Kronika upadków

Cóż zrobić z Tomaszem Mannem, jeśli nie zna się Zenka Martyniuka. Żyć w próżni zachwytu? Na strawie może i smacznej, ale bez świadomości, czym jest głód?

28.09.2020

Czyta się kilka minut

Krzysztof Varga, Warszawa 2018 r. / AREK MARKOWICZ / FORUM
Krzysztof Varga, Warszawa 2018 r. / AREK MARKOWICZ / FORUM

Ach, ten płomień kultury! Wabi umysły, serca i dusze, by potem je trawić niczym ogień piekielny. Jak słodka trucizna jest kultura. Wchodzi w omdlewające z rozkoszy członki, by potem długo i boleśnie dręczyć, przypiekać nerwy, a może i na koniec zabić. Nie mamy szans z kulturą, powiadam wam, nie mamy. Pragniemy jej, pożądamy, śnimy po nocach i poszukujemy obok zaraz po przebudzeniu. Ale ona, jeśli nawet przyniosła chwilowe ukojenie, pozór spełnienia, to jest już gdzieś indziej i zdradziecko zaspokaja innych spragnionych, obcych nam, a może nawet naszych wrogów. Parafrazując słowa pieśni warszawskiego barda Stanisława Grzesiuka: Kultura daje szczęście na chwilę, a potem gryzie jak leśny wąż.

KRZYSZTOF VARGA NURZA SIĘ W KULTURZE jak jego tytułowy hipopotam w nurtach Nilu albo Limpopo. Nurza się i pożera nieustannie kulturę, trawi ją jak jakiś mokotowski boa. Bez różnicy, wszystkożernie. Pożera pudło z dwiema setkami płyt Jana Sebastiana Bacha i Blankę Lipińską. Trudno zgadnąć, który żer wprawia go w większą ekstazę. Bo Varga to żarłok ekstatyczny. Bulimik wzdęty od nadmiaru. Syty i zarazem ze zgagą. Ukojony Bachem i rzygający Blanką, ale wciąż niezaspokojony. Jak ci Rzymianie, co jedli, a potem kazali się łaskotać piórkami w przełyki, żeby zrobić miejsce na więcej. Zachwyt i obrzydzenie splatają się w jego „Dzienniku hipopotama” nierozerwalnie. Nie istnieją bez siebie.

Bo cóż zrobić z Tomaszem Mannem, jeśli nie zna się Zenka Martyniuka. Żyć w próżni zachwytu? Na strawie może i smacznej, ale bez świadomości, czym jest głód? Albo że istnieją potrawy nie do przełknięcia, którymi inni wszak odżywiają się na co dzień? Istne sadomaso. Barykaduje się Varga w bachowskomannowskiej kościanej wieży, ale nie może w niej usiedzieć i raz po raz ją opuszcza, by nurzać się w upadku, w sromocie i upodleniu. W grzęzawisku blichtru, ­łże-literaturki, półmuzyczki, niedodramatów, w małpim bredzeniu autorytetów. Odmawia temu wszystkiemu miana kultury, a jednocześnie cierpi, bo widzi, jak miliony podążają za lucyferycznym blaskiem, biorąc go za prawdziwe światło. Podążają jak wieprze ku krawędzi urwiska. Cierpi i złorzeczy jak dawni prorocy. Wraca do mokotowskiego eremu spisywać swoje jeremiady.

JEDNAK GDY SKOŃCZY SIĘ SERIAL na Nefliksie, jeden z dziesiątków jego ulubionych (jakby nie chciał wiedzieć, że dobre seriale to ostateczny i śmiertelny cios dla powieści, która dla niego jest koroną literatury i wielką, niespełnioną miłością), wymyka się jak pijak na shota, jak ćpun na bajzel, żeby zażyć kolejną dawkę trucizny. Mniejsza o to, że najczęściej alkohol jest sfałszowany i smakuje jak denaturat, i oślepia jak metyl, mniejsza że diler do towaru dodaje strychninę albo mielone szkło. Ważne są te chwile tuż przed i nadzieja, że tym razem będzie tak wspaniale, jak za pierwszym razem, gdy oglądało się album z reprodukcjami ­Breughla, albo pierwszy raz czytało dorosłą powieść. Niewiele z niej rozumiejąc, ale wchodziło się do nowego świata, który był większy i mocniejszy niż rzeczywistość. Ale ni chu-chu nie jest. Jest metylowy kac i krwawią oczy, jest zjazd w depresję, siostrę taniego wzlotu.

