Marne 25 sekund

Choć nad Rumunią wisi groźba poważnego trzęsienia ziemi, władze w Bukareszcie nie robią zbyt wiele, aby przygotować na nie swoich obywateli.

12.04.2021

Czyta się kilka minut

Przechodnie przed kamienicą oznaczoną czerwoną kropką i napisem „Uszkodzony budynek”, „Niebezpieczeństwo śmierci”. Na dwa dni przed 40. rocznicą trzęsienia z 1977 r. i na dzień przed fałszywym alarmem, który poderwał kilkaset tysięcy mieszkańców rumuńskie / DANIEL MIHAILESCU / AFP
Przechodnie przed kamienicą oznaczoną czerwoną kropką i napisem „Uszkodzony budynek”, „Niebezpieczeństwo śmierci”. Na dwa dni przed 40. rocznicą trzęsienia z 1977 r. i na dzień przed fałszywym alarmem, który poderwał kilkaset tysięcy mieszkańców rumuńskie / DANIEL MIHAILESCU / AFP

Wszystko potrwa krócej niż półtorej minuty. O nadciągającym niebezpieczeństwie pierwsze dowiedzą się służby geologiczne, nieustannie monitorujące sytuację sejsmiczną w kraju. Ułamki sekund później czujniki – zamontowane w rumuńskiej elektrowni jądrowej Cernavodă nad Dunajem – wychwycą pierwsze drgania i rozpoczną automatyczną procedurę awaryjnego wygaszenia reaktorów. Światła uliczne i żarówki w niektórych domach zamrugają i przygasną, bo zakłócenie pracy tej siłowni, dostarczającej jedną piątą zużywanego w Rumunii prądu, przeciąży sieć energetyczną. To będzie pierwsze ostrzeżenie.

Drugim – i prawdopodobnie ostatnim – będzie jednozdaniowa wiadomość, rozesłana przez publiczny system wczesnego ostrzegania do jego subskrybentów. Wiadomość mówiąca o nadciągającym trzęsieniu ziemi o sile przekraczającej 7 stopni w skali Richtera. Zaledwie 25 sekund później pierwszy wstrząs uderzy w rumuńską stolicę.

Na kredyt

Opisany powyżej scenariusz nie jest prawdopodobny lub możliwy, lecz pewny. Bukareszt uważany jest za jedno z najbardziej zagrożonych sejsmicznie dużych miast w Europie. Mniejsze wstrząsy – wyczuwalne, choć niegroźne – zdarzają się tu kilka razy do roku. Większe, bardzo destrukcyjne, wypadają co około 40 lat lub mniej więcej trzy razy w ciągu stulecia. Dlatego, jak mówią niektórzy Rumuni, Bukareszt i tak żyje już trochę na kredyt, ponieważ ostatnie poważne trzęsienie miało miejsce w tym mieście dokładnie 44 lata temu.

Jednak kluczowym problemem rumuńskiej stolicy jest nie sam fakt regularnego występowania takiego kataklizmu, lecz jej techniczne i architektoniczne nieprzygotowanie na to zjawisko. Ogromna część budynków – przede wszystkim tych ulokowanych w historycznym centrum – jest w tak złym stanie, że może nie wytrzymać trzęsienia o sile przekraczającej 7 stopni Richtera.

Mimo to nikt nie wydaje się tym przejmować. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Stropy podparte stemplami

4 marca 1977 r. trzęsienie o sile 7,2 stopnia doprowadziło w Bukareszcie do zawalenia się 33 wielopiętrowych budynków i śmierci ponad półtora tysiąca ludzi; kolejnych 11 tys. odniosło rany. Jednak rozpoczęty niezwłocznie po tej katastrofie program oceny stanu i wzmacniania ocalałych budynków zakończył się niemal tak szybko, jak się zaczął.

Rządzący wówczas krajem Nicolae Ceaușescu – przez ponad dwie dekady sprawujący władzę dyktatorską, formalnie jako prezydent i sekretarz generalny partii komunistycznej – chciał ogłosić sukces prac rekonstrukcyjnych już podczas pierwszomajowego święta pracy. Dał tym samym inżynierom i ekipom budowlanym zaledwie dwa miesiące na doprowadzenie miasta do ładu. Tym, którzy wprost mówili, że to niemożliwe, i odmawiali wpuszczania ludzi do ich mieszkań czy biur, grożono więzieniem i nasyłano na nich agentów tajnej policji Securitate.

