Leczenie betonozy

JAN MENCWEL, warszawski aktywista: Przeciętna inwestycja w polskim mieście zabiera nam ponad 120 drzew. Najczęściej bez sensu.

07.12.2020

Czyta się kilka minut

Jan Mencwel na placu Hallera w Warszawie, listopad 2020 r. / ALBERT ZAWADA
Jan Mencwel na placu Hallera w Warszawie, listopad 2020 r. / ALBERT ZAWADA

JAN MENCWEL: Zanim zaczniemy rozmawiać, chcę ci pokazać pewien widok. Moim zdaniem najfajniejszy w Warszawie.

ADAM ROBIŃSKI: Aha! Port Praski widziany od ulicy Sokolej.

Patrz, przepłoszyliśmy czaplę! Do tego kormorany i kaczki. Kilka razy widywałem tutaj sarny, nic nie robiły sobie z hałasu samochodów.

Pomyśleć, że ta czapla mogła siedzieć pod ulicą również wtedy, gdy tydzień temu policja 100 metrów dalej pacyfikowała narodowców.

To centrum warszawskiej Pragi, a zupełnie jakbyśmy byli nad Bugiem. Tędy płynął kiedyś ciek wodny, który łączył ten port z Jeziorkiem Kamionkowskim w Parku Skaryszewskim. On ciągle istnieje, ale jest schowany pod błoniami Stadionu Narodowego. Chciałem ci pokazać ten widok, bo to takie miejsce, które nie do końca wiadomo, czym jest. Ni to miasto, ni dzika przyroda. Pół na pół. Choć widać, że ta ostatnia zaczyna sobie wyszarpywać coraz więcej miejsca.

Ale teren jest ogrodzony.

A nie powinien. To jest woda płynąca, a w prawie polskim nie można kupować płynącej wody. Tymczasem na mapach gruntów port jest prywatny. Właściciele celowo zapuszczają ten teren, żeby był nieatrakcyjny spacerowo. Niedostępny. Przeznaczony do zaorania i zabudowania apartamentowcami. Zresztą dla władz miasta takie miejsce jest nic nie warte. Najłatwiej je sprzedać i mieć kłopot z głowy. Jasne, być może przyjdzie jakiś naukowiec, przeprowadzi badania i zgłosi formalny protest. Ale nie ma sposobu, żeby wokół idei ochrony podobnego miejsca zgromadzić ludzi. Jest zbyt niewidzialne, zbyt niedostępne. Skazane na zniknięcie.

To co, idziemy dalej nad Wisłę?

Chodźmy. Chciałem Cię na początku zapytać o drzewa, które masz przed domem.

Robinie akacjowe.

Stare?

Różnej wielkości. Z okna widzę bardzo dużą. Kończy się pierzeja kamienic, jest skrzyżowanie i skwer. Na małym betonowym placyku rośnie właśnie robinia. Krzywa i trochę podsuszona. Cały czas drżę o to, że ktoś postanowi ją wyciąć. Dlatego kiedy widziałem usychające gałęzie, od razu zgłaszałem miastu, że trzeba je podciąć. Jeszcze by spadły i ktoś by uznał, że drzewo jest niebezpieczne. Po kilku prośbach przyjechali panowie i podcięli te gałęzie, więc się uspokoiłem.

Widziałem filmik, na którym podlewasz przydomowe drzewa wodą po płukaniu naczyń.

Te były młode. Wsadzono je w puste miejsca.

I co sąsiedzi na Twoje podlewanie?

Wokół tych drzew wytworzyła się aktywna sąsiedzka wspólnota. Zaczęło się od podlewania, potem pojawiły jakieś interwencje, bo ktoś coś wyciął. Teraz na Facebooku w grupie „Zieleń na Stalowej” jest 150 osób. Dużo jak na jedną ulicę. To są ludzie, którym naprawdę zależy na tych drzewach, są do nich bardzo przywiązani. Robinia jest uważana za gatunek inwazyjny; leśnicy ciągle kombinują, jak się ich pozbyć z polskich lasów, w miastach są raczej rzadkie, a my ich mamy całą ulicę, ponad kilometr od początku Stalowej do samego końca.

W książce „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta” piszesz o władzach Wiednia, które zachęcały mieszkańców do rozkuwania chodników w mieście i obsadzania ich zielenią. To będzie Wasz kolejny krok?

