad swoimi pierwszymi dziełami – że „Bóg umarł”.

25.03.2013

Czyta się kilka minut

Warszawa w „Lalce” Wojciecha Jerzego Hasa, powstałej w 1968 r. ekranizacji powieści Bolesława Prusa. / Fot. Polfilm / EAST NEWS
Warszawa w „Lalce” Wojciecha Jerzego Hasa, powstałej w 1968 r. ekranizacji powieści Bolesława Prusa. / Fot. Polfilm / EAST NEWS

W szkole nie lubiłem „Lalki”. Brnąłem przez nią boleśnie, z oporami. I wydawało mi się, że unosi się z niej jakiś szarawy, posępny opar. Że rozgrywa się ona gdzieś w matni albo – to pewniej – w głębi kamiennej pustyni, w Karakorum odartym z naturalnego życia. A jej słowa smakowały niczym popiół, niczym pył – gorzki, zimny i suchy. I nie wierzyłem jakby w rzetelność i żywotność jej postaci. Raczej miałem je za widma, za fantomy, za pałuby czy kukły. Tak zdawały mi się bezcielesne, tak wyzute z tchnienia i krwi...

Z różnych pewnie to było względów, wtedy dla mnie niejasnych, niezbyt jeszcze świadomych. Dzisiaj, po lat dziesiątkach, kiedy czas, umykając w nicość, czyli w wieczność, zleczył boleść tamtej niedobrej lektury (Tempus fugit, aeternitas manet – powie Bolesław Prus w tytule jednego z najważniejszych, najstraszliwszych rozdziałów), a dojrzalsze czytanie, niczym łaska widzenia dana Tobiaszowi starszemu, zdjęło mi bielmo z oczu, próbuję jakoś zrozumieć dawną niechęć i niemoc, trochę je wyjaśnić i uporządkować.

CZAS STARYCH SNÓW

Myślę zatem najpierw – to idea jeszcze nader prosta i powierzchowna, jak wszystkie zresztą idee flirtujące z socjologią światopoglądu – że słyszałem ongiś w „Lalce” głuchą i żałosną pieśń wielkiego miasta, pozbawioną wszelkiej urody. Tej nawet, którą odczuć można w pieśni zastępów szatańskich z „Raju utraconego” przed ostateczną dla nich rozprawą z zastępami aniołów. Że słyszałem pieśń całkiem obcą mojemu ówczesnemu doświadczeniu i marzeniu, wprzęgniętemu bez reszty w romantyczną przestrzeń agrarną, przestrzeń leśną i wiejską, najwyżej małomiasteczkową – jedyną, zdawało się, możliwą scenę polskich „dziejów malowanych” i tragicznych. Jak w wierszu Konopnickiej (bo jakżeby inaczej?):


Ojczyzna moja – to te ciche pola,

Które od wieków zdeptała niewola,

To te kurhany, te smętne mogiły –

Co jej swobody obrońców przykryły.




Ich aktem ostatnim, zastygłym jednak w moim młodzieńczym umyśle jako absolutny wzorzec i szlachetny potencjał przyszłego zmartwychwstania narodu, był wówczas rok 1863. Był wielki mitologią styczniowego powstania, szyty krwią „srebrnego ptaszęcia” na śniegu bezlitosnej historii, przedstawiony boleśnie na żółtawych kartonach „Lituanii”, „Polonii”, „Warszawy”, na płótnach Adama Chmielowskiego albo Maksymiliana Gierymskiego, zwłaszcza w „Patrolu powstańczym – pikiecie”, w gorzkich żalach poetów (znowu więc Konopnicka: „Rok 1863”), w „Gloria victis” Orzeszkowej, w opowiadaniach Żeromskiego, w wierszu Józefa Czechowicza „Piłsudski”. Tak, szczególnie w tym wierszu:


śnieżne konie śnieżyca po świętym marcinie

zamieć dom tratowała a dom mocny wytrwał

dawny czas w zegarach szafach skrzyniach

litwa litwa


(...)
jezioro sine wolno szło do brzegu

usypiając fale jak dzieci

w domu dzieci bez kołysek kołysał spod śniegów

jęczący nieustannie rok 63




A tymczasem w „Lalce” nie było nic z tych obrazów, z tych wersetów. Nic z patetycznych snów, z wizji obrzmiałych od pięknego cierpienia, pięknego umierania. Nic z bohaterstwa „chłopców naszych”, z heroizmu polskiego domu, ołtarza razem i szańca. Tylko z rzadka jakieś niejasne aluzje, cyniczne zdania: „Gotował [młody Wokulski] wraz z innymi piwo, które do dziś dnia pijemy, i sam w rezultacie oparł się aż gdzieś koło Irkucka”.

