Jazda z Mickiewiczem

Ze wspomnień, listów i wierszy Rymkiewicz nie potrafi już wyczytać niczego nowego. Teraz Mickiewicz służy mu do kontemplacji nicości. I Polski świętej, lecz podszytej zgnilizną.

27.05.2019

Czyta się kilka minut

 / ANDRZEJ WIKTOR / FORUM
/ ANDRZEJ WIKTOR / FORUM

Wfelietonie z cyklu „Załatwione odmownie” Antoni Słonimski wspominał londyńską rozmowę z sekretarką premiera Władysława Sikorskiego, która miała mu za złe, że przyjeżdża na audiencję rowerem. „– Poeta polski na emigracji nie powinien jeździć na rowerze. Mickiewicz na rowerze nie jeździł. – Bo nie było rowerów – odpowiedziałem”. To było pół wieku temu.

Dziś na złość Słonimskiemu i jemu podobnym Mickiewicz jeździ na rowerze w tytułowym szkicu najnowszego zbioru mickiewiczianów Jarosława Marka Rymkiewicza, szóstego już z cyklu i ponoć ostatniego.

Ma się rozumieć, jeździ (a ściślej: odjeżdża) we śnie autora; znamienne, że ów sen Rymkiewicz analizuje równie wnikliwie, jak inne świadectwa o życiu Mickiewicza. Gdyż sen o Mickiewiczu, wyśniony przez kogoś, kto się od lat czterdziestu Mickiewiczem zajmuje, jest jakimś świadectwem o życiu Mickiewicza, nieprawdaż? Jest też świadectwem o życiu Rymkiewicza, ale najprędzej jest takim świadectwem, w którym granice między życiem Mickiewicza (czego można się o nim dowiedzieć) a życiem Rymkiewicza (co chce nam o nim powiedzieć) uległy po trosze zatarciu. Książka „Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze” to więc raport o życiu przyśnionym, spełnionym w sięganiu, gdzie wzrok nie sięga, a rozum nie złamie – a w tym sen bywa pomocnym narzędziem.

Kłąb/głąb

Jakby ktoś nie wiedział, to zwracam uwagę, że nie o poezji czy życiu literackim tu mowa, ale o życiu per se – i to nie życiu Mickiewicza, lecz życiu absolutnym. Z tej myśli wysnuł się (w roku 1986) pierwszy z cyklu Rymkiewiczowski „Żmut” – tytuł oznacza kłąb nitek, na którego rozsupływaniu zeszło owe sześć tomów. „Pełne tajemnic życie Mickiewicza – czytamy na jednej z pierwszych stronic „Żmuta” – jest wzorem, archetypem życia polskiego. Dotykając tych tajemnic, starając się je przeniknąć i nazwać, dotykamy tajemnic naszego tutaj, na tej ziemi życia. Każdy z nas jest nim i mówiąc coś takiego, dochowujemy mu wierności, ponieważ on chciał, abyśmy tak właśnie pojmowali, tak interpretowali przypadki jego życia (...). Kto opowiada o jego życiu, opowiada więc (...) o sobie samym”.

Jak z tego wynika, także sen o Mickiewiczu na rowerze, jako sen o Mickie/Rymkie/wiczu, stanowi opowieść o życiu polskim jako takim. A skąd rower? O tym z kolei mówi Rymkiewicz w rozmowach z Adamem Poprawą „Mickiewicz, czyli wszystko” (rok 1994), gdy cykl liczył dopiero trzy części – także na jednej z pierwszych stron: „Wszystkie elementy tego losu muszą być traktowane na równych prawach. Wszystkie muszą być – i wszystkie są dla mnie – równie ważne. W tym porządku kolor surduta, kształt plastrona, rodzaj fajki, nazwa stacji pocztowej, maść koni oraz sposób wymawiania samogłosek (...) są równie ważne jak kształt wiersza”. Ważny jest więc i rower, bo w życiu Mickiewicza nie zaistniał i zaistnieć nie mógł, gdyż go jeszcze nie było. A to w życiu Mickiewicza otwiera perspektywę na rolę rzeczy, których nie znał, nie zaznał i nie przewidział, która go egzystencjalnie ogranicza, a zatem określa.

