Lament niewolnika wyobraźni

Dlaczego fikcja nie cieszy się u nas popularnością? Odpowiedź jest prosta. Daliśmy ciała, koleżanki i koledzy. Ja i wy. Nie byliśmy dość dobrzy.

04.04.2016

Czyta się kilka minut

 / Rys. Marek Adamik
/ Rys. Marek Adamik

Jakąś dekadę temu Jacek Dukaj ogłosił swój „Lament miłośnika cegieł”. Przeklinał popularność książek na jeden raz, tomików liczących nie więcej niż dwieście stron, do przeczytania podczas jazdy pociągiem. Tęsknił za opasłymi tomiszczami, oferującymi bogactwo detalu, przeżycie czytelnicze pełną gębą. Zapewne przebrzmiewały w tym osobiste tony. Autor tkwił, jeśli się nie mylę, w okowach pracy nad „Lodem”. Sukces tego kolosa – a także „Łaskawych” i „Ksiąg Jakubowych” – pokazuje, że Dukaj uronił swą łzę przedwcześnie.

Mam nadzieję, że tak będzie i w moim przypadku. Szykuję się bowiem na żałobę.

Na moich oczach umiera literatura wyobraźni. Gdyby chociaż ją zamordowano – gdyby zginęła od sztyletu w plecy jak Saruman, wykorkowała z głodu, walcząc o kroplę wody niby Indianin Joe, gdyby jej zakrwawiony łeb zaległ obok odciętej głowy Milady de Winter – czerpałbym z tego konania pocieszenie. Śmierć z jakiegoś powodu, w imię czegoś ma przynajmniej pozór sensowności. Tymczasem literatura wyobraźni oddaje swojego pięknego ducha w ustronnym kąciku, a jej konanie interesuje nielicznych.


CZYTAJ CAŁY MAGAZYN LITERACKI "KSIĄŻKI W TYGODNIKU"


Czym jest prawda?

Przywołam najsłynniejsze książki minionego roku. Portal Lubimy Czytać wyróżnił „Najgorszego człowieka na świecie” Małgorzaty Halber. Powieści nie sposób oddzielić od biografii autorki. Niewątpliwie, warto ją przeczytać. Tak dobrego zdania nie mam już o „Mojej walce” Karla Ove Knausgårda, również przesyconej wątkami autobiograficznymi. Przeszkadza mi w tym chłopacka pogarda dla wylewnych mięczaków. Wieczory spędzam z Cezarym Łazarewiczem i Grzegorzem Przemykiem (reportaż historyczny „Żeby nie było śladów”). Co jeszcze? Przecież swój największy sukces literacki odniosłem publikując powieść inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami. Mógłbym wytatuować sobie na czole, że to fikcja, a i tak w księgarniach „Inna dusza” będzie leżeć na półce z reportażami.

Ludzie łakną prawdy, także w książkach. Mam odwrotnie, gdyż nie wiem, czym jest prawda. Może nadaję się na prokuratora? Jako dziecko odrzucałem wszystkie powieści mające choćby nikłą łączność z faktami. Mama czytała mi na dobranoc Tolkiena. Dlatego powolne zanikanie fantazji powieściowej przyjmuję ze smutkiem. Smutek to twórczy – nie tylko wyglądam ratunku, ale sam spróbuję rzucić ratunkowe koło. Moją domeną jest fikcja. Nie znoszę pisania. To proces bezbolesny, lecz nudny. Frajdę znajduję wcześniej, podczas wymyślania.

Sukces polskich reportażystów budzi zazdrość (być może sam bym się skusił, ale się do tego nie nadaję) i – co gorsza – jest w pełni zasłużony. Filip Springer w „Miedziance” ujawnił odcienie polskiej prowincji, których nie dostrzegło wielkomiejskie oko prozaików. Łazarewicz jest pisarzem pełną gębą i znakomicie łączy podsuwanie czytelnikowi faktów z gorącą warstwą emocjonalną właściwą powieści. Dorzućmy do tego wschodnie opowieści Mariusza Wilka i Jacka Hugo-Badera (skonfliktowanie tego akurat pana z tzw. twardymi faktami budzi mój szczery uśmiech), Czechy Mariusza Szczygła, a nawet Węgry Krzysztofa Vargi, oraz rozwijający się nurt powieści konfesyjnej, autobiograficznej. Do Małgorzaty Halber dołączył niedawno Robert Ziębiński, również zgłębiając temat wódy. Fala popularności wydobywa z dna zamierzchłe skarby w rodzaju „Nie oświadczam się” Wiesława Łuki. Tomy archiwaliów, redagowane przez Mariusza Szczygła jeszcze niedawno obciążały torbę każdego szanującego się hipstera.