Nie przychodziło mi więc do głowy, że narodowe zmartwychwstanie – wciąż przecież, nie tylko w umysłach mojego pokolenia, trwał jakoś, aż do 1989 r., polski wiek XIX z jego przeklętymi problemami – może się rodzić inaczej niż z umęczonego ciała „Chrystusa narodów”: zatem z „brzucha wielkiego miasta”, z modernizacji i urbanizacji, z ukształcenia nowych wielkich podmiotów zbiorowych, robotników przemysłu i miejskiej inteligencji. Czyli, słowem, z ostatecznej, doprawdy ostatecznej śmierci starego wiejskiego świata wraz z przypisaną mu dwoistością: szlachecko-inteligenckiego mitu (etosu) i pańszczyźnianego chłopskiego fatum.  

Prus – nie mogłem tego ni rozumieć, ni wyczuć – był pierwszym u nas pisarzem tego modernistycznego i wyzwoleńczego jutra. Nade wszystko, rzecz jasna, w „Lalce”. I nie pasował jeszcze do archaicznego i naiwnego krajobrazu wyobraźni.

CZAS WIELKANOCNY

Realizm „Lalki” Prusa, jak chcą jej czcigodni badacze, zapewne, owszem, jest realizmem i zapewne, owszem, da się go rozpisać na dokładne obrazy kształtów konkretnych i widomych: mebli i tabakierek, paltotów i dorożek, domów i parasolek, obyczajów i zachowań, ulic, sklepów i kościołów Warszawy. Ale ja, czytając dzieło, teraz już z niepokojem, jeśli nie z metafizyczną trwogą, odnoszę nieodparte wrażenie, że wszystko to epifenomeny, naskórkowe pojawy czegoś znacznie głębszego, ukrytego jakby poprzez ową „ciemność widomą”, o której mówi gdzieś Milton, obrazując piekło. A może, może nawet i epifanie?

Epifanie jednakże czego? I znowu muszę uciec się do swoich dawnych emocji, dawnych przeżyć.

Od czasu więc, jak moja babcia Maria, wziąwszy mnie, kilkulatka, za rękę, zaprowadziła do lidzbarskiej gotyckiej fary pod wezwaniem Piotra i Pawła, abym stanął wobec symbolicznego grobu Chrystusa, Wielki Tydzień oraz Wielkanoc jawiły mi się jako sfera zimna i pustki. Stary krucyfiks, złożony na fioletowym suknie i białe, ukrzyżowane ciało Boga nie miały w sobie nic z obietnicy i nadziei – tchnęła od nich nieczułość i powiew śmierci. A strzeliste, cudowne łuki świątyni, zwykle tak pełnej ducha i światła, nie traciły wprawdzie nic ze swego piękna, ale stawały się teraz obce, dalekie, nie moje, obojętne. Mrok unosił się w powietrzu i dławił, nie biły dzwony, milczały chóry i organy. A później, kiedy już podrosłem i sam wędrowałem ze „święconką” na kościelny dziedziniec, było jeszcze gorzej: długa droga, szyta, jak to zwykle na Warmii o tej porze, deszczem i wiatrem, zziębnięty ksiądz mamroczący w pośpiechu, niestarannie jakieś formułki i w pośpiechu, niestarannie kropiący nasze dziecinne koszyczki... A w wielkanocną niedzielę we wszystkich domach dary ducha zdawały się najwyraźniej ustępować przed darami stołu.