By skończyć ze „Żmutem”, kryjącym wśród nitek afekt inicjacyjny polskiego romantyzmu (wedle tych rewelacji Adam „miał romans z hrabiną i w dodatku zrobił jej dziecko”, ona odpowiedziała zaś próbą samobójczą), dziś widać, jak gęsto rekwizyty w rodzaju świec i lamp gazowych, zapałek, kałamaszki bez resorów, surdutów, bruków, duchów i śmierci Wertera powracają w następnych częściach cyklu. Rymkiewicz układa z nich kolejne pasjanse, dorzucając z rękawa coraz to nową kartę.

Drugi tom, „Baket” (rok 1991) proceder ten komentuje instrukcją dla czytelnika książki: „Fragmenty, z których ją zlepiam, również mogą być czytane w dowolnej kolejności. Czytelnik jest sobowtórem autora, autor sobowtórem czytelnika. Chaos, który jest w głowie autora, powinien więc być odzwierciedleniem chaosu, który ma w głowie czytający. I odwrotnie”.

Co oznacza między innymi, że wszystko jest równie ważne, bo wszystko tłumaczy wszystko i znaczy, ile znaczy. Tym sposobem z opowieści biograficznych wylęgają się ewokacje poddane anarchicznej swobodzie wyobraźni. Wolność od dyscypliny historyka literatury czy kultury materialnej i wolność do wczucia w uczucia swojego bohatera. „Zaskoczenie: skąd to się wzięło? dlaczego ja to napisałem? Było to gdzieś w głębi, w topieli, na dnie, i tak dobrze ukryte, że nic o tym nie wiedziałem. Albo było jeszcze głębiej, pode dnem, w nicości, gdzie nie ma już nic, nawet i tego, co tam jest” (w „Do Snowia i dalej...”, rok 1996). Czyja to głąb? Czasów mickiewiczowskich czy Rymkiewicza? I czyja nicość?

Pieśń pomyj

Do czego to wiedzie, wskazuje dowodnie tom „Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze”. Nie jest to bowiem, jak dawniej, skłębiona zawrotnie gawęda, lecz zbiór 32 (nie licząc aneksów) rewizji podejmowanych już przez Rymkiewicza wątków. Ewidentne wyskrobki z dna wora. Lecz mniejsza o to. Chcę wskazać, jak realia przerastają w fantazje.

Oto przykład: śmieci na paryskiej ulicy Louis-le-Grand, gdzie Mickiewicz zamieszkał jesienią 1832. W tej samej kamienicy mieszkała wcześniej z mężem Klementyna z Tańskich Hoffmannowa. I opisała, że pod domami zalegają stosy śmieci, a przez specjalne rynny kucharki spuszczają na ulicę pomyje i resztki. I zaraz apokaliptyczna imaginacja pisarza wystawia sobie „Mickiewicza, który, gdzieś w pierwszych dniach grudnia 1832 roku, odkłada gęsie pióro, którym pisze pierwszą księgę »Pana Tadeusza«, i zamyślony, zadumany, wsłuchuje się w łomot pomyj zlatujących rynną – gdzieś z piątego piętra; można by to nawet nazwać śpiewem pomyj, ich pieśnią – mroczną i niepojętą. Słucha, odłożywszy pióro, z głową opartą na dłoni, posępnej pieśni pomyj we francuskiej rynnie. A potem, wychodząc z domu, ślizga się przed bramą na zamarzniętych pomyjach”.

Czymże są emblematyczne smyrneńskie kupy śmieci – przed którymi wieszcz będzie w przyszłości z rozczuleniem przystawać, bo przypomną mu Litwę – wobec tej ohydy? To ma być centrum cywilizacji zachodniej? „W tym uniwersalnym śmietniku, w tym ucywilizowanym smrodzie, w tym globalnym szambie” przyszło – podsuwa Rymkiewicz – żyć Mickiewiczowi całe lata.

Tymczasem jest z tym tak jak z historią, że w Moskwie na placu Czerwonym rozdają rowery. Rynien żadnych, prócz tych zwykłych, na zewnątrz ścian w Paryżu nie było, bywały natomiast na klatkach schodowych zsypy, zwykle do wysokości drugiego piętra, bo wyżej mieszkała służba lub ludzie ubożsi, nie gotujący w domu. Co tam wlewano, spływało do beczek, i to od podwórka. Śmieci pod wieczór istotnie wynoszono, by zajęli się nimi zbieracze szkła, kości, szmat i papieru; resztę o świcie usuwały służby miejskie. Brak mitycznych rynien do pomyj łatwo stwierdzić, obcując z ikonografią z epoki, a co do śmieciarzy, pomniejsza literatura francuska opisała ich ze sto razy. Albo i nie pomniejsza, by wymienić ­Baudelaire’a i Apolli­naire’a.