„DZIENNIK” TO W ISTOCIE kronika upadków. Wyliczanka klęsk. Rejestr zawodów. Lament nad zdradami. Prawie wszystko, czego Varga dotknie, zamienia się w popiół, w muł, w badziew. Tak jakby sam jego dotyk miał moc unicestwienia. Maniacko szuka ciepła w ogniu kultury, ale doznaje przede wszystkim oparzeń. Oczywiście parzy go głównie Polska. Polska literatura, polskie kino, polski teatr, polskie wszystko. No jałowa ziemia. Żadnego huku, tylko skomlenie. Ulga jedynie w kulturach obcojęzycznych. Głównie oczywiście na Netfliksie. Aż chciałoby się przywołać paragraf ze stalinowskiego kodeksu karnego: „Czołobitność wobec Zachodu”.

Vardze jednak będzie wybaczone, ponieważ nie oszczędza również samego siebie. Kto wie, czy nie najbardziej. W środku nocy budzi go myśl, że umrze i nie zdąży obejrzeć wszystkich seriali, które sobie zaplanował. Katuje siebie i czytelnika swoją starością, niedołęstwem uczuciowym, pisarską frustracją, memła się w resentymentach, wybebesza w duchowym seppuku i kwili nad tym, że na świecie chcą go czytać tylko Węgrzy i Serbowie. Szydzi z literackich nagród, których od lat niesłusznie nie dostaje. Odsłania się, bo przecież dobrze wie, że czytelnikowi należy się coś w rodzaju uczciwości. Zwłaszcza czytelnikowi dziennika. Chociaż, co bardziej prawdopodobne, chce zginąć razem ze światem, któremu wymierza sprawiedliwość. Jak kapitan, który zatapia własny statek, statek kultury, ale razem z nim idzie na dno. Titanic i „Śmierć Sardanapala” w jednym.

KULTURA TO KLATKA. Duszna, klaustrofobiczna, bez wyjścia. Wygląda jednak na to, że Vardze w tej klatce dobrze. Syci się i napawa marnościami. Sardonicznie kontempluje przepaść między tym, jak jest, a tym, jak być powinno. Być może ma rację. Być może sami stworzyliśmy sobie więzienie. Przeoczyliśmy moment, w którym kultura wyrodziła się w maskulturę, i pozwoliliśmy tej drugiej, by oplotła nas swoją siecią, i teraz tracimy oddech. No ale przecież miało tak być. Chcieliśmy, żeby wyklęty lud ziemi został wreszcie uwolniony i zaspokojony. Chcieliśmy, żeby wolność stała się powszechnym przywilejem. I ty, Varga, chciałeś, i ja, i wszyscy porządni ludzie, których znamy. Tego chcieliśmy, więc nie odwracajmy teraz kota ogonem.

Lud wyłonił i Zenka Martyniuka, i Maję Staśko, i Dawida Podsiadłę, i setki innych, żeby ich wiedli przez jałową ziemię, przez pustynię od źródła do źródła, od studni do studni, aby nie pomarli z pragnienia. Za tobą pójdzie niewielu albo zgoła nikt. Bo żaden z ciebie czuły narrator. Próbujesz napoić lud octem i żółcią. Oczywiście twoja opowieść jest bliższa prawdy, bo przecież taki właśnie smak czujemy na koniec w ustach. Lecz któż pragnie go poznać, zanim nadejdą dni?©

OD AUTORA

Szanowni Państwo, z żalem zawiadamiam, że chwilowo zawieszam swoją działalność felietonową na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Przygnieciony ogromem spraw społeczno-kulturalnych zawieszam ją do listopada. Proszę o wybaczenie i pozdrawiam.

Andrzej Stasiuk

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2020