Elegia na odejście

Zwierzęta nie reagowały na polewanie ich napojami, na pety rzucane ze ścieżki. Im bardziej chorobliwie się zachowywały, im bardziej woniało od nich bliskim końcem, tym większa była zaciętość ludzi w zoo.

02.08.2011

Czyta się kilka minut

Zoo w Równem, Ukraina / fot. Wojciech Nowicki /
Zoo w Równem, Ukraina / fot. Wojciech Nowicki /

W 1997 roku powódź zabrała wiele zwierząt z zoo w Opolu (i nie tylko tam zresztą). Utopił się nawet hipopotam. Przeczytałem o tym w gazecie, to było jedno z tysięcy podobnych do siebie doniesień o wielkiej wodzie i stratach, o bohaterstwie i nędzy, wszystko kiczowate, wszystko w równym, ponurym tonie, tak że nawet już informacje sportowe ze świata wydawały się przynależeć do kosmosu ogarniętego kataklizmem; aż się miało ochotę odgrodzić od świata i nie słuchać. Ten jeden jedyny hipopotam wydał mi się ofiarą niepotrzebną, bo milczącą; wokół żalili się ludzie, którzy się pobudowali na terenach, gdzie od zawsze wylewały potoki, i mieszkańcy bloków zbudowanych na terenie zalewowych, jakby zdziwieni, że to właśnie ich zalała rzeka. Hipopotam był osobny, na uboczu, tak po prostu; i utopił się, choć to przecież wodne zwierzę.

Wyobrażam sobie inną wersję: gdyby ten hipopotam przeżył i pływał uwolniony przez wodę, przerażające cielsko - teraz przerażające, bo nieogrodzone fosą, żelaznymi prętami, i niemartwe i wzbudzające odrazę; gdyby tak pływał i na brzegu Odry szczerzył żółte zębiska, jak to dotąd robił na swoim wybiegu - co by wtedy było? Pewnie urządzono by wielkie polowanie, pewno strażacy, myśliwi i weterynarze wsiedliby na statek, którym w wieku przedszkolnym odbywałem wycieczki z kukiełkowym przedstawieniem; i mieliby go uśpić albo zabić, zależnie od okoliczności. Z opłakiwanego hipopotama stałby się niebezpiecznym zabójcą, którego dla bezpieczeństwa trzeba natychmiast wytropić i zabić; a telewizja i radio i wszystkie gazety porzuciłyby ton łzawy i zdałyby relację jak z safari. Ale to się nie stało.

Hipopotam utonął w swojej zagrodzie na wyspie Bolko, tak nazwanej, żeby każdy pamiętał, że to piastowskie ziemie (żeby nikomu nawet w głowie nie powstało, że Niemcy tu kiedyś żyli); a jego rozdęte cielsko potwierdzało upadek ogrodu, tak jak wydzielające duszący fetor sterty łachów, zbutwiałych mebli, zgniłe rośliny potwierdzały upadek miasta, jego krzywdę i samobójczą krótkowzroczność.

Tamta powódź zmyła do cna zoolog mojego dzieciństwa, wyspę nieszczęścia, którą lubiłem odwiedzać. Oglądałem pawie z ogonem jak wachlarz, spacerujące po ścieżkach; rysowałem tapiry z ich dziwacznym nosem jak trąba, zawiniętym w dół, i małpy w betonowym bunkrze z półkami, ze starą oponą na łańcuchu jako jedyną zabawką, gdzie ciągle ktoś się krzątał, ale na próżno, bo odór bił ostro. Patrzyłem na gruźlaste papki, nieświeże mięso podawane do klatek, oglądałem pracowników przechodzących z klatki do klatki jak monterzy, techniczny dozór nad sprawami zwierząt, bez zastanowienia wstawiający żarcie, i tyle.

Powódź była drugą śmiercią tego zoologu, bo pierwsza, całkowita, nic w tym dziwnego, nastąpiła podczas wojny. (Raz od ognia i raz od wody ginęło zoo, sprawiedliwie). Pierwszej śmierci nawet nie przeczuwałem, po prostu nie przyszło mi to nigdy do głowy, żeby się zastanowić nad historią zwierzyńca; był tam od zawsze i tyle. To już nie do naprawienia, zresztą znam podstawowe fakty, resztę mogę sobie wyobrazić. Choćby dzięki książce, która traktuje między innymi właśnie o tym, jak szybko w sytuacji wojennej zoo przestaje być potrzebne (a że przy okazji ludzie też, to już inna historia); i jeśli w Opolu nie tak, jak w tej książce się stało, to na pewno jakoś podobnie.