W innym szkicu Rymkiewicz upiera się, że Mickiewicz pisał gęsim piórem i żałuje, że nie może wyobrazić sobie jego kałamarza. Ni śladu po kałamarzu! „To czysta nicość (...) – puste miejsce po czymś, co z tego miejsca wypadło; próżnia po czymś, co istniało; nicość (mówiąc trochę inaczej) połączona z istnieniem, wskazująca na nie, nawet – przypominająca sobie o nim; nicość, która pamięta”. Tyle o kałamarzu, a co do pióra: „mam niemal siedemdziesiąt siedem lat, przeczytałem setki, nawet tysiące książek opowiadających o dziewiętnastowiecznej literaturze i dziewiętnastowiecznych obyczajach, i w żadnej z nich nie znalazłem jakiejkolwiek informacji na temat pochodzenia gęsich piór – skąd się one brały, co trzeba było zrobić, żeby wejść w posiadanie takiego przedmiotu”.

Widać nie czytał Rymkiewicz nigdy „Wspomnień niebieskiego mundurka” Wiktora Gomulickiego, gdzie sztuce temperowania piór gęsich poświęca się cały rozdział. Zastanawiając się, czemu pióra obcinano w połowie, Rymkiewicz nie domyśla się, że te z prawych skrzydeł (tańsze) właziły piszącym w oko. Część chorągiewki zostawiano, bo to chroniło przed sturlaniem się przyrządu pisarskiego ze stołu. Był to wyrób półprzemysłowy, odtłuszczany, utwardzany, a gęsi pochodziły głównie z Polski. Romantyzm europejski przeniosły na papier polskie gęsi.

Jednak nie w tym sedno. Wbrew kunsztownym wywodom Rymkiewicza wieszcz pisywał zapewne stalówką z szwedzkiej stali nierdzewnej. Upowszechniły się one w połowie lat 30., a w roku 1850 zakłady w Birmingham wyprodukowały już miliard, tak jest – miliard sztuk. Piszę to, mając przed sobą fotografię kryształowego kałamarza Adama Mickiewicza, oprawnego w stojak ze złoconego brązu. Na widełkach spoczywa emaliowana w kwiatki obsadka, zaopatrzona stalówką akuratnie taką, jak dzisiejsze. Żeby zobaczyć tę cenną pamiątkę, dość się pofatygować do warszawskiego Muzeum Literatury. Stanowczo: nicość lepiej Rymkiewiczowi wychodzi!

Czarna dziurka

I tak mniej więcej ze wszystkim. Bo też w miarę rozwoju mickiewiczowskiego cyklu coraz bardziej zajmuje Rymkiewicza nicość właśnie. To, co bezpowrotnie utracone, zatracone wśród sprzecznych relacji, przepadłe i niewyobrażalne. Ze wspomnień, listów i wierszy nie da się już wyczytać nic nowego, Mickiewicz więc jako temat przestaje służyć samemu sobie, służy kontemplacji nicości.

Na przykład opowieść o wrzuconym do wody pierścieniu hrabiego Maurycego Prozora stanowi pretekst do rozległych rozważań antynomii między nicością a mową: co istnieje, jest wypowiadalne, a co wypowiadalne, istnieje. Z okazji zaś mostka opisanego w balladzie „To lubię” powiada Rymkiewicz, konfrontując relacje świadków: „zdarza się, że coś takiego, całkiem nieźle istniejącego, znika z istnienia i traci istnienie, ponieważ jakoś źle się w istnieniu usytuowało, jakoś niekorzystnie było w nim usytuowane”.

Przepraszam, ale muszę przytoczyć ciąg dalszy. „Albo było to coś takiego, co przez istnienie nie było lubiane – i akceptowane. Powstaje tu zaraz pytanie, czy da się powiedzieć, że coś, co znika z istnienia (bo źle się w nim usytuowało lub źle je w nim usytuowaliśmy – lub przez całość istnienia nie było akceptowane), traci też istnienie?”.