„Lalka” Prusa, wprawdzie w innym czasie i scenerii, przywołuje, nie lękając się średniowiecznych wręcz ikon dewocji, podobne doznania, podobny chłód, podobnie zgrzebną boleść. I dojmującą nieczułość materii. „[W Wielki Piątek Wokulski] wszedł do kościoła i zaraz na wstępie znowu uderzył go nowy widok. Kilka żebraczek i żebraków błagało o jałmużnę, którą Bóg zwróci litościwym w życiu przyszłym. Jedni z pobożnych całowali nogi Chrystusa umęczonego przez państwo rzymskie, inni w progu upadłszy na kolana, wznosili do góry ręce i oczy, jakby zapatrzeni w nadziemską wizję. Kościół pogrążony był w ciemności, której nie mógł rozproszyć blask kilkunastu świec płonących w srebrnych kandelabrach. Tu i ówdzie na posadzce świątyni widać było niewyraźne cienie ludzi leżących krzyżem albo zgiętych ku ziemi, jakby kryli się ze swoją pobożnością pełną pokory. Patrząc na te ciała nieruchome, można było myśleć, że na chwilę opuściły je dusze i uciekły do jakiegoś lepszego świata”.

I dalej, bardziej jeszcze dosadnie i spektakularnie: „W nawie, u konfesjonału, u drzwi kaplicy grobowej, widać było zgięte postacie klęczących. Niektórzy czołgali się do krucyfiksu na podłodze i ucałowawszy go, kładli na tacy drobne pieniądze wydobyte z chustki do nosa. W głębi kaplicy, w powodzi światła, leżał biały Chrystus otoczony kwiatami. Zdawało się Wokulskiemu, że pod wpływem migotliwych płomyków twarz jego ożywia się, przybierając wyraz groźby albo litości i łaski. Kiedy pozytywka wygrywała »Łucję z Lamermooru« albo kiedy ze środka kościoła doleciał stukot pieniędzy i francuskie wykrzykniki, oblicze Chrystusa ciemniało. Ale kiedy do krucyfiksu zbliżył się jaki biedak i opowiadał Ukrzyżowanemu swoje strapienia, Chrystus otwierał martwe usta i w szmerze fontanny powtarzał błogosławieństwa i obietnice... »Błogosławieni cisi... Błogosławieni smutni...«”.

CZAS „BEZWIARY”

Warszawa z czasów „Lalki” w ostatnim ćwierćwieczu XIX stulecia przeobraża się właśnie w miasto wielkie (jest trzecim co do wielkości miastem rosyjskiego imperium, jednym z największych miast Europy, największym w świecie miastem żydowskim) i miasto świeckie, w Saecular City. To rzecz jasna początek dopiero procesu i widmo świeckiej metropolii dopiero się rysuje na horyzoncie, ale fantom sekularyzacji dźwiga się już potężnie ku oniemiałym niebiosom, zaklęty w kamienną i przedpotopową jakby bryłę warszawskiego kościoła.

 „Lecz i w tym, i w tamtym wypadku nie wiedział [Wokulski] dobrze, co się koło niego dzieje; więc patrzył w tej chwili [w Wielki Piątek, przed przekroczeniem progu świątyni – Z.M.] na kościół jak na rzecz zupełnie nową dla siebie. »Co to jest za ogromny gmach, który zamiast kominów ma wieże, w którym nikt nie mieszka, tylko śpią prochy dawno zmarłych?... Na co ta strata miejsca i murów, komu dniem i nocą pali się światło, w jakim celu schodzą się tłumy ludzi?... Na targ idą po żywność, do sklepów po towary, do teatru po zabawę, ale po co tutaj?...« Mimo woli porównywał drobny wzrost stojących pod kościołem pobożnych z olbrzymimi rozmiarami świętego budynku i przyszła mu myśl szczególna. Że jak kiedyś na ziemi pracowały potężne siły dźwigając z płaskiego lądu łańcuchy gór, tak kiedyś w ludzkości istniała inna niezmierna siła, która wydźwignęła tego rodzaju budowle. Patrząc na podobne gmachy, można sądzić, że w głębi naszej planety mieszkali olbrzymowie, którzy wydzierając się gdzieś w górę, podważali skorupę ziemską i zostawiali ślady tych ruchów w formie imponujących jaskiń. »Dokąd oni wydzierali się? Do innego, podobno wyższego świata. A jeżeli morskie przypływy dowodzą, że księżyc nie jest złudnym blaskiem, tylko realną rzeczywistością, dlaczego te dziwne budynki nie miałyby stwierdzać rzeczywistości innego świata?... Czyliż on słabiej pociąga za sobą dusze ludzkie aniżeli księżyc fale – oceanu?...«”.