Antonina Żabińska, żona dyrektora warszawskiego zoo, której się często zdarza czułostkowość (ale nie wtedy, kiedy pisze o tym, jak ratowała ludzi, bo w tym akcie dostrzega konieczność absolutną, dla wszystkich zrozumiałą), tym razem pisze sucho: "Udało mi się przebłagać wartownika i wejść do ogrodu. Słonica Kasia zdechła ugodzona odłamkiem pocisku artyleryjskiego; córka jej Tuzinka była cała i zdrowa (ale później została wywieziona jako łup wojenny do Niemiec - przyp. WN). Część małp i antylop zginęła od kul; reszta rozbiegła się. Szympansy i ptaki egzotyczne spłonęły razem z pawilonem. Jedną z żyraf zabił pocisk, druga uratowała się. Hipopotamy, niedźwiedzie, żubry, bizony, łosie i rysie ocalały. Foki uciekły. Wielbłądy, lamy i jelenie błąkały się nad Wisłą. Nie było też srebrnych lisów ani borsuków. Wydry i bobry siedziały w swoich basenach. Wszystkie osły i kuce padły pod bombami na szosie".

Jeszcze tak to wyglądało, w miarę normalnie, choć potem wszystko miało pójść w rozsypkę, w warszawskim zoologu podczas wojny najpierw była tuczarnia świń, potem działki i ferma lisów. Ale już wcześniej, na samym początku bomba rozbiła skałę białych niedźwiedzi, które wyszły na wolność. "Lada moment może to nastąpić z pomieszczeniem lwów, tygrysów, lampartów i innych drobniejszych dzikusów" (Ech, znów ten język pogadanek dla dzieci). Trzeba więc było zrealizować plan przewidziany na taką chwilę: weszło wojsko, żeby "wystrzelać wszystkie drapieżniki". A potem: "W pobliżu studni zobaczyłam gromadkę żołnierzy, porucznika i kilku ludzi z personelu ogrodu.

Wszyscy milczeli, jeden z dozorców płakał".

Było wtedy, w 1997 r., gorące lato i procesy gnilne postępowały wyjątkowo szybko. Miastu groziła zaraza, więc ziemię przed domami posypano wapnem, wszędzie unosiły się dymy po palonym naprędce dobytku, zbutwiałych meblach i tapetach, które zsunęły się ze ściany. Fetor zapychał nozdrza, kleił się do otworów ciała i nie chciał zejść nawet w kąpieli. Obcy mi ludzie pokazywali swoje rany jak najbliższej osobie: puste pokoje, przedtem wypełnione dobytkiem; linię wody, czasem bliską sufitu parteru; pustkę, która to teraz wypełniała. Przed blokami piętrzyły się słoiki wypełnione dżemami i kompotami, gromadzonymi skrzętnie po piwnicach, a teraz już tylko czekającymi na ciężarówkę na wysypisko.

Całe miasto gniło i rdzewiało, na ulicach, już teraz prawie zupełnie suchych, stały bezużyteczne łodzie, na ewangelickim cmentarzu leżała bokiem przyczepa kempingowa. Odra i kanał ulgi były wielokrotnie szersze niż w najbardziej nawet ulewne lato, jeszcze niosły z nurtem wielkie konary, dachy, padlinę. Pośrodku wody wystawały dwa szpalery drzew, jak tyczki, znaczące w górach drogę, kiedy napada śnieg. Tam były dawniej brzegi.