Przepraszam, ale jeszcze to: „Wolno bowiem dopuścić taki domysł: to, co znika z istnienia, zmienia tym samym (zmienia tylko) swoją wcześniejszą (jedną z możliwych) sytuację istnieniową, a więc, nie tracąc istnienia, inaczej się wobec niego sytuuje – skrywa się przed nami i skrywa poza nim”.

Czy cytować dalej? Bo to ledwie połowa „melodii mgieł nocnych nad Czarnym Stawem”, jak rzekłby poeta... Mały traktat o istnieniu znicestwionym nieistnieniem to jedyna dziurka we flecie szczurołapa, którego melodia ma nas uwieść, a nawet niektórych uwiodła. Nie wiadomo czemu dotyka to tych, którzy egzaltują się polskim zaściankiem. Temat dla socjologa. I oczywiście: wolność Jarku w twoim zakamarku – co do mnie, jestem przekonana, że podłoże tego kompleksu jest czysto estetyczne.

Nosferatu jako wychowawca

Rymkiewicz wielce nie lubi klanu badaczy literatury. Zwłaszcza współczesnych, a najszczególniej kolegów. „Nikt nie powinien się wtrącać między mnie, czytającego, a Mickiewicza, który to dla mnie i o mnie napisał” – deklaruje w rozmowie z Adamem Poprawą. Stąd to jego cykl mickiewiczowski zwie się „Jak bajeczne żurawie” – bo to jemu, Rymkiewiczowi, „oni, czyli Mickiewicz, Domeyko, Zaleski, Goszczyński, Towiański, Chodźkowie, Januszkiewiczowie, Jełowiccy” oraz panie „Ksawera, Celina, Łucja, Kunegunda” zrzucili, niczym chłopcu z „Epilogu Pana Tadeusza”, pióra, by z nich ulepił skrzydła i do swoich wrócił.

W tym powrocie do swoich nadzwyczaj bruździ taka choćby badaczka romantyzmu – Maria Janion, energicznie wyrażająca kosmopolityczne poglądy (nieprzywoływana, nawet w bibliografii), albo Stanisław Rosiek, wybitny badacz okoliczności zgonu i kultu pośmiertnego Mickiewicza (konkurencja, przemilczany dla zasady). Skądinąd, co za namiętności i długoletnie animozje buzować muszą w skromnych pracowniach Instytutu Badań Literackich! Trzeba i temu poświęcić parę zdań.

Wszystkiemu winien upadek strukturalizmu, który miał być uniwersalny, ale do badań literackich nie nadawał się zupełnie. W braku metodologii pozostała duchologia: Pigoń i Kleiner redivivus. W plenarnej Sali Okrągłego Stolika zaczęto wywoływać ducha Polski. I czas był po temu: koniec lat 70., lata 80. Na tym tle wywiązała się kontrowersja, kto ma lepszy uchwyt do ducha. Czy wampiryzm Marii Janion lepiej obnaża gotyckie trzewia Nadwiślan? Czy też duch nasz zastygł między krwawą jatką a zaściankiem i odpoczywa po trudach wieszania?

Inaczej mówiąc, podejście uniwersalistyczne i perspektywa lokalna rozpoczęły współzawodnictwo o palmę sadyzmu. Do dziś nie wiem, czy bardziej bałam się międzynarodowego wampira Janion, który wysysa krew polską, czy też Wielkiego Księcia z „wąsatą kałmucką mordą”, który Polaków tak lży i chłosta, że go bez pamięci pokochali. A wy kogo byście wybrali? Nosferatu czy Wielkiego Księcia Konstantego? Przypomnijcie sobie ich buźki.

Oto wynik testu: Janion nie wiąże okrucieństwa z upokorzeniem mającym walor wychowawczy. Wystarczy jej dreszcz metafizyczny. Natomiast Rymkiewicz uwielbia się pastwić. Z lubością szpera w trumnach, otwiera groby i brzuchy – w zestawieniu z tą preferencją frenezja romantyczna okazuje się... po prostu romantyczna, czyli literacka. Dodam, choć ze wstydem, że wampir profesor Janion ma pewien uwodzicielski wdzięk, natomiast Rymkiewiczowskie tchnienie grozy wyzbyte jest erotyzmu, jakby ten nigdy nie istniał.