W efekcie zamiast porządnie odbudować Bukareszt, miasto poddano pracom kosmetycznym. Uprzątnięto gruz, zaszpachlowano pęknięcia na elewacjach, a stropy podparto gdzieniegdzie stemplami i wspornikami. I można było świętować. Jednocześnie partia szybko wprowadziła nowe regulacje, zgodnie z którymi gruntowne remonty czy też wyburzanie zagrażających bezpieczeństwu budynków miało odbywać się jedynie za wyraźną zgodą władz. W efekcie do lata 1977 r. wszelkie prace ustały.

Dopiero trzy dekady później, pod koniec lat 90., władze rumuńskie postanowiły zająć się wreszcie tym problemem. Rozpoczęto program masowych testów, mających ustalić stan techniczny budynków i ocenić ich odporność na wstrząsy. Na tych, które uznano za grożące zawaleniem w razie trzęsienia przekraczającego 7 stopni, umieszczony został specyficzny stygmat: duża czerwona kropka z informacją, że dany obiekt zaliczono do najwyższej kategorii zagrożenia sejsmicznego. Mieszkańcy takiego budynku – zgodnie z założeniami programu – mieli uzyskać dostęp do tanich lub zupełnie zwolnionych z odsetek kredytów, z których mieli sfinansować poprawę stanu technicznego nieruchomości.

Upiorny pragmatyzm

Niestety, i tym razem piekło okazało się być wybrukowane dobrymi chęciami (i czerwonymi kropkami). Zamiast poprawić bezpieczeństwo, program doprowadził do pogorszenia sytuacji.

Ocenę stanu budynków prowadzono bowiem tylko na życzenie mieszkańców. Ci zaś szybko zorientowali się, że uzyskanie tytułu „domu pod czerwoną kropką” błyskawicznie obniża wartość ich nieruchomości i właściwie uniemożliwia jej sprzedaż. A obiecana pomoc finansowa? Cóż, po pierwsze, wielu ludzi wyszło z założenia, że lepiej żyć w nieświadomości i ryzykować, niż latami spłacać niemały przecież kredyt remontowy. Zresztą nisko oprocentowana pożyczka okazała się trudniejsza do zdobycia, niż zakładano. Wystarczyło, aby jeden z mieszkańców danego bloku czy kamienicy nie zgodził się na remont i wniosek kredytowy przepadał.

W rezultacie ledwie rozpoczęty program poprawy stanu zagrożonych budynków niemal zupełnie wygasł. Pozostało po nim jednak ok. 400 budynków (a w nich prawie 3 tys. mieszkań) noszących symbol czerwonej kropki. Czy ludzie w nich mieszkają? Oczywiście. Myliłby się też ten, kto pomyślałby, że w budynkach takich niechętnie działają sklepy i lokale gastronomiczne. Czynsze w tak oznaczonych domach są niższe nawet o 30 proc. niż w budynkach bez takiego oznaczenia stojących kilka metrów dalej.

Wielu najemców myśli pewnie, że to w końcu niewielka różnica. Przecież prawdopodobnie większość budynków w starym centrum Bukaresztu powinna nosić takie oznaczenie, a pozbawiona go jest tylko przez wzgląd na upiorny pragmatyzm swoich mieszkańców i opieszałość władz.

Myślenie takie nie jest pozbawione sensu. Szacuje się bowiem, że faktyczna liczba położonych w centrum Bukaresztu i zagrożonych zawaleniem budynków to nie 400, lecz niemal 2,5 tysiąca.

Fałszywy alarm

Choć silne trzęsienie ziemi jest dziś jednym z poważniejszych zagrożeń naturalnych wiszących nad Rumunią, władze w Bukareszcie nie robią zbyt wiele, by przygotować na nie swoich obywateli. W przedszkolach i szkołach nie prowadzi się poświęconych tej tematyce zajęć dla dzieci, a telewizyjne klipy informacyjne mające edukować społeczeństwo pojawiają się w mediach tak rzadko, że niektórzy uważają ich istnienie za rodzaj miejskiej legendy i w ogóle nie wierzą, że kiedykolwiek były emitowane.