Nad tym wielkim gmaszyskiem – dawnej wiary, nowej „bezwiary” – przędzie się wielka cisza. Ale milczy nie tylko Bóg. Na wielkie miasto zstąpił szatan historii i milczą również poskromione przez żelazną łapę imperium i zrewoltowane zarazem warszawskie kościoły. Nie jesteśmy bowiem tu w czasie niewinnym. Jesteśmy w czasie mroku i postyczniowej „smuty”, kiedy to arcybiskup Zygmunt Szczęsny Feliński został zesłany do Jarosławia nad Wołgą na lat 20 (1863-83) za opublikowanie patriotycznego listu do cara. W czasie jego wygnania w kościołach warszawskich umilkły organy, dzwony i śpiewy (i dlatego, nawet w okresie wielkich świąt, nie tylko w triduum paschalne, nie doświadczają ich bohaterowie „Lalki”).

I owszem, w „Lalce” na pozór wiara religijna w katolickim wydaniu jest powszechnie obecna. Ale jest to wiara w stanie kryzysu – wiara na ogół zbanalizowana, sprowadzona do pustych form obrzędowych, zewnętrznych, „wytarta” niejako i pozbawiona głębszego znaczenia. Dowodzą tego chociażby wyświechtane, zużyte zwroty, które – mimo wszechobecności – o niczym właśnie nie świadczą. Nie świadczą przede wszystkim o jakiś poważniejszych uczuciach czy przeżyciach. I z tego też powodu Prus każe bohaterom swojej powieści posługiwać się nimi w kontekstach zgoła niereligijnych: „Sklep zostawił na Opatrzności boskiej”; „Boże – pomyślał – jak ja głupio muszę wyglądać z tymi pieniędzmi”; „Dzięki Bogu – pomyślał – że jestem legalnym dzieckiem moich rodziców”; „Prosi Boga, ażeby jego dom poszedł za 120 tysięcy rubli”.

Ale tandetny i farsowy jest także w powieści Prusa drobnomieszczański antyklerykalizm, sprowadzający się do nic nieznaczących słów i gestów i reprezentowany przez ojca Rzeckiego oraz jego przyjaciela, pana Raczka.

Żadnych głębszych uczuć ani przeżyć nie przedstawiają nade wszystko praktyki religijne warszawskich arystokratów czy zamożnego mieszczaństwa. Skwapliwie wprawdzie zdają się oni przestrzegać formalnych reguł katolickiej religijności (groby wielkanocne, święcone), lecz w gruncie rzeczy są bezreligijni, doświadczają duchowej pustki, którą starają się zapełnić na różne sposoby. Katolicka obrzędowość ponadto jest kolejną dla nich okazją do zademonstrowania swego statusu, a także pokazu mody. Stąd problem nowej sukni Izabeli czy jej powozu – słowem: problem „pokazania się światu” – całkowicie wypełnia czas Wielkiego Tygodnia, rzekomo przeznaczony na duchową odnowę, pobożne praktyki i dobroczynność. Ta ostatnia zaś z kolei jest obłudną i farsową techniką tworzenia moralnego alibi, swoistej „zasłony dymnej”, która ma przysłonić nieczułość wobec nędzy i upodlenia ludu oraz własną rozrzutność, rozpustność i nieodpowiedzialność. Która – na dodatek – służy przede wszystkim licytacji w sprawach pozycji społecznej i materialnej siły. I wywołuje, jak wielkopiątkowa kwestia pań „z towarzystwa”, jedynie nudę: „Machinalnie spojrzał [Wokulski] na środek kościoła. Przy bliższym stoliku hrabina drzemała, a panna Izabela ziewała, przy dalszym trzy nie znane mu damy zaśmiewały się z opowiadań jakiegoś wykwintnego młodzieńca”.

Myśli i spojrzenia Wokulskiego są w tej chwili bezlitosne. I wydaje się, że za moment rozpędzi całe to „targowisko próżności” i wygna przekupniów ze świątyni, zostawiając ją ludowi zbożnemu i pokornemu.

Prus bowiem – nie bez pewnej naiwności, nie bez szycia grubymi nićmi socjologicznej tkaniny – przeciwstawia tej fałszywej i pozornej religijności nasyconą głębokimi przeżyciami i wzruszającą religijność dzieci oraz ludu. W „Lalce” zatem tylko dzieci i lud potrafią zrozumieć rozpacz, nędzę i upodlenie oraz wybaczyć. I tylko dzieci i lud doznają prawdziwej, niekłamanej więzi z Chrystusem umęczonym, zabitym i powstającym z martwych, a także radości i nadziei.