Ale myśmy już taką partyzantkę u siebie zrobili! Rozkuliśmy pięć metrów chodnika pomiędzy dwiema robiniami. Trzy lata apelowaliśmy, żeby rozbetonować część Stalowej i między robinie wsadzić jakieś krzewy czy trawę. Najwyraźniej trzy lata to za mało, by urzędnicy ustosunkowali się do takiego wniosku, więc we wrześniu wyszliśmy w dziesięć osób przed kamienicę i rozkuliśmy kawałek chodnika sami. Wysypaliśmy ziemię, posadziliśmy kwiaty. Rosną do dziś.

Mieliście z tego powodu jakieś kłopoty?

Miasto się oczywiście czepiało, że to niszczenie mienia, że nie mieliśmy zgody. Tylko że wszystkim dookoła bardzo się to nasze działanie spodobało. Zrobiliśmy sobie zdjęcia: najpierw na chodniku, z kilofem, i drugie, gdzie zamiast płyt są już kwiatki. Facebook oszalał z radości. I na razie nikt mnie za to nie ściga. To wszystko działo się zresztą blisko spożywczaka, przed którym często stoją panowie, lokalni mędrcy i konsumują różne płyny. Jeden z nich przechodził obok nas z synem, usłyszeliśmy tylko: „Patrz, czasem trzeba coś zniszczyć, żeby potem było ładniej”.

Diagnozujesz betonozę jako jednostkę chorobową. Kiedy zaczęła się jej epidemia?

Ona się tliła od zawsze. Jest wpisana w to, czym jest miasto. Jesteśmy dopiero w procesie zwalczania schematu myślenia, wedle którego w mieście nie ma miejsca na przyrodę. Ona się w mieście pojawiła nie tak dawno, bo w połowie XIX wieku. Frederick Olmsted, twórca nowojorskiego Central Parku, wyszarpał ten teren, bo był przerażony tym, jak bardzo nowojorczycy są pozbawieni kontaktu z naturą. To była walka o zdrowie publiczne. Wtedy nastąpił przełom, ale ten model załamał się sto lat później. W ostatniej fazie modernizmu lano beton, gdzie tylko się da, bo uwierzono, że najważniejsze jest to, by wszędzie w mieście można było się dostać samochodem. W Polsce lat PRL-u ten sposób myślenia też dał o sobie znać, ale tak naprawdę w stadium ostrej betonozy weszliśmy z opóźnieniem – po 1989 r. A ostatnia dekada przyniosła jej nowe stadium: źle wydatkowane pieniądze unijne.

Nad książką zacząłem pracować w czerwcu 2019 r. Przez Polskę przechodziła fala upałów, w Skierniewicach zabrakło wody w kranach. Wrzuciłem wtedy do internetu dwa zdjęcia skierniewickiego rynku, sprzed i po jego rewitalizacji. Na jednym było mnóstwo zieleni, na drugim sam beton. Nagle zacząłem dostawać masę podobnych zdjęć z innych miast.

„Rewitalizacja” jest tu słowem-kluczem.

Do niedawna panowało takie przekonanie, że w Polsce jest po prostu brzydko i brudno.

Jak w piosence Kultu: „Czy byłeś kiedyś w Kutnie na dworcu w nocy / Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy”.

Udało nam się ponaprawiać drogi i zbudować parę autostrad i ekspresówek, potem wyremontowaliśmy dworce kolejowe. Wreszcie przyszła moda na rewitalizację małych miast. Z jednej strony były duże pieniądze z Unii Europejskiej, z drugiej brak jakiejkolwiek refleksji, czym jest rewitalizacja. Jasne, rynki miasteczek często były zaniedbane. Więc bach, za dziesięć milionów złotych wyłożymy je kostką. A drzewa? Celem nie było wycięcie drzew, uznano je po prostu za coś zbędnego. Albo przeszkadzały w osiągnięciu estetyki uznawanej za wzorcową.

Opowiedz o miasteczkach, które są negatywnymi przykładami rewitalizacji.

Parczew na Lubelszczyźnie, który trafił na okładkę „Betonozy”. Przed remontem rynek był zielonym skwerem. Nie widziałem go na żywo, jedynie na zdjęciach. Kilkadziesiąt dorodnych drzew. Nikt nie patrzył, zdrowe czy chore. Wycięto wszystkie, co do jednego. Jest taka fotografia, na której leżą powalone jedno obok drugiego. Lublin jest mocnym antybohaterem, choćby w związku z próbą zabudowy Górek Czechowskich czy wycinaniem całych alei drzew przy okazji remontów ulic. We Włodawie z najgorszych pomysłów władze się wycofały, choć sytuacja wciąż jest niepewna.

