Zostaje Rogożyn?

Nieruchome i ciche były te święta. Trochę tak, jakby Wielki Piątek rozciągnął się do poniedziałku. Znaczy się, w samotności oraz wyobraźni.

04.05.2020

Czyta się kilka minut

Może tak właśnie od czasu do czasu trzeba? Bez teatrum, przy pustych trybunach, bez chórów, śpiewów oraz zbiorowych uniesień? W końcu łatwiej powtarzać gesty widziane u innych. Czasami może być trudniej. Tak sobie myślę. Jemu też nie było łatwo. Żadnych mszy, żadnej pewności, jak to się wszystko skończy.

Nawet chciałem jakoś po katolicku trochę, po naszemu obejść. Na pobożnej lekturze na przykład. Czytając zakończenia czterech Ewangelii w różnych przekładach. Bardzo ciekawe i rozwijające duchowo zajęcie. Ale uległem przypadkowej pokusie, albo i „wąż mnie zwiódł”, bo po trzydziestu chyba latach wziąłem z półki „Idiotę” Dostojewskiego.

Czy jako młodzik, a potem już dorosły, czytałem tę samą książkę, co dzisiaj? Wówczas myślałem, że czytam o dziewiętnastowiecznej Rosji. O kraju bezsprzecznie interesującym, ale zarazem niezwykle egzotycznym. No cóż, to było dawno i daleko, więc całkiem możliwe, że to wszystko prawda. Literacka, ale jednak prawda. Ci wszyscy ludzie mówiący naraz i bez przerwy. Stłoczeni gdzieś bez jedzenia, bez snu, w ciemnych, niewyraźnych wnętrzach z paroma drzewami za oknem na odczepnego. Jakieś meble, obrazy, poduszki, komody, wszystko na kupie. Niby gdzieś wychodzą, ale zaraz są na miejscu, jakby przeszli korytarzem, i znowu nic, tylko chlupiąca, rozbąblowana ględźba postawiona na gorącej blasze neurozy. Bulgot, jakby im mózgi chciały wykipieć. Co za kraj, musiałem myśleć, co za kraj! Tak inny od wszystkich krajów, tak inny od mojego kraju. Niby wielki, a jak z pokoju do pokoju. Niby miasta słynne i ludne, a wszyscy się znają. A jak się nie znają, to już po chwili się zapoznają i tajemnice najgłębsze powierzają oraz uczucia, o jakich człowiek w ogóle, a już świeżo zapoznany, nie mógł mieć pojęcia. I ten bezdech, od którego pękają płuca, gdy się monologuje na półtorej strony, że słowa nie wciśniesz. A im nie pękają…

I w ogóle jest tak, jakby się dusili, gdy milczą. Gdy nie ma do kogo gęby otworzyć. Jak nie ma nikogo, to zaczynają umierać. Umierają od milczenia. I przy tym jacyś nieśmiertelni, bo bez przerwy mdleją, bledną, czerwienieją, osuwają się, tracą oddech, ciemnieje im w oczach, zanoszą się chichotem, wytrzeszczają oczy, piją bez umiaru i notorycznie, od rana, dostają konwulsji, a umiera jeden na stu, jeden na całą książkę (nie licząc nieszczęsnej Nastazji), bo rzeczywiście był chory. W dodatku chciał się wcześniej zastrzelić, ale pistolet, a jakże, źle uprzednio załadował, bo przecież żadnego konkretnego działania nie da się w tym świecie przeprowadzić. Można tylko przechodzić przez korytarz z pokoju do pokoju, nabierać powietrza i zaczynać swoją bezkresną gadkę, dopóki podobny desperat nie przerwie i nie zacznie swojej, jeszcze dłuższej, jeszcze pokrętniejszej, na końcu której jesteśmy tak samo głupi jak na początku albo jeszcze bardziej. Bo nic się nie dzieje.

Nic poza torturą. Nic poza powolnym obdzieraniem ze skóry. Oprawione ludzkie tusze