Sytuację próbują ratować organizacje pozarządowe, jak ARCEN czy Stowarzyszenie na Rzecz Ograniczenia Ryzyka Sejsmicznego. Jednak ich działalność – choć godna podziwu – to kropla w morzu potrzeb. W efekcie, wedle badań prowadzonych na początku 2021 r., aż 40 proc. Rumunów deklaruje, że nie ma żadnego pojęcia, co robić, gdy zatrzęsie się ziemia. Co równie niepokojące, spora część z pozostałych 60 proc. ma błędne przekonanie o tym, co w takiej sytuacji wolno, a czego robić zdecydowanie nie należy.

Doskonale obrazuje to historia, która wydarzyła się wieczorem 3 marca 2017 r., w przededniu 40. rocznicy tamtego trzęsienia ziemi. Na kilka minut przed godziną dwudziestą ok. 200 tys. Rumunów otrzymało – za pośrednictwem jednej z popularniejszych aplikacji newsowych – wiadomość alarmową o nadchodzącym trzęsieniu o sile 10 stopni (sic!) w skali Richtera. W ciągu kilku sekund aplikacja ponad dziesięciokrotnie powtórzyła ten komunikat. Przerażające ostrzeżenie padło na podatny grunt: wcześniej w ciągu tego dnia telewizja i portale internetowe pełne były materiałów wspominających tragedię z 1977 r.

Niespodziewany komunikat – choć okazał się fałszywym alarmem, wynikającym z błędu serwerów – zadziałał więc na wyobraźnię i popychał przerażonych ludzi do najrozmaitszych zachowań. Wiele osób próbowało jak najszybciej opuścić swoje mieszkania i wybiec na zewnątrz, zachęcając do tego sąsiadów. Tymczasem specjaliści zdecydowanie to odradzają: ulica, otoczona wysokimi budynkami, stanowi w czasie trzęsienia śmiertelne zagrożenie dla znajdujących się na niej ludzi, pozbawionych osłony. Co gorsza, uciekający z domów utrudniali wejście do budynków tym, którzy szukali w nich schronienia – czyli tym, którzy wiedzieli, co robić w takiej sytuacji.

Jedną z tyleż zabawnych, co przerażających anegdot, które przez następne dni krążyły po internecie, był przypadek pewnego mężczyzny, który – odebrawszy wiadomość alarmową – niewiele myśląc chwycił swojego kota, zbiegł na parter i mając jak najlepsze intencje, z całą stanowczością odmawiał wstępu do bloku tym, którzy do niego uciekali. Wielu ludzi chwaliło się też w mediach społecznościowych, że udało im się zbiec z górnych pięter wieżowców w zaledwie kilkanaście sekund. Komentujący podobne wpisy eksperci kręcili z niedowierzaniem głowami, podkreślając, że schody narażone są na zawalenie w pierwszej kolejności i pod żadnym pozorem nie powinno się na nie wychodzić.

Konkluzja była prosta: gdyby wówczas doszło do prawdziwego trzęsienia ziemi, może nawet tysiące ludzi zginęłyby tylko dlatego, że nikt nie zadbał o ich przeszkolenie.

Rozmowy tylko dzień po

Kwestia ryzyka związanego z nieuchronnym trzęsieniem ziemi stanowi w Rumunii swoisty temat tabu, a władze wydają się zachowywać jak dziecko, które wierzy, że jeśli wystarczająco mocno zaciśnie powieki, to zagrożenie zniknie.

Taki sposób myślenia typowy jest jednak nie tylko dla władz, lecz również dla zdecydowanej większości społeczeństwa. Dorota – Polka, która od 6 lat mieszka w Bukareszcie – uważa, że choć Rumuni obawiają się powtórki z roku 1977, to lęk ten spychają głęboko w podświadomość. Nie chcą i boją się rozmawiać o zagrożeniu, w pewnym stopniu hołdując zapewne przekonaniu, że lepiej nie wywoływać wilka z lasu.

– Generalnie o trzęsieniach mówi się tylko dzień po, z pewną nutą sensacji, jeśli oczywiście było ono wystarczająco silne. Rozmowom tym zawsze towarzyszy poczucie ulgi, że nic poważniejszego tym razem się nie stało. I już. Temat umiera, aż do następnego razu – opowiada mi Dorota.