Protest mieszkańców odniósł skutek?

Tak. A musimy pamiętać, że w małym mieście jakikolwiek protest jest czymś bardzo rzadkim. Trudniej się przełamać, by wyjść na ulice. Z drugiej strony, kiedy do takiego sprzeciwu mieszkańców dojdzie, władze tracą grunt pod nogami.

Nagle okazuje się, że protestują również sąsiad burmistrza i sklepowa z warzywniaka, w którym robi zakupy.

I łatwo osiągnąć efekt skali, która takiego burmistrza przerazi. Bo w kolejnych wyborach może stracić władzę. Będzie więc starał się załagodzić nastroje. Trzeba podkreślić, że drzewa tną wszystkie opcje polityczne w Polsce. W Świdnicy lewica, w Leżajsku PiS, w Lublinie prezydent Żuk popierany przez PO. I to jest straszne. Z drugiej strony, sprzeciwiają się temu również wszyscy i sympatie polityczne nie mają w tym przypadku żadnego znaczenia. Trudno w związku z tym protestujących szufladkować, nazywać ich ekoświrami, skoro bronią zieleni ponad podziałami.


Czytaj także: Adam Robiński: Głosy mokradła


Często narzeka się, że podziały w Polsce są już tak głębokie, iż nigdy się nie dogadamy. Otóż okazuje się, że jak się trafia sprawa, która ludzi naprawdę rusza, np. ktoś chce im wyciąć drzewa z ulicy, to polityka przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. W jednym miejscu, które obserwowałem, wśród protestujących trafił się nawet pan o jawnie antysemickich poglądach. Mimo to ludzie nie wykluczyli go ze swojego grona: „Pan Marian tak ma, nie czepiajmy się, tu chodzi o drzewa”. To chyba dowód na to, że kwestie zieleni są dla ludzi naprawdę istotne, skoro potrafią dla nich zasypać te rzekomo głębokie podziały polityczne.

Na co dzień, jako przewodniczący stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, działasz przede wszystkim w Warszawie. Jak stolica radzi sobie z betonozą?

Dużo zmieniło się na plus. Dziś nie przeszłaby już pewnie taka sytuacja jak z rewitalizacją Ogrodu Krasińskich parę lat temu, kiedy na tę okazję zaplanowano wycinkę wielu drzew. Według mnie rewolucji w głowach urzędników dokonała Wisła. Chodziłem tu na spacery, kiedy były chaszcze i krzaki, a nie ścieżki. Byłem przekonany, że takiego kawałka przyrody w mieście długofalowo uratować się nie da. Tymczasem bez żadnych protestów miasto zdecydowało się utrwalić dziki brzeg rzeki w środku miasta. Nikt nie wpadł na pomysł, by wylać tu beton albo chociaż postawić latarnie. Mało tego, nic złego w związku z tym się nie dzieje. Nie ma żadnych napadów, ludzie jeżdżą na rowerach, a rodziny urządzają pikniki. Dzikość Wisły stała się elementem marki Warszawa. Słuchałeś płyty rapera Maty, tego od „Patointeligencji”?

Tylko wspomnianego singla.

Jest na niej fajna piosenka „Prawy do lewego”, parafraza dawnego przeboju Kayah. Mata rapuje o dwóch brzegach Wisły. „Wielka plaża w sercu miasta / pokaż mi, gdzie masz tak”. I dalej „Prawy do lewego wypij, kolego / I zaśpiewaj ten lovesong obydwu brzegom”. A więc bożyszcze nastolatków robi piosenkę na cześć dzikiego brzegu Wisły!

I nawet nie pamięta czasów, gdy tych plaż nie było.

Prawego brzegu już nie da się zaorać. Gdyby ktoś wpadł na taki pomysł, ludzie zrobią tu Majdan. Mata z kolegami nie dadzą sobie tego zabrać. Wiesz, często ze znajomymi krajoznawcami zastanawiamy się, gdzie leży granica pomiędzy udostępnianiem przyrody a jej nieudostępnianiem. Ja jestem za tym, żeby ludzie mogli z niej korzystać, im bardziej, tym lepiej. Bo potem będą jej bronić. Jeśli nie zdążą jej poznać, będzie jak z Portem Praskim. Nikt nie zauważy, kiedy wyrośnie płot, a potem jakieś budynki.