Zwierzę rozkładające się po powodzi było tylko wiadomością w gazecie; ale już wcześniej wiedziałem, jak to jest. W dzieciństwie zostaliśmy z bratem wysłani na obóz gdzieś nad zimne jezioro; spędzaliśmy dnie zwykłym trybem, najpierw poranny dryl, bieganie i gimnastyka w lesie, potem pomoc w kuchni i udawane zajęcia, żeby zleciało do końca dnia (jedyny miły moment, kiedy przy wieczornym ognisku oczy przyzwyczaiły się już do ciemności i spomiędzy drzew nadlatywały świetliki; najpierw pojedynczo, potem całe chmary); ale nadeszły ulewy i całe życie ograniczyło się do łatania dziur w namiotach, do przenoszenia się na wyższe, w miarę suche miejsca, do wyczekiwania końca deszczów, który jednak nie chciał nadejść.

Mówili wtedy, że to powódź stulecia, ale kolejne powodzie w tym samym stuleciu miały tę nazwę szybko zweryfikować. Wszędzie rozlewały się kałuże, a na ich obrzeżu gniła trawa. Kuchnia stała obok strumienia, który błyskawicznie zamienił się w rzekę. Woda zerwała mostek i nie było już dostępu ani do miasta, ani do jeziora, nigdzie. (Jezioro zresztą zmieniło się w mętne morze, a ludzie szukali nie dostępu, tylko ucieczki od wody).

Choć wody było wszędzie w nadmiarze, nie można było w niej umyć zębów ani aluminiowych kubków, ani talerzy, wodę na jedzenie przywieźli lasem strażacy, i była racjonowana. Wszystko się psuło, nad obozem unosił się zapaszek fermentującej kiszonki. Na znak ostatecznej przegranej, w miejscu dawnego brodu, gdzie ledwie tydzień wcześniej można było bez strachu przejść na drugą stronę, pośrodku nurtu, zahaczone o wystające drzewa, spoczywało wielkie truchło kozy, jak dudy dla zabawy nadęte przez kogoś do granic.

Przejeżdżaliśmy kiedyś, który to raz, przez Równe, teraz to się nazywa Riwne, w drodze na Kijów; ale myśmy jechali tylko do Żytomierza, a dalej już na południe, do Mołdawii, konwulsjami, zakosami. Więc zdarzyło się miasto Równe, tak samo nieciekawe jak inne tamtejsze miasta, wypełnione nudą, śniętymi ludźmi, stojącymi na przystankach z bukietem kwiatów do przehandlowania, z torebką słonecznika; a kawałek za miastem zoo. Zawsze to jakaś rozrywka, kiedy przez setki kilometrów nie zdarza się nic, tylko trzeba uważać, żeby pod koła nie wszedł człowiek wracający nocą spod sklepu.

Choć w tym ogrodzie jest miejscami pagórkowato, ścieżki schodzą w dół i wracają pod górę, to przypomniało mi się od razu, jak wiele lat temu, gdzieś w Indiach, ale miasta już sobie za nic nie przypomnę, poszedłem do zoo. Był, pamiętam, jeden z tych dni upalnych, bez nadziei na wodę, kiedy rzeki się kurczą do strumyka, i nie bardzo wiadomo, co ze sobą począć. Pot zalewa oczy i wypala solą; a jedyna myśl, która przychodzi do głowy, to żeby wracać do domu, natychmiast, albo przynajmniej do hotelu. Poszedłem do tego zoo z nudy, bo przemierzanie kraju zygzakiem złożyło się na koniec w mojej głowie w wielką sieć połączeń kolejowych i autobusowych, w sieć tanich hotelików, wyparował krajobraz, ludzie, wszystko; poszedłem z ciekawości, bo tam wszystko było inne od tego, co znałem; choć niby czym się różnią zwierzęta trzymane w ich klatkach od zwierząt w naszych klatkach, jaka może być różnica między zwiedzającymi tu i tam.

Tam w Indiach czułem często, jakbym wszedł do środka klatki, bo różnie się zdarzało, słoń na ulicy, kobra pod nogami w parku; albo o mały włos nie rozjechał mnie pociąg gdzieś na południu, kiedy zobaczyłem, jak biegnie wielbłąd na tych swoich pajęczych nogach ze zgrubieniem w stawie, a te nogi są niepodobne do żadnych innych nóg; biegnie, ciągnąc wózek, który się kiwa to w dół, to w górę, faluje jakby to była jakaś łupinka na morzu; a ja stałem w osłupieniu i nie słyszałem, jak nadjeżdża lokomotywa.