Jej zdaniem takie podejście wynika w znacznym stopniu z poczucia bezsilności. – W końcu, jak to mówią Rumuni: „Ce sa faci? N-ai ce sa faci”. Czyli: „Co można zrobić? Nic nie można zrobić” – tłumaczy Polka.

Myślenie takie można w pewnym stopniu zrozumieć. Uboższych mieszkańców domów „pod czerwoną kropką” zwyczajnie nie stać przecież ani na gruntowny remont, ani na przeprowadzkę w bezpieczniejsze miejsce (często zresztą świadomie wybierają zagrożone budynki, by płacić niższy czynsz). Ponieważ nie mogą zmienić rzeczywistości, starają się jej niewygodne elementy przemilczeć.

– Z drugiej strony, możemy oczywiście tłumaczyć tę zmowę milczenia wokół trzęsień ziemi jakimś kulturowym tabu, traumą, poczuciem braku sprawczości i wpływu na rzeczywistość – mówi po chwili zastanowienia Dorota. – Ale czy przypadkiem w ten sposób nie idealizujemy i nie podnosimy niepotrzebnie do rangi „niezgłębionej tajemnicy rumuńskiej mentalności” najzwyklejszej w świecie ignorancji i braku świadomości tego, co może się wydarzyć?

Istotnie, mimo deklarowanego w sondażach strachu, bukareszteńczycy uparcie nie chcą brać zagrożenia na poważnie i – co gorsza – zdają się nie uczyć na doświadczeniach z nieodległej przecież przeszłości.

Na własną odpowiedzialność

Dość wspomnieć tragiczny w skutkach pożar w stołecznym klubie Colectiv, który w 2015 r. pochłonął życie 64 ludzi, głównie młodych. Dla nikogo nie było tajemnicą, że do dramatu by nie doszło, gdyby nie powszechna korupcja pozwalająca właścicielom lokali na ignorowanie przepisów przeciwpożarowych.

Władze, poddane wówczas ogromnej społecznej presji, w ciągu następnych kilku tygodni doprowadziły do tymczasowego zawieszenia działalności przez niemal 200 klubów, restauracji, kin i innych obiektów publicznych w centrum Bukaresztu, uzależniając ich ponowne otwarcie od pozytywnych rezultatów inspekcji budowlanej lub wykonania remontów. Do 2017 r. większość lokali wznowiła działalność, ale nierzadko nie dzięki poprawie stanu bezpieczeństwa, lecz dzięki ignorowaniu przepisów.

– Właściciele wywieszali po prostu przy wejściu informację, że budynek nie ma odpowiedniego zezwolenia – rozkłada ręce Dorota, dodając, że przykład idzie z góry, bo identyczną praktykę stosują także instytucje publiczne. Podobne ostrzeżenie umieszczone było swego czasu m.in. przy wejściu do gmachu Rumuńskiej Biblioteki Narodowej. W ten sposób każdy był uprzedzony, że do budynku wchodzi na własną odpowiedzialność.

Fataliści

Rumuński stosunek do zagrożenia sejsmicznego pełen jest więc paradoksów. Choć według wspomnianego sondażu aż 60 proc. obywateli obawia się trzęsienia ziemi, a prawie 90 proc. jest przekonanych, że ich miasto (sprawa nie dotyczy bowiem tylko stolicy) nie jest na nie przygotowane, to swoje mieszkania na wypadek takiego kataklizmu ubezpiecza zaledwie co piąty właściciel nieruchomości.

Jednocześnie ci, którzy – zgodnie z zaleceniami służb – mają zawsze przy łóżku gotowy plecaczek z niezbędnym ekwipunkiem (latarka, radio, woda itd.), uważani są w społeczeństwie dość powszechnie za paranoików i stawiani w jednym rzędzie np. z przeciwnikami szczepień.

Zapytany o lekceważenie zagrożenia, Horia, student z Bukaresztu, wzrusza ramionami: – A co innego mamy robić? Jaki jest sens przygotowywać się na coś, przed czym nawet nikt nie zdoła cię ostrzec? Sam powiedz, co można zrobić w te marne 25 sekund? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kamil Całus jest z wykształcenia wschodoznawcą i dziennikarzem. Z pochodzenia wyspiarz ze świnoujskiego prawobrzeża. Od ponad dekady ekspert warszawskiego Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia ds. Rumunii oraz Mołdawii. O obu krajach regularnie opowiada… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2021