Z drugiej strony dopiero co śmiałeś się w internecie z „efektu Martyny”. Martyna Wojciechowska poleciła w jakimś wpisie podwarszawskie bagno Całowanie. W następną niedzielę w małej wsi Podbiel na polu stało kilkadziesiąt samochodów.

Ale przecież ci ludzie nie będą tam jeździć w każdą niedzielę! A kiedy wróci pomysł puszczenia przez ten cenny przyrodniczo teren drogi ekspresowej, łatwiej będzie zebrać podpisy przeciwko. Zrobić protest. O, doszliśmy do muru.

To o nim chciałeś mi opowiedzieć.

Żeby go wybudować, miasto wycięło 200 drzew. Początkowo chciało 500, ale zaprotestowaliśmy. Najpierw my, miejscy aktywiści, potem pojawił się też Greenpeace i tłum mieszkańców. Historii by nie było, gdyby ktoś uznał, że zamiast wycinać drzewa na obszarze Natura 2000, można zwęzić jezdnię. Ten sam mur powstałby po prostu trzy i pół metra dalej od rzeki. Problem w tym, że w Warszawie likwidowanie pasów ruchu jest nie do pomyślenia. To największa ze zbrodni. Ucierpiałaby święta przepustowość.

Nikt nie chce wojować z kierowcami, bo wszyscy mają samochody.

Uważam, że wcale nie jest tak, że większość ludzi woli miejsca parkingowe czy ulice od drzew. Ale ci, którzy tego chcą, są po prostu przyzwyczajeni, że im się należy. Głośno się domagają. A ci, którzy wolą jednak drzewa, są przyzwyczajeni, że ciągle ktoś im te drzewa zabiera. „Trzeba wyciąć, to trzeba, co zrobić. Szkoda drzew, ale muszą być inwestycje”. Tak samo było z tym murem. A kiedy zaprotestowaliśmy, okazało się, że wcale nie trzeba wycinać aż tylu, ile planowano. Bo to prawie zawsze nie jest żadna wyższa konieczność, tylko decyzja, za którą ktoś stoi. Opisuję w książce efekty badań Naczelnej Izby Kontroli, która sprawdziła, ile drzew wycina się w ramach inwestycji w polskich miastach. Okazało się, że przeciętna zabiera nam 123 drzewa. I rzadko się zdarza, by urzędy się sprzeciwiały. Przyklepują wszystko jak leci.

Drzewa stoją na drodze inwestycji?

„Inwestycja” to jest kolejne słowo-klucz. Zwłaszcza w samorządzie. Tymczasem warto by wziąć studenta ekonomii, żeby usiadł i policzył, na jakiej podstawie burmistrz nazywa coś inwestycją. Bo ten rzeczownik oznacza przecież włożenie pieniędzy w coś, co w przyszłości ma przynieść zysk. Tymczasem jeśli budujemy za gigantyczne pieniądze stadion, a potem regularnie łożymy na niego kolejne sumy, żeby go utrzymać, to nie jest to żadna inwestycja. To samo drogi, do których państwo non stop dokłada z budżetu. Z kolei drzewo kosztuje niewiele. Trzeba je pielęgnować i z grubsza nie robić głupot. I ono się w wymierny sposób zwróci. Ochroni przed upałem, da cień, wchłonie wodę w przypadku ulewy, będzie filtrować hałas i zanieczyszczenia. A to tylko początek dłuższej listy korzyści.

Wróćmy do muru nad Wisłą. Był konieczny?

Zdaniem ekspertów od gospodarki wodnej budowanie murów to bardzo archaiczny sposób myślenia o zabezpieczeniu przeciwpowodziowym. Nigdy nie postawisz tak wysokiego, by ochronił cię w każdej sytuacji. A jak i tak okaże się za niski, to te miliony złotych będą wyrzucone w błoto. Dlatego lepszym sposobem zapobiegania powodziom, szczególnie w przypadku rzeki o naturalnym charakterze, jak Wisła, jest wzmacnianie naturalnej retencji, usprawnianie istniejących terenów zalewowych. W Warszawie mógłby to być Port Praski, który już oglądaliśmy. I cały ciąg starorzeczy na prawym brzegu. Dużo wody by tam weszło. Ale to się nie wydarzy, bo inwestor, który zabudowuje port, zbudował sobie prywatną śluzę. Jak się zdarzy powódź, to ją zamknie. Zresztą w prawie polskim śluzy są obiektami publicznymi, a jemu udało się postawić prywatną. Jeszcze jedno zdziwienie.

