Ludzie młodsi niż Solidarność

Wojny polsko-polskiej nie zakończą wezwania do rytualnej jedności ponad podziałami. Potrzebna jest zmiana pokoleniowa.

06.08.2018

Czyta się kilka minut

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk na proteście we Wrocławiu, wrzesień 2016 r. / KORNELIA GŁOWACKA-WOLF / AGENCJA GAZETA
Agnieszka Dziemianowicz-Bąk na proteście we Wrocławiu, wrzesień 2016 r. / KORNELIA GŁOWACKA-WOLF / AGENCJA GAZETA

Zwycięstwo PiS-u jesienią roku 2015 było datą przełomową, porównywalną chyba tylko z rokiem 1989 i 2004. Tak oczywiście twierdzić będą zwolennicy „dobrej zmiany”, ale przyjąć to do wiadomości musi także opozycja (jeżeli oczywiście chce być opozycją kontaktującą z rzeczywistością). Im więcej czasu mija, tym bardziej widać, jak fundamentalne konsekwencje ma tamta zmiana władzy. Nie ma i nie będzie powrotu do tego, co było przed nią.

Co więcej, warto z tego wyciągnąć wnioski na przyszłość: nic już się nie wydarzy twórczego w okopach wojny PO-PiS, a państwo polskie musi być bardziej opiekuńcze. A co najważniejsze: największa zmiana przyjdzie wtedy, gdy na dobre wejdzie i rozgości się w polityce pokolenie wyżu lat 80. Ale idźmy po kolei.

Zacznijmy od tego, co na wierzchu. PiS usilnie pracuje nad taką przebudową Polski, jakiej nie będzie się dało łatwo odwrócić kilkoma ustawami. Chodzi tyleż o reformę sądownictwa i inne tematy wzbudzające uliczne emocje, co o sprawy, które, by tak rzec, są dostępne dla wszystkich w swoim rozmachu. Trafnie to wychwycił Maciej Gdula w „Nowym autorytaryzmie”. PiS intuicyjnie rozumie, że największym magnesem jest dzisiaj działanie na poziomie „kosmicznym”, nie jest więc przypadkiem, że wprowadza projekty o skali 500 plus albo likwiduje gimnazja. To ostatnie jest dobrym przykładem: głęboka reforma szkolnictwa odciśnie piętno na pokoleniu i będzie pamiętana przez dziesięciolecia.

W twierdzeniu „nie ma powrotu do tego, co było” najistotniejsze nie są jednak reformy, ale to, że pejzaż sił politycznych, tych już w grze i tych drgających pod powierzchnią, przebudował się w 2015 r. zasadniczo. Kto komu ufa, kto kogo i jakim kodem kulturowym reprezentuje, cały ten niezwykle złożony tetris demokracji parlamentarnej przetasował się zupełnie. A mówiąc ściślej, przetasowywał się stopniowo, jakoś w ciągu tych pięciu lat, które były już po Smoleńsku, a jeszcze za PO. I w 2015 r. z wielkim hukiem przeszło to – mówiąc Arystotelesem – z możności w aktualność. Albo językiem kuchni: wykipiało i się rozlało. I nie da się tego nie widzieć.

Narcyzm małych różnic

Nie ma chyba większego liczmana, niż mówić o „zmęczeniu wojną polsko-polską”, o nonsensie tej wojny czy o konieczności jej zakończenia. Wojna między dwoma partiami postsolidarnościowymi trwa od rozpadu negocjacji POPiS-u jesienią 2005 r. i nie jest zaskoczeniem, dlaczego jest aż tak zajadła. Im bliższy jest rodowód, tym zacieklej (i mniej zrozumiale dla postronnych) trzeba dowodzić wzajemnych różnic. Narcyzm małych różnic jest tematem znanym nie od dziś.

Głosy, że redukcja polskiej polityczności do rytualnego sporu PO-PiS jest absurdem, przybierają przy tym różne formy, czasem są to zwykłe wezwania w ramach fetyszu jedności narodowej, żeby „zjednoczyć się” i „nie dzielić społeczeństwa”, porozumieć „ponad” czy właśnie „pod” podziałami. Zmęczenie wojną polsko-polską nie polega jednak na tym, że „trzeba się pogodzić” pod znakiem „Polska jest najważniejsza”. Polega na tym, że duopol PO-PiS wyczerpał swoje możliwości i musimy pójść dalej – bo nowych perspektyw w rozwoju Polski nie otworzy zwycięstwo którejkolwiek ze stron tego sporu.