Co więcej, nawet pozytywni bohaterowie powieści – Rzecki czy Wokulski – nie są wcale wolni od tej pustki duchowej. I także oni doświadczają powszechnego kryzysu wiary. Rzeckiemu zastępują ją zatem mity patriotyczne i napoleońskie; zastępują ją też nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa i wojaczki w węgierskim powstaniu 1848 roku, a wreszcie drobne, drobiazgowo przestrzegane rytuały dnia codziennego. Wokulski poszukuje natomiast najwyraźniej odpowiednika wiary w naiwnych „snach o potędze” i marzeniach XIX-wiecznej nauki, jak również w paryskim spirytyzmie czy mediumizmie. Nie bez powodu: pierwsze seanse spirytystyczne odbyły się wprawdzie w Warszawie już około 1853 r., ale dopiero przybycie w listopadzie 1893 r. – na zaproszenie psychologa i filozofa Juliana Ochorowicza (Ochockiego z „Lalki”) – słynnego włoskiego medium, Eusapii Palladino, stało się katalizatorem dla eksplozji tego zjawiska. Prus zatem zajmie się nim obszerniej i poważniej dopiero w „Emancypantkach” i późniejszych „Kronikach tygodniowych”. Wreszcie Izabela Łęcka, próbując pogodzić swą wewnętrzną pustkę z sentymentalizmem, resztkami katolickiej wiary i erotycznymi pożądaniami, będzie próbowała dokonać – budzącego moralną zgrozę – połączenia chrześcijaństwa z pogaństwem, kultu Chrystusa z kultem Apollina.

Dla głównych bohaterów „Lalki” nie ma jednakże wyjścia: pogrążeni w rozpaczy, w nihilizmie prowadzącym do klęski, żyjąc „nicością woli” oraz „wolą nicości”, dostrzegają – podobnie jak Fryderyk Nietzsche, pracujący właśnie nad swoimi pierwszymi dziełami – że „Bóg umarł”. I więcej: że nie sposób znaleźć innego, nowego Boga.

CZAS SPEKTAKLU

Świat społeczny w „Lalce” to w istocie zatem świat bezreligijny.

Pogłębia to wrażenie – duchowej pustki, zimna oraz obumarcia ducha – coś jeszcze, co umyka chyba spojrzeniom skupionym na realizmie powieści. Wbrew pierwszemu spojrzeniu bowiem „Lalka” nie jest wcale realistycznym obrazem Warszawy, a przejmującą wizją jakiegoś kalekiego fantomu, fragmentarycznego kadłuba. Nie ma tutaj chociażby żadnych obrazów żydowskiego, protestanckiego czy też prawosławnego świata, świata nie tylko religijnego. A przecież był to świat rozległy, wielojęzyczny i wieloreligijny pejzaż, znaczony nie tylko gmachami świątyń, rozmaitością obyczajów i głosów, ale przede wszystkim konfliktem i represją, płynącymi z dojmującej obecności rosyjskiej władzy, mowy i wiary. Ta jaskrawa w swej nieobecności rzeczywistość nieprzedstawiona nie jest jedyną postacią niebytu. Także świat polski i katolicki jest w powieści Prusa światem wypreparowanym, poddanym bezwzględnym cięciom.

Niecała zatem Warszawa – inaczej choćby niż Paryż w wielkich panoramach Wiktora Hugo – gra w tym spektaklu. Przeciwnie: znów, tym razem w ogromnej skali, staje nad nią „ciemność widoma”, z której wyłaniają się, niczym odrębne i rozproszone szczątki, pewne tylko miejsca, wydobyte jakby z otchłani, jakby z „brzucha wielkiego miasta”, jednym majeutycznym cięciem. Ot, kilka mieszkań, kilka salonów, kilka kościołów, jeden sklep, jedna albo dwie restauracje, jedna sala sądowa, kilka fragmentów parku czy też ulicy. Ale są to stacje indywidualnej i zbiorowej (grup społecznych, środowisk) drogi przez mękę. Albo – to raczej – mansjony, rozstawione jak w średniowiecznej pasji, granej na ulicach miasta przez całą jego społeczność, i ogniskujące całą wiarę i ból, całą namiętność, trwogę, nadzieję, iluzję.