Prozaicy uprawiający literaturę wyobraźni zapewne pytają, czemu im się tak dobrze nie powodzi. Dlaczego nakłady mniejsze, zaliczki liche, a wydawca w rozliczeniu przesyła malanowski grosz? Odpowiedź jest prosta. Daliśmy ciała, koleżanki i koledzy. Ja i wy. Nie byliśmy dość dobrzy. Niektórzy uprawiali literaturę bezpieczną, celowo unikając kontrowersyjnych sądów, inni bawili się w eksperymenty lingwistyczne, mylili literaturę z publicystyką, albo – jak ja – uważali, że sam pomysł załatwi sprawę. Zapomnieliśmy o opowieści, która stanowi podstawę większości dobrych książek. Mieliśmy do tego prawo, ja i ty. Czytelnik również prawa posiada, czemu daje wyraz, kupując tę, a nie inną książkę.

Wydaje mi się, że czytelnika niezbyt interesują fakty. Mnie na przykład niewiele obchodzi pytanie, czy Hugo-Bader konfabulował w swej opowieści o Himalajach, a odkrycie przeinaczeń w twórczości Ryszarda Kapuścińskiego przyjąłem wzruszeniem ramion. Liczy się opowieść, tak przedstawiona, by dało się w nią uwierzyć.

Powieść współczesna nie daje nadziei na opowieść, reportaż wprost przeciwnie. Reporter poszukuje ciekawego tematu. Nikt o zdrowych zmysłach nie poświęci dwóch lat z życia na opisanie żywota księgowego z firmy konsultingowej, chyba że ów księgowy poświęca wolny czas na trenowanie lwów. Z tego też powodu Kapuściński wybrał się do Etiopii, a Wilk ryzykował odmrożenia, brnąc przez śniegi rosyjskiej Północy. Jeden z moich ulubionych reportaży, „Mężczyzna z laserem” Szweda Gellera Tamasa, stanowi niemal gotowy scenariusz dla Davida Finchera.

Ludzie czytają te książki, ponieważ fascynuje ich zawarta w nich opowieść, rozpisana nieraz podług reguł rodem ze szkoły podstawowej, z zawiązaniem akcji, rozwinięciem i zakończeniem. Bohaterem może być nawet mieścina na Dolnym Śląsku. Jaka różnica? Jest konkret. Człowiek między ludźmi, mięso, a często nawet krew.

Każdy na swojej prawdzie siedzi

W życiu myślę raczej niewiele, za to nieodmiennie prosto. Nie jestem intelektualistą i – wbrew wykształceniu – nie mam nic z filozofa. Fikcja w literaturze stanowi wartość dodaną tak mocną, że zmienia się w prawdę szczególnego rodzaju. Jest to prawda sztuki, a jeśli ktoś mi nie wierzy, niech spojrzy w oczy Homera. To jeszcze można by znieść, gdyż rodzajów prawdy jest więcej niż ludzi (każdy ma swoją, a nawet kilka swoich). Chodzi o coś innego. O prosty mechanizm.

Morderca ukrywa się przed pościgiem na odludziu. W końcu zostaje złapany i zabity. Reporter pisze książkę o mordercy, jego zbrodniach i ludziach, którzy wymierzyli za nie sprawiedliwość. Książka jest świetna. Znakomicie się sprzedaje. Zdobywa nagrody, tłumacze ustawiają się w kolejce. Wszyscy, poza mną, są zadowoleni. Brakuje mi wartości dodanej. Jeszcze jednego piętra, które usiłowałem zbudować, pisząc tę nieszczęsną „Inną duszę”. Aby tego dokonać, musiałem potraktować fakty jak przedmioty. Jedne się przydały, inne trzeba było przerobić, większość wylądowała na śmietniku. Przepraszam, że posiłkuję się swoim przykładem. To jedyny, jaki mam.