Pasje Janion sięgają przez literaturę ku egzystencji; pasje Rymkiewicza – przez literaturę ku egzystencji, a przez egzystencję do nieegzystencji, czyli nieżycia. Do jakich to wiedzie ideowych kontrowersji, przekona się każdy, kto weźmie do ręki pokonferencyjny tom „Słowacki mistyczny” (rok 1981) i ujrzy, jak pani profesor Janion wciąż bezlitośnie gasi i wyszydza doktora Jarosława Marka Rymkiewicza. Nie dziwota, że dar bajecznych żurawi gęsto nasyca resentyment.

Choć pewnie Maria Janion przystałaby na tezę, że „co utraciło swe istnienie, chce znowu zaistnieć i posługuje się w tym celu nami, naszą pamięcią, czyli naszym istnieniem” (JMR „Głowa owinięta koszulą”, rok 2012). Tyle że efektem jest dla Rymkiewicza „nasz Geisterwelt tutejszy – zapach gnoju, pluskiew, krwi i rękopisów”. Non sequitur, brak zgody na taką syntezę. Dziękuję, to był przyczynek do archeologii badań literackich w Polsce.

Polska grobem Polski

Ten właśnie spór, z czasów końcówki stanu wojennego, podzielił trwale badaczy narodowych męczarni. Przy czym szkoła gotycka uznała w pewnej chwili, że męki dobiegły kresu, i zajęła się czymś innym. Natomiast rodzimowiercy doszli do wniosku, że teraz się dopiero zaczyna. Patrz „Popas w Upicie”, ballada Mickiewicza z trzymaną w szafie mumią warchoła, który pierwszy zerwał obrady sejmu i w którego zapadłych oczodołach lśnią grobowo złote ruble. To trwa, to trwa! Szaf z taką zawartością nigdy pisarzom tego nurtu nie zabraknie. A arcymistrzem tej obediencji, tej masonerii zagrobowej, jest Jarosław Marek Rymkiewicz. Jego książki to nie tylko studia historycznoliterackie czy eseje, lecz także czarne msze narodowego masochizmu.

Rymkiewicz nie tylko kocha, ale i usiłuje narzucić swym czytelnikom taki obraz Polski, jaki go w Milanówku nawiedza.

To świętość podszyta zgnilizną, czystość podminowana zdradą, swojskość zakażona miazmatami (raz Wschodu, raz Zachodu), osobistość żywa, lecz i martwa zarazem. Kraj jedyny i niegodny miejsca na mapie, „naród święty i przeklęty”. Ostatnie zdanie wskazuje, że egzorcyzmuję tę Rymkiewiczowską wizję za pomocą „Trans-Atlantyku” Gombrowicza. Ten autor bowiem to jego faktyczny przeciwnik. Wróg tak wielki, że bodaj nigdy na tysiącach zapisanych przez Rymkiewicza stron niewspomniany.

Żadnego spojrzenia na Polskę z zewnątrz Rymkiewicz nie uznaje z zasady. Nie byłby sobą, gdyby nie zerknął raz jeszcze do trumny Mickiewicza (rzucając, nie wiem, czy intencjonalnie, podejrzenie, że okradł ją łowca pamiątek) lub nie odtworzył śmierci Wertera ze szczególnym uwzględnieniem tego, co mu wypływało z dziury koło oka i jak się w tym długo i boleśnie tarzał.

Ma swoje preferencje. Ich sens historiozoficzny wykłada, wspominając zapałki chemiczne, których Mickiewicz nie lubił, czyli siarniczki. To był – powiada – „ostatni punkt oporu, taki punkt, w którym zwycięskiej cywilizacji rozumu mówiono – nie, tu cię nie chcemy; tu cię nie wpuścimy”. Więc gdy już w końcu trzeba z nich korzystać, pozostaje choć rodzime słowo: język, „którego obca cywilizacja rozumu nie jest w stanie opanować i zniszczyć”, który jest „tym zaściankowym miejscem, w którym cywilizacja zaścianka może, jeśli tylko zechce, przetrwać – i które może obronić przed obcą inwazją”.

Co rzekłszy, Mickiewicz dosiada żółtego roweru i odjeżdża. Nim kur zapieje. ©

Jarosław Marek Rymkiewicz, ADAM MICKIEWICZ ODJEŻDŻA NA ŻÓŁTYM ROWERZE, Fundacja Evviva l’Arte, Warszawa 2018

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka, literaturoznawczyni, krytyczka. Autorka dwóch książek akademickich („Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” oraz „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda”) i trzech prozatorskich („Elizje”, „po drugiej stronie siebie”, „Strefa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2019