W zoo było płasko, tylko udeptana ziemia, ani źdźbła zielonego, ludzi wielokrotnie więcej niż zwierząt. Wszyscy palili, jedli, ciskali potem pety i papiery do klatek. Apatyczne zwierzęta leżały daleko, byle dalej od potoku ludzi. Każdy chciał sobie zrobić zdjęcie, pokazać zwierzę dziecku, ale nie było szans, bo klatki małe jak na króliki i tylko dwie-trzy osoby cokolwiek widziały z całego tłumu; a w środku, choć tak ciasno, to niemal pusto. Ktoś wyprosił miotłę u strażnika i kijem dźgał pumy, żeby zrobić pumie i dziecku zdjęcie - żywej, a nie takiej zdechłej, pod ścianą. Był świdrujący harmider; nawet nie miałem ochoty, żeby oglądać, chciałem tylko posiedzieć na ławce, zresztą zdaje się nie było wolnych ławek i poszedłem sobie od razu. Wmawiałem sobie, że w moim świecie jest tak bardzo inaczej. Tym się pocieszałem. (Po prostu te widoki dla nienawykłego są jak pierwsza wizyta w rzeźni, kiedy mechanika zwierzęcego wnętrza wydaje się ciemna i odrażająca).

A jednak po latach w Równem, niemal pod domem, było tak samo. Tylko otoczenie bardziej znajome, bo trawa zielona i pagórkowato, a nie tamta sucha perzyna; ale tak samo niewielkie zoo i też jakby zbyt wielu ludzi, też jak napalonych, rzucających w zwierzęta grudą ziemi, żeby ożyły do filmu, bo tam były czasy zdjęć, a tu już czasy kamer. Chłopcy w podróbach adidasów, w dresach, w beżowych spodniach w kant, malcy puszczeni samopas terkotali karabinami, które świeciły i jęczały; a jenoty nic, ani lisy; leżały jakby z nich już uleciał wszelki duch. Po trawnikach przechadzały się młode pary, do wideo, bo w tym całym Równem nie ma nic ciekawszego, więc ślubny film idą sobie nakręcić do zoo. Zatrzymują się przy choinkach w tych swoich świecących garniturach i sukniach jak beza, całują się onieśmieleni pod dyktando faceta od wideofilmowania, który woła: "jeszcze, jeszcze raz, a teraz na lewo, nie tędy, tamtędy, koło brzozy!", a za nimi w klatkach zwierzęta. Zresztą nie o zwierzęta tu chodzi, bo widziałem takie filmy: film jest o ludziach, o ich przebraniach.

Klatki były raz dziwnie cherlawe, jakby były przeznaczone dla kóz albo owiec, a w środku tkwił jakiś drapieżnik; a raz grube jak na nosorożca, podwójne, a niedźwiedź, wyraźnie oszalały od upału, od ludzi, gonił w kółko, nie zwracając już na nic uwagi, gotów się roztrzaskać o ścianę, ale zawracał w ostatniej chwili. Drugi siedział osowiały. Nie reagował na polewanie napojami, na pety rzucane ze ścieżki, siedział po prostu, zakładnik tego dziadowskiego poprawczaka dla zwierząt niespełna rozumu. A im bardziej chorobliwie zachowały się zwierzęta, im bardziej od nich woniało bliskim końcem, tym większa była zaciętość ludzi.

Przyglądam się zwierzętom, lubię to po prostu. Ale zoo się chyba najgorzej do tego nadaje, bo to przechadzka po świecie bardziej martwym niż tamten za ogrodzeniem. Zoo jest ze wszystkiego wyprane, tu tylko tabliczki, podpisy, porządek; i nawet jeśli podobieństwo do natury bywa uderzające, to za bramą czeka autobus do miasta, a dom niemal za rogiem. Nuda i sztuczność to pierwsza natura ogrodu, tu się nie prześliźnie podejrzenie grozy; tu martwe ciała usuwają nocą.

Zoo ożywa dopiero, kiedy z niego wychodzą ludzie, pod wieczór, albo kiedy wylewają rzeki i jest potop i już się nie da ukryć klatki; woda sprawia, że jak na podgrzanej kartce zapisanej sympatycznym atramentem pokazuje się prawdziwa natura zoologu, krata, więzienie, miejsce spoczynku utopionego hipopotama.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2011