Opowieść istnieje w ludziach i w nich podlega przekształceniom. Pewne wydarzenia opisywane po latach wyglądają zupełnie inaczej, i to właśnie jest fascynujące. Wyobraźmy sobie, że nasz morderca naprawdę żył, tylko w dawnych czasach. Wyklęty przez swoich mieszkał w pieczarach i krwawo mścił się na tych, którzy go przepędzili. W końcu został zabity. Jego imię budziło taką grozę, że zyskał drugie życie jako potwór. W ten sposób poznaliśmy Grendela.

Tysiąc lat później ekspert od literatury staroangielskiej nazwiskiem Tolkien sięgnął po „Beowulfa”, zmienił temu potworowi imię, obłożonego klątwą wysłał w korzenie Gór Mglistych, dał nowy powód do zemsty, podobnych prześladowców oraz nowy, istotny drobiazg – przyjaciela. Gollum uzyskał swoje miejsce w literaturze, upomniało się o niego kino, a teraz ta paskudna gęba gapi się na nas z kolekcjonerskich figurek, szczerzy się z plakatów i pudełek śniadaniowych. Można też zagrać nim na playstation.

Tak właśnie wygląda obróbka faktów w kulturze. Spoglądamy w kocioł alchemika, gdzie rodzą się opowieści. Zwyczajny morderca zyskał niezwyczajną sławę. Potworniał, w miarę jak opowieści o jego wyczynach stawały się coraz popularniejsze między ludźmi. Złośliwiec we mnie sądzi, że mieszkaniec północy z X w. miał wydarzenia opisane w „Beowulfie” za prawdziwe, dokładnie tak jak dziś my za prawdziwe uznajemy opowieści reporterów. Następnie wątki i postaci z tego poematu uzyskały nową, współczesną postać we „Władcy pierścieni”. Teraz są własnością wszystkich.

Do tego potrzebujemy wyobraźni. Fakty są tylko punktem wyjścia. Potem – do diabła z nimi. Ja przynajmniej nie chcę żyć bez Grendela.

Znaki nadziei

Dopuszczam możliwość, że pomyliłem umieranie z ciężką chorobą. Medycyna kultury zna sztukę reanimacji, wielokrotnie stosowaną. Być może literatura wyobraźni ma się doskonale, czego nie dostrzegają krytycy, recenzenci i niżej podpisany. Przypomina wioskowego głupka, omijanego szerokim łukiem przez uczone głowy, a otoczonego przez fajowych pastuchów i morowe dziewuchy – im, nikomu innemu, przepowiada swoje przejmujące opowieści. Niewątpliwie istnieją enklawy literatury wyobraźni. To inkubatory, które pozwolą jej przetrwać.

Pierwszym, dość oczywistym, jest fantastyka, moja wielka miłość, która uznała za słuszne mnie porzucić. Uznajmy więc to, co piszę, za lament potrzaskanego serducha. Fantastyka jest domeną wyobraźni per se, ponadto (poza nielicznymi wyjątkami w rodzaju „Welinu” Hala Duncana) zasadza się na opowieści. Służy też wypowiadaniu treści wielkich, o co niegdyś zabiegała u fantastów krytyka literacka. Tolkien przerobił europejską mitologię w taki sposób, że Hollywood zarabia dziś ciężkie miliardy na kolejnych ekranizacjach, a poprzebierane dzieci na całym świecie bawią się w Śródziemie, dopisując ulotne rozdziały do „Władcy pierścieni”. Philip K. Dick w swoich fantastyczno-naukowych powieściach stawiał – coraz bardziej aktualne – pytanie o zagubienie człowieka między wytworami techniki, używkami i czymś, co niegdyś zwano zasłoną Mai, a teraz matriksem. Stephen King, ta maszyna do wypluwania akapitów, w swych wczesnych książkach dał kompendium lęków prowincjonalnego Amerykanina. Wystarczy przeczytać „Miasteczko Salem”, by się zorientować, że u Kinga nie chodzi o wampiry.

