Genialni mordercy Marka Krajewskiego

Wystarczy mi świadomość, że cokolwiek Marek Krajewski zrobi, będzie to dobre, tak samo jak dobry jest świat z jego książek, choć przecież pleni się w nich zło.

17.05.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grzegorz Hawałej / PAP
/ Fot. Grzegorz Hawałej / PAP

Lubię Marka Krajewskiego.

1

Lubię, choć nigdy go nie poznałem i nie zamierzam poznać. Zadowalam się wyobrażonym pisarzem Krajewskim, a ten prawdziwy nie jest mi do niczego potrzebny. Więcej nawet, spotkanie z prawdziwym Markiem Krajewskim nieodwołalnie zabiłoby nie tyle sympatię, lecz sam jej podmiot. Gdybym znał Marka Krajewskiego, nie mógłbym go już sobie wyobrażać.


Copernicus Festival w Krakowie!

Hasłem przewodnim drugiej edycji jest "Geniusz".


Człowiek, który porzuca bezpieczne życie na rzecz niebezpiecznego, zasługuje na najwyższy szacunek. Krajewski zrezygnował z pewnej (i jak sądzę, niezbyt uciążliwej) posady na wydziale filologii klasycznej i zdecydował się na życie tylko z pisania. Sam takie wiodę, ale nie musiałem z niczego rezygnować, bo nic innego nie potrafię. Czasem tęsknię do jakiegoś niezbyt forsownego etaciku. Krajewski odpuścił. Można powiedzieć, że przy jego nakładach poziom ryzyka był niski. Każda jego powieść ląduje przecież na szczytach list bestsellerów. Pisarski chleb ma jednak skłonność do niespodziewanej przemiany w kamień – książki stają się coraz słabsze bądź trudniejsze, czytelnicy odwracają się ku innym autorom, twórca odkłada pióro. Dodajmy, Krajewski porzucił status wykładowcy już po czterdziestce, kiedy skłonność do ryzyka ulega wyraźnemu osłabieniu.
Mój wyobrażony, zbudowany na plotkach i opowieściach Marek Krajewski wytacza się z taksówki na wrocławskim placu Solnym. Ma na sobie garnitur szyty na miarę, a jego buty błyszczą jak statuetka Nagrody Wielkiego Kalibru. W kieszeni ma łacińskie wydanie „Timajosa” Platona. Wciąga nosem wiosenne powietrze i neutralizuje jego woń djarumem wydobytym ze srebrnej papierośnicy. Paląc, przygląda się przechodniom i zastanawia się może, dlaczego stał się tak różny od nich. Następnie wypija kieliszek zimnej wódki w najbliższej kawiarence (to dobra wódka, ziemniaczek albo i gąska) i rozpoczyna spokojny marsz przez rynek ku swojej ulubionej restauracji. Nie wiem, jaki to lokal, bo bywam w innych miejscach niż Marek Krajewski, nawet ten wyobrażony.

Zdążył powiesić płaszcz w szatni i siedzi przy stoliku przykrytym białym obrusem. Kelnerka natychmiast go rozpoznaje, nie jest nachalna, ale rozmawiają dłużej, niż wymaga tego złożenie zamówienia. Krajewski ordynuje sobie kolejny kieliszek wódki. Na przystawkę zjada kacze języki z miodem gryczanym i pistacjami. Rola dania głównego przypada schabowi z mangalicy, z pieczonym jabłkiem, zapiekanką ziemniaczaną i kardamonem. Je powoli, nabijając na widelec, za każdym razem schab, jabłko i ciut zapiekanki. Podobnie jak Eberhard Mock lubi, gdy smaki mieszają się w ustach. Przez cały czas popija wódeczkę. Po jedzeniu prosi o szklankę wody, wychodzi na papierosa i sprawdza, czy Platon przypadkiem nie uciekł z wewnętrznej kieszeni marynarki.

Pojedzony i popity Marek Krajewski prosi o rachunek. Płaci kartą, ale do skórzanej koperty wkłada sto złotych napiwku. Dziewczyna jest miła i zarabia osiem złotych za godzinę. Znów rozmawiają. Restauracja niedługo zostanie zamknięta. Marek Krajewski snuje kelnerce przeróżne opowieści. Przypomina trochę starego rycerza wspominającego chwałę minionych bitew. Dziewczyna bez przerwy się śmieje i staje się jasne, że wieczór może zyskać ciąg dalszy. Markowi Krajewskiemu bardzo podoba się ta kelnerka, ma jednak świadomość, że jego przewaga jest miażdżąca, proponując wspólne wyjście, nadużyłby swojego autorytetu. Poza tym Platon domaga się swego. Krajewski mógłby posiedzieć sobie nad „Timajosem”. Kelnerka zaraz odejdzie. Nadszedł czas decyzji.