Nie jest przypadkiem, że właśnie teraz nastąpił wysyp książek, dyskusji i sporów o Polskę. „Turbulentne czasy to płodna epoka dla teoretyków państwa” – taki ustęp z Hannah Arendt zacytowała Magdalena Nowicka-Franczak w tekście omawiającym kilka z nich w czerwcowym „Tygodniku”, dodając, że komentarze i próby wyjaśnienia fenomenu wygranej PiS-u są „wyjątkowo liczne”. I tak właśnie jest. Długie, stabilne i przewidywalne rządy (2007-15) mają moc usypiającą, stają się chocholim tańcem. Natomiast czas rządów burzliwych to czas, w którym wszyscy się aktywizują, każdy zaczyna politykować, a wszystko staje się polityczne.

Rządy PiS-u powinny być dla opozycji szansą i okazją do przemyślenia spraw, przegrupowania szeregów, zastanowienia się, co się nie udało i co świeżego można Polkom i Polakom zaproponować. Tak to się zresztą – przynajmniej teoretycznie – powinno dziać w zdrowej demokracji. Stąd też niepokojąco często spotykana postawa „jedyny program opozycyjny to obalić PiS, a potem się zobaczy” jest nie tylko głupia, ale też... niedemokratyczna. A dodatkowo jest absurdem taktycznym: nie da się bowiem odsunąć PiS-u od władzy, nie zastanowiwszy się wcześniej, co właściwie ma się Polsce do zaproponowania lepszego.

W tym więc sensie nie ma racji Janusz Majcherek, utyskując (gazeta.pl, 23 lipca), że młoda lewica „zohydzi III RP”, zakaże grilla i nakaże homoseksualizm. W tym sensie surrealnie brzmią diagnozy Elizy Michalik, że „w Polsce hołubi się nędzę materialną (...) a zdolnych, mądrych, bogatych się karze” (jej Facebook, 29 lipca). W tym sensie absurdalne jest także wezwanie Magdaleny Środy (jej Facebook, 25 lipca) do zakładania „podziemnych uniwersytetów” i „wyrzucenia paszportów”, bo „władza będzie je przyznawać tylko za donosy” (sic!). Cóż, to nie jest żadna konstruktywna wizja. To w ogóle nie jest żadna wizja, ani nawet poważna rozmowa.

Państwo opiekuńcze, głupcy

Tak się bowiem składa, że PiS miał wizję: państwo bardziej opiekuńcze. I m.in. dzięki tej wizji wygrał. Likwidacja 500 plus jest dzisiaj politycznie niewyobrażalna... a przecież to nie tylko o ten program chodzi, ale szerzej – o pewien zwrot, czy przechył w stronę państwa opiekuńczego. Czasy się zmieniły, weszły do obiegu rzeczy, które jeszcze parę lat temu były smutnymi obrzeżami czy wręcz egzotyką. Walka z uśmieciowieniem rynku pracy, wiele kwestii prosocjalnych, pracowniczych czy lokatorskich stało się już mainstreamem. Trudno dzisiaj zaprzeczyć, że nowa inkarnacja Rzeczypospolitej musi być – będzie! – bardziej prospołeczna, coraz bardziej odchodząca od neofickiej dzikości młodego kapitalizmu.

Warto zauważyć, że „Polska solidarna” (przeciwstawiona wtedy „Polsce liberalnej”) była hasłem PiS-u już w poprzedniej dekadzie. Trudno wstecznie wyrokować, czy to postulaty prosocjalne dały wreszcie zwycięstwo w 2015 r., ale na pewno się do niego przyczyniły. Z pewnością jednak już w czasie trwania kadencji polityka prospołeczna rządu PiS cementuje i gwarantuje mu poparcie. To jest ta część obrazka, której brakuje w „Nowym autorytaryzmie” Gduli. Ekonomia liczy się nie mniej niż wtedy, kiedy Clinton powiedział: „Gospodarka, głupcze!”.

Trudno sobie wyobrazić, że w 2019 r. wygra partia, która obieca cięcia socjalne. Trudno sobie wyobrazić siły polityczne, które odniosą zwycięstwo, postulując dalszą likwidację państwa polskiego w powiatach (zamknięcie kolei i poczta w Biedronce), obniżenie pensji minimalnej czy ułatwienie wyrzucania lokatorów z reprywatyzowanych (i „reprywatyzowanych”) kamienic. Choćby z tego powodu, że państwo mniej opiekuńcze niż Polska... trudno sobie wyobrazić. Przynajmniej w Europie.