Wypada jednak wezwać literacką fantastykę do dojrzałości. Jej główny nurt, przynajmniej uprawiany w Polsce, zredukował się do literatury przygodowej czy nawet powieści łotrzykowskiej rozgrywającej się w nieistniejących światach, bądź z dodatkiem nadnaturalnych elementów. Nie czynię z tego nawet zarzutu, gdyż termin „literatura groszowa” nie ma w sobie nic z obelgi (kilku uprawiających ją pisarzy mam za wybitnych), a książce wolno być wyłącznie rozrywką. Intelektualny ton – znany jeszcze z książek Stanisława Lema, Adama Wiśniewskiego-Snerga, Janusza A. Zajdla i opowiadań ogłaszanych w starej „Fantastyce” – wybrzmiewa na obrzeżach. Warto nadstawić ucha. Jacek Dukaj – od którego zacząłem te próżne rozważania – zapewne nie odniósłby takiego sukcesu, gdyby nie napisał „Innych pieśni”, powieści opartej na Arystotelesie!

Osobiście znajduję pocieszenie w tak zwanej literaturze kryminalnej. Nie wierzę, że nastała moda na kryminały. Ludzie zawsze chcieli je czytać, choćby powieści milicyjne, i tylko w pewnym momencie – zapewne z przyczyn marketingowych – zaczęto mówić o zjawisku. W konsekwencji rozpoczął się dziwaczny proceder. Książki niebędące kryminałami sprzedawano właśnie jako kryminały. Wystarczył jeden trup lub kradzież. Przykład? Jedna z moich ulubionych pisarek współczesnych: Norweżka Karin Fossum. „Za podszeptem diabła” opowiada o młodym włamywaczu uwięzionym w piwnicy przez zdziwaczałą staruszkę. Śledztwo stanowi tło, a sensem powieści jest zawiązująca się z wolna dramatyczna relacja między tymi ludźmi. Fossum uatrakcyjnia fabułę, wprowadza detektywów, czyniąc to w pełni świadomie. Wie, że wydawca potrzebuje pretekstu, by sprzedać jej powieść jako kryminał. Książka obyczajowa, inaczej otagowana, zainteresowałaby głównie specjalistów, których autor, żyjący ze sprzedaży, raczej nie potrzebuje.

Kto wie, może to zjawisko występuje częściej. Wypada tu przyznać się do własnej niewiedzy. Nie mam na przykład pojęcia o romansach. Kojarzą mi się z różowymi okładkami i okropnymi fotografiami Barbary Cartland. A przecież jedna z najpiękniejszych książek, jakie kiedykolwiek powstały – „Duma i uprzedzenie” – podpada właśnie pod tę kategorię. Kto wie, może na półce z powieściami o zakochaniu skryła się inna Karin Fossum? Dalej mamy powieści historyczne, wojenne, szpiegowskie, erotyczne i o graniu na grzebieniu – mógłbym wymieniać długo, aż do wyczerpania się mojej, bezbrzeżnej przecież, naiwności.

Hipokryzja jest hołdem, który występek składa cnocie, a przyjęcie konwencji to pokłon, jaki literatura wyobraźni składa rynkowi, aby istnieć. Wiedział o tym Philip K. Dick, który zabrał się za fantastykę naukową, ponieważ jego powieści obyczajowe obchodziły czytelników tyle, co dzieła Conana Doyle’a, w których nie występuje Sherlock. Artysta też chce papu, jak trafnie wyraził się pewien podstarzały twórca muzyki metalowej.

Istnieje więc nadzieja, że literatura wyobraźni przetrwa. Dzięki oszustwu. ©

ŁUKASZ ORBITOWSKI (ur. 1977) jest prozaikiem i publicystą, specjalizuje się w literaturze gatunkowej (fantasy, horror, kryminał). Do tej pory opublikował kilkanaście książek, ostatnio m.in.: „Widma” (2012), „Ogień” (2012), „Szczęśliwą ziemię” (2013) oraz „Inną duszę” (2015), za którą otrzymał Paszport „Polityki”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2016