Bo też arcydzieło Prusa jest właśnie świeckim widowiskiem pasyjnym nowoczesnego świata, w którym na dodatek dokonuje się przez Aufhebung dialektyczne zniesienie, dramatyczna synteza, mówiąc w skrócie, namiętności i wiary przedstawionej w „Katedrze Marii Panny w Paryżu” z namiętnością i rewolucją przedstawioną w „Nędznikach” (nie na darmo nawiedzają przerażoną Izabelę powidoki z fabrycznego Paryża i nadciągające z otchłannej przyszłości widmo „buntu mas”).

Nowoczesne zmartwychwstanie będzie tedy – zdaje się wieścić Prus – rewoltą wyjarzmionego ludu, a Wokulski jego niepewnym, zdradzającym siebie samego i wyzutym z wiary mesjaszem: „Dlaczego wzniosłe obietnice Chrystusa nie mają być spełnione; choćby przez takich jak ja niedowiarków, skoro pobożni zajmują się czym innym?”.

Na razie jednak ucieka się do większych lub mniejszych łask dobroczynnych, podnosi upadłych nędzarzy i przemienia uliczną prostytutkę, swą jawnogrzesznicę, swą Marię Magdalenę („Do tacy podeszła młoda, uróżowana dziewczyna. Położyła srebrną czterdziestówkę, ale nie śmiała dotknąć krzyża. Klęczący obok z niechęcią patrzyli na jej aksamitny kaftanik i jaskrawy kapelusz. Ale gdy Chrystus szepnął: »Kto z was jest bez grzechu, niech rzuci na nią kamieniem«, padła na posadzkę i ucałowała jego nogi jak niegdyś Maria Magdalena”).

Nie przypadkiem więc Wielki Piątek, a i Wielka Niedziela są w powieści tym miejscem szczególnym, miejscem na skrzyżowaniu dróg, w którym spotykają się drogi osób i grup społecznych, a wielkie cienie zmarłych unoszą się nad figurkami współczesnych. I niewiara mocuje się z wiarą. Nie przypadkiem pojawia się ewangelista Rzecki: bo któż z większą nadzieją i miłością, pomimo rozczarowań, opisałby to dźwiganie się Wokulskiego ze społecznej otchłani, to naigrawanie się niewiernych, to niesienie krzyża żywota i biczowanie słowem, to odtrącenie i heroizm nowego wzoru? A także wszystkie te łaski miłosierne, akty przemian i ozdrowienia?

To jednak oczywiście Pasja na scenie Saecular City, „z wszelkimi znaki danymi sobie”. To obrazy zatem rozproszone, wydobyte z kontekstu ewangelicznej wiary, niepełne i zniekształcone. I figury w nowych przebraniach i maskach, obsadzone w innych rolach historycznych i społecznych – w świecie, w którym, jak chciał Ludwig Feuerbach, Bóg ściągnięty został za nogi na ziemię, a Chrystus stał się wyłącznie „sumą ludzkiej nędzy”. A nowy i potencjalny mesjasz zstępuje ze swej drogi i doznaje upadku. I nikt nie czeka chyba na paruzję: wszyscy umierają albo przynajmniej oddalają się ze sceny. Choć nie wiadomo do końca, jak z tą paruzją. Ostatni przecież rozdział powieści ma za cały tytuł znak zapytania, list Węgiełka zaś wnosi tyle wątpliwości co do śmierci Wokulskiego pod zwaliskiem zamku w Zasławiu, że pomyśleć da się cud ocalenia, a nawet i anastasis: opuszczenie, pustka grobu, zmartwychwstanie w jakimś dalekim świecie.


ZBIGNIEW MIKOŁEJKO (1951) jest filozofem i historykiem religii, eseistą, pracownikiem Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Opublikował m.in. książki „Śmierć i tekst. Sytuacja ostateczna w perspektywie słowa” (2001), „W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu” (2009), „We władzy wisielca” (2013). Do księgarń trafiło właśnie „Jak błądzić skutecznie” – rozmowa rzeka, którą z profesorem Mikołejką przeprowadziła Dorota Kowalska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2013