Czyj jest Sejm?

Ostatnia rzecz to zmiana pokoleniowa w polskiej polityce. Niczego nie potrzebuje tak bardzo jak zastrzyku, ba, oceanu młodej krwi. Ten punkt wymieniam na końcu, ale jest on chyba najważniejszy, bo umożliwia wszystkie poprzednie. Żeby odpowiedzieć na wyzwania nowego świata, trzeba go przede wszystkim rozumieć. Na szczęście wiele znaków na niebie i ziemi wskazuje na to, że stoimy w przededniu zmiany.

Fakt ten wyraźnie widać w tym, co się działo już po zwycięstwie PiS-u. Istnieje bowiem ten znany paradoks, że, mówiąc w skrócie, „młodzi nie chodzą na KOD”: na protestach organizowanych przez KOD, Obywateli RP czy kolejne inkarnacje tychże ruchów jest wyraźna nadreprezentacja osób w wieku 45+. Fakt ten jest źródłem stałej frustracji organizatorów protestów („myśmy dla was wolność wywalczyli, a wy co teraz?”), uciechy dla strony prorządowej („przeciw »dobrej zmianie« gardłuje tylko skomuszała geriatria”), a zarazem intelektualną zagadką.

Jest to jednak zagadka-niezagadka, bo „niemłodzieżowość KOD-u” jest intuicyjnie oczywista dla każdej chyba osoby urodzonej w demograficznym boomie lat 80. i później. Przejrzenie danych biograficznych posłów i posłanek kadencji bieżącej pokazuje, że ludzie urodzeni w latach 80. i 90. mają wszelkie prawo czuć, że polski parlament nie jest ich. 83 proc. osób wprowadzonych w 2015 r. do Sejmu przez duopol PiS-PO urodziło się przed rokiem 1975. W tym aż 59 proc. przed rokiem 1965. Mówiąc obrazowo: wyraźna większość posłów i posłanek PiS-PO to ludzie, którzy urodzili się w czasach, gdy w Polsce panował Władysław Gomułka lub Bolesław Bierut, a w niektórych wypadkach... Adolf Hitler czy wręcz Ignacy Mościcki (tak, tak! mamy w obecnym Sejmie posła urodzonego przed drugą wojną światową). Patrząc zaś z drugiej strony: zaledwie siedmioro (tak!) posłów i posłanek PiS-PO urodziło się po 1985 r. Zaprawdę, wprowadzanie do Sejmu ludzi młodszych niż Solidarność nie jest bynajmniej tym, co nasze dwie główne partie postsolidarnościowe robią najlepiej.

Posłowie z duopolu są średnio prawie dekadę (o osiem i pół roku) starsi niż posłowie Nowoczesnej i Kukiz’15. I zdziwi się też ten, kto spodziewa się, że PiS jest starszy niż PO. W rzeczywistości średni wiek obu formacji jest niemal taki sam i wynosi 53,9 dla PiS i 53,8 dla PO. Czy w świetle tych danych dalej jest niejasne, dlaczego „młodzi nie chodzą na KOD” i w ogóle, że czują się zniechęceni do polityki parlamentarnej? Spór PO i PiS to jest po prostu spór nie ich – nie naszego! – pokolenia.

W tym kontekście cieszy każda młoda twarz wybijająca się w polityce. Nagroda „Foreign Policy” dla Agnieszki Dziemianowicz-Bąk (ur. 1984), rosnąca pozycja Kamili Gasiuk-Pihowicz (ur. 1983) w Nowoczesnej czy wreszcie ten znamienny fakt, że z trójcy pretendentów do fotela prezydenta Warszawy dwóch jest ledwie tuż po trzydziestce (Patryk Jaki, ur. 1985; Jan Śpiewak, ur. 1987). Są to jednak ciągle wyjątki: czekamy, by stały się mainstreamem.

Młodsze roczniki dojdą do głosu z powodów, jak to się brutalnie mówi, „biologicznych”. Nie ma jednak co z tym zwlekać, a wiek emerytalny naprawdę jest dla ludzi, również dla polityków. Im wcześniej pałeczkę przejmą młodzi, tym lepiej dla nas wszystkich. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof, pisarz, opublikował m.in. „Sztukę życia według stoików”, a ostatnio „21 polskich grzechów głównych”. Prowadzi blog myslnikstankiewicza.pl. Kontakt z autorem: mikolaj.piotr@gmail.com więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2018