Jak wyglądały rozmowy o tym murze z władzami miasta?

Najpierw usłyszeliśmy, że nic się już nie da zmienić, że za późno, trzeba było wcześniej protestować. Ale jak na ulice wyszli ludzie z transparentami, to nagle pojawił się też prezydent Trzaskowski. Zaproponował rozmowy. I okazało się, że jednak się da. Zmieniono technologię na mniej inwazyjną i wycięto o 300 drzew mniej niż w pierwszym projekcie. Ale Trzaskowski powiedział też jednoznacznie, że z budowy muru się nie wycofa, bo nie może ryzykować bezpieczeństwa mieszkańców. Tymczasem gdyby na serio podszedł do tematu kryzysu klimatycznego, to by wiedział, że mur nie jest dobrym rozwiązaniem. To są pomysły sprzed dwudziestu lat.

XX-wieczna potęga Japonii została zbudowana na wielkich publicznych inwestycjach infrastrukturalnych, które w pewnym momencie wypaczyły się i stały się bezrefleksyjnym laniem betonu. Jeśli dodasz do tego traumę tsunami, to okazuje się, że cały kraj zabudowany jest murami jak ten. Fotograf Tadashi Ono obfotografował tę przestrzeń, widoki na ocean, których nie ma. Szary betonowy mur przesłaniający wszystko.

Czyli Warszawa wcale nie jest taka postępowa.

Wiesz, w dużych miastach na zachodzie Europy dzieją się w tej chwili niesamowite rzeczy. Rządzą nimi progresywni burmistrzowie, prawdziwe gwiazdy polityki. Oni doskonale wiedzą, że mamy czas przełomu, że polityka miejska na naszych oczach zmienia się nie do poznania. I że dzięki temu mogą zapisać się w historii. Każdy z nich może zostać takim Starzyńskim, czy to w Londynie, czy w Paryżu. Na przykład w Wiedniu władze ogłosiły wielki program rozbetonowania miasta. W Rotterdamie zachęcają mieszkańców, żeby wyszli przed swój dom i wyjęli kilka płyt chodnika, a w ich miejsce zasadzili krzewy. Z kolei Londyn chce zostać pierwszym na świecie miejskim parkiem narodowym. W Paryżu tworzy się strefy piesze, rowerowe, uspokaja się ruch… Trzaskowski albo tego nie rozumie, albo nie ma odwagi, by iść tą drogą.

Kopenhaga i Amsterdam w latach 50. i 60. ubiegłego wieku były w tej samej sytuacji co dzisiejsza Warszawa. Zalewały je samochody, wydawano duże pieniądze na kolejne arterie i estakady. Miasto zamieniało się w trasę przelotową.

I co się stało?

W Amsterdamie w wypadkach samochodowych zaczęły ginąć dzieci. Mieszkańcy zaprotestowali, a władze wróciły do przedwojennej polityki dawania pierwszeństwa rowerom. W Kopenhadze tak samo, pojawiły się głosy, by zatrzymać samochodowe szaleństwo, więc któryś z kolei burmistrz powiedział, że zamienia główną ulicę w deptak. Chciano go zlinczować, grożono śmiercią. Ale nic się nie wydarzyło, a niedługo potem przy tej ulicy bez samochodów ceny lokali wzrosły do rekordowych poziomów. Jak ktoś mówi, że Warszawa to nie Kopenhaga, to odpowiadam, że Warszawa jest Kopenhagą z lat 60. I wszystko przed nią.

Od czego byś zaczął zamianę Warszawy w Kopenhagę?

Od placów i ulic. Placów, bo trzeba zmienić obraz tego, czym jest reprezentacyjna przestrzeń. Jedziesz do opery, widzisz wielki parking, plac pozbawiony zieleni i od razu sobie dopowiadasz, że widocznie tak powinno wyglądać centrum miasta. Uczysz się, że jak salon, to bez drzew. A to przecież bzdura. Ale jeszcze więcej można by zrobić, biorąc się za zwykłe miejskie ulice. Rozkuwając bezsensowne kawałki chodnika i obsadzając je kwiatami. Takie zmiany są najprostsze, bo nikt na nich nie traci, a wszyscy zyskują. Jak u nas na Stalowej. ©

JAN MENCWEL (ur. 1983) jest animatorem kultury, aktywistą miejskim, współzałożycielem i przewodniczącym stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się właśnie jego książka „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2020