W tym momencie decyduję się zostawić mojego wyobrażonego Marka Krajewskiego (ten prawdziwy może przecież nie interesować się ani Platonem, ani dziewczynami). Niech to się rozstrzygnie poza moim wzrokiem. Nie chcę nawet wiedzieć. Wystarczy mi świadomość, że cokolwiek Marek Krajewski zrobi, będzie to dobre, tak samo jak dobry jest świat z jego książek. Dobroci tych krain minionych nie przesłoni ani okrucieństwo poszczególnych morderstw, ani woń spelun Lwowa i Breslau, ani nawet łódź, idąca na dno razem z podstępną arystokratką, na ostatnich stronach „Festung Breslau”.

2

Istnieją dwie szkoły kryminału: ta wywodząca się od Arthura Conana Doyle’a, i ta, której patronuje Raymond Chandler. Nie twierdzę, że nie ma więcej szkół (być może są), ani też nie upieram się, że ci dwaj milusińscy są ich twórcami. To tylko reprezentanci, najbardziej wyraziści przedstawiciele.

Szkoła Arthura Conana Doyle’a koncentruje się na samym mechanizmie zbrodni. Ten winien być odpowiednio kunsztowny, za co płaci się odrealnieniem. W opowiadaniu „Zabójstwo przy moście” pewna mściwa kobieta popełnia samobójstwo, pozorując je na morderstwo. Pragnie, by jej śmierć pociągnęła za sobą jakieś aresztowanie, karę główną może. Kto normalny tak postępuje? W prawdziwym świecie nie ma też Moriartych. Szkoła Doyle’owska proponuje kryminał-pozytywkę, cacko, które stawiamy na półce, pozbawione jakichkolwiek związków z życiem.

Inaczej Raymond Chandler. Tu cała intryga traci na znaczeniu. Podczas lektury „Żegnaj laleczko” myślałem o wielu rzeczach, lecz nie o tym, kto mógł sprzątnąć Lindsay Marriotta. Intryga kryminalna staje się ramą dla prezentacji świata widzianego oczyma nietuzinkowego bohatera. Kryminał pełni funkcję atrakcyjnej maski dla powieści obyczajowej. Szkoła chandlerowska wyraźnie dominuje w ostatnich dziesięcioleciach, zwłaszcza wśród autorów z Północy.

Marek Krajewski w swoich powieściach łączy obydwa stanowiska. Jego Breslau, Lwów, Trójmiasto wywodzą się ze szkoły chandlerowskiej, za sprawą pieczołowitego oddania realiów minionego świata, ale i niemal chłopięcej ochoty, z jaką autor zagląda pod zasłonę, do półświatka, tam gdzie balują zniszczone dziwki i honorni bandyci. Rozmach pracy rekonstrukcyjnej zasługuje na szacunek. Ale sama intryga, z trupem i mordercą, wywodzi się wprost od Arthura Conana Doyle’a. Zbrodniarze, na których polują Mock i Popielscy, są bez wyjątku wnukami profesora Moriarty’ego.

3

Prawdziwa zbrodnia jest prosta, a mordercy to debile. Wie o tym każdy, kto choć raz przeglądał akta sądowe albo przynajmniej spędził parę godzin na stronach poświęconych kryminalistyce. Pijak zatłukł żonę młotkiem, bo go denerwowała. Dwóch kumpli zabiło trzeciego, żeby mieć na wódkę. Mąż zastrzelił kochanka swojej żony. Mniej więcej tak to wygląda. Rozwiązanie sprawy tego rodzaju zajmuje parę dni. Sprawcą najczęściej okazuje się ktoś z najbliższego otoczenia ofiary.

U Krajewskiego dzieje się inaczej. Sama zbrodnia przypomina dzieło sztuki, przy którym John Doe z „Siedem” wygląda na zdolnego amatora. „Widma w mieście Breslau” otwiera scena odnalezienia czterech wykastrowanych ciał w strojach marynarzy. Morderca ze „Śmierci w Breslau” gwałci kobiety, a następnie zaszywa w ich brzuchach skorpiony (nie pamiętam, czy kolejność, którą podaję, jest właściwa). Jego kolega po fachu wyszukuje swoje ofiary, posługując się matematycznym ciągiem, do tego zadaje sobie trud upozorowania samobójstwa („Władca liczb”). Żaden prawdziwy morderca nie zachowa się w ten sposób. Nie starczy mu sił, cierpliwości, a nade wszystko pomyślunku. Dynamika życia i jego złożoność uniemożliwiają realizację zbrodni-pozytywki. Zwłaszcza, jeśli mówimy o seryjnym mordowaniu.

Mordercy powołani do życia przez Marka Krajewskiego mają szereg cech wspólnych. Wyróżniają się ponadprzeciętną inteligencją, której używają do mocniejszego osadzenia się w świecie, do zrobienia kariery w ramach ścieżki dozwolonej przez prawo. Są naukowcami, lekarzami, prawnikami, często o arystokratycznych korzeniach, poddają się jednak bez reszty jakiejś wynaturzonej idei, związanej z ich profesją. Ich mordowanie ma walor naukowego dzieła, jest rodzajem wykładu zapisanego nożem, pałką, arszenikiem.

Dzieje się tak niezależnie od charakteru samej idei. Może być to próba udowodnienia istnienia świata ponadzmysłowego, jak w przypadku „Widm w mieście Breslau”, gdzie seryjny zabójca kolejnymi morderstwami próbuje zmusić Mocka, by ten uwierzył w duchy. Należy dopowiedzieć, że w czasach, w których rozgrywa się akcja powieści, spirytyzm nie tylko cieszył się wielką popularnością wśród elit, ale też pretendował do miana dyscypliny naukowej. Mock nie dał się nabrać, lecz miał chwilę zwątpienia. Książkę można jednak odczytać jako przedziwny, ujawniający się w działaniu spór pomiędzy racjonalizmem i irracjonalizmem, realizmem i spirytyzmem, gdzie nóż staje się dodatkowym argumentem.

Jeden z bohaterów „W otchłani mroku” przygotowuje piekielną zemstę, wykorzystując przypisy w pracy naukowej. Mechanizm tej operacji jest nazbyt skomplikowany, aby go tu streścić, najważniejsze jednak, że działa. W „Śmierci w Breslau” zawarte są odniesienia do wierzeń Jezydów, w „Festung Breslau” pojawia się Biblia, ale i idee pangermańskie, wreszcie intryga w „Głowie Minotaura” czyni serię morderstw częścią dziwacznej zapłaty za pracę doktorską.

Najciekawiej w tym kontekście wypada „Dżuma w Breslau”, gdzie funkcjonuje nie jeden, lecz cała grupa morderców. To przedstawiciele elit, przynależący do cynicznej sekty mizantropów. Mord staje się tam rodzajem paktu wiążącego ich ze sobą. Ci mili, wykształceni ludzie wykazują się nie tylko erudycją, ale i poczuciem humoru – podczas swych spotkań noszą stroje XVIII-wiecznych lekarzy walczących z dżumą, wyróżniające się długim dziobem, mającym chronić przed przykrym zapachem.
Nie przewidzieli jednego. Gdy wpadnie jeden, wpadną wszyscy. Geniusz zła przepada przez przymioty, do których zdradza szczególne przywiązanie. Wówczas nie pomoże mu żadna maska.

4

Inteligencja gubi tych genialnych drani. Geneza ich zbrodni zapowiada szczęk więziennej bramy. Wielkie umysły rzadko zdają sobie sprawę z własnych ograniczeń i niechętnie dopuszczają możliwość popełnienia błędu. Tym zaś okazuje się sam kunsztowny zamysł, koronkowy plan zbrodni-pozytywki. Zamysł oznacza realizację konkretnego planu, ujawniającego się w kolejnych, krwawych odsłonach. Plan zaś wymaga wzoru. Tam, gdzie istnieje wzór, istnieje też możliwość rozpracowania kolejnego ruchu przeciwnika. Wie o tym Mock, wie też Popielski. Oni też mają łby nie od parady. Jednocześnie oparcie zbrodni na idei wyraźnie zawęża krąg podejrzanych. W końcu, ilu, dajmy na to, genialnych matematyków może żyć we Wrocławiu?
Mordercy mogliby umknąć przed sprawiedliwością, gdyby zrezygnowali z tego, co ich tworzy i nakręca, czyli z geniuszu. Gdyby wielbiciel skorpionów ze „Śmierci w Breslau”, miast konstruować misterny plan zemsty oparty na wierzeniach Jezydów, dał upust krwawym instynktom i zatłukł kogoś przypadkowego w ciemnej bramie, najprawdopodobniej nigdy nie zostałby złapany. Mock z Popielskim nigdy nie znaleźliby sprawcy. Aby do tego doszło, geniusz musiałby jednak zrezygnować z własnej genialności. Na to jednak nie zamierza przystać.

Ten brak zgody na przypadkowe mordowanie stanowi źródło mojej sympatii do Marka Krajewskiego, mimo nieprzyzwoitego okrucieństwa jego książek. Prawdziwe zbrodnie są boleśnie przypadkowe. W świecie wrocławskiego pisarza zabójstwo wymaga szczególnego uzasadnienia. Nad kryptą morderców wisi ten sam napis, co przed platońską Akademią – idź sobie, jeśli nie znasz geometrii. Nim uzyskam glejt na zabijanie, muszę znać starożytnych, mitologię Wschodu, Biblię i cytować Plutarcha na wyrywki.

Z tego modelu wynika ważność ludzkiego życia. U Krajewskiego giną niewinne kobiety, mordowane są dzieci, lecz te wszystkie zbrodnie mają swój upiorny sens, jakby autor nie wierzył, że można zabić tak po prostu: bo ma się zły dzień, bo życie nie wyszło, bo pulsują hormony. Wyjątki od tej reguły zdarzają się rzadko (trzej żołnierze-gwałciciele z „W otchłani mroku”).
Z powodu tej wiary – być może czysto pisarskiej, powziętej na potrzeby książek – lubię Marka Krajewskiego. Odróżnia się korzystnie od ponurych, realistycznych Skandynawów. Z żalem pożegnałem Eberharda Mocka, będzie brakować mi Popielskiego, a myśl, że gdzieś tam, w przestrzeni literackiej krąży geniusz z zakrwawionym nożem, nie daje mi spokoju. Zatrzymać drania nie ma komu.

Dlatego moje myśli biegną w stronę wyobrażonego Marka Krajewskiego. Rozstrzygnął już wybór pomiędzy Platonem a miłą kelnerką, a teraz pije południową kawę pod parasolem Piasta na wrocławskim rynku. Nie wygląda najlepiej, zwisa szara twarz, kleją się zadymione oczy. Wyobrażony Marek Krajewski zerka w stronę baru, zastanawiając się nad kieliszkiem wódki, który w jego trudnej sytuacji może przynieść ulgę, ale też zgubę. Rozpalone słońce wywołuje senność i dlatego Krajewski dostrzega policjanta z pewnym opóźnieniem. Policjant jest niski, okrągły i wyraźnie speszony – wygląda, jakby przyszedł po autograf. Zamiast kartki papieru podsuwa fotografię uśmiechniętej dziewczyny. Marek Krajewski poznaje ją natychmiast.
– Pan ostatni widział ją żywą – mówi policjant. – Znaleźliśmy ją dziś rano, na ołtarzu w katedrze Jana Chrzciciela. W prawej dłoni miała wagę, w lewej miecz, a w jej ustach tkwił skarabeusz... ©

MAREK KRAJEWSKI (ur. 1966) z wykształcenia jest filologiem klasycznym, wykładowcą Uniwersytetu Wrocławskiego, twórcą niezwykle poczytnych historycznych serii kryminalnych. Swoją przygodę z tym gatunkiem rozpoczął w 1999 r. powieścią „Śmierć w Breslau”, której głównym bohaterem jest Eberhard Mock, pracownik wrocławskiego Prezydium Policji. Cykl o przedwojennym wrocławskim detektywie doczekał się już sześciu części – ostatnia z nich, „Głowa Minotaura”, zrodziła nowego bohatera, Edwarda Popielskiego, komisarza lwowskiej policji, który stał się bohaterem nowego cyklu (również sześć odsłon, choć „Głowa Minotaura” jest wspólna dla obu stróżów prawa).
W prozie Krajewski z niezwykłą pieczołowitością dba o odtworzenie realiów przedwojennego Wrocławia i Lwowa, choć bez wątpienia źródłem popularności jego prozy są przede wszystkim bardzo wyraziści i nietuzinkowi bohaterowie. W swojej prozie łączy najlepsze tradycje gatunku (Christie, Chandler), wprowadzając jednocześnie elementy horroru i czarnej komedii. Powieści Krajewskiego zostały przetłumaczone na 18 języków, a jego twórczość doceniona licznymi nagrodami, m.in. Paszportem „Polityki” (2005) czy Nagrodą Wielkiego Kalibru (2003). W 2008 r. Krajewski, za zasługi w promowaniu miasta, został mianowany Ambasadorem Wrocławia.

ŁUKASZ ORBITOWSKI (ur. 1977) jest prozaikiem i publicystą. Debiutował na łamach miesięcznika „Science Fiction”. Opublikował trzynaście książek, m.in. „Tracę ciepło”, „Święty Wrocław”, „Nadchodzi” oraz „Widma”. Za swoją ostatnią powieść, „Szczęśliwą ziemię”, był nominowany do prestiżowych nagród – Paszportu „Polityki” oraz Nagrody Literackiej Nike. Od kilku lat jest felietonistą „Gazety Wyborczej”. Aktualnie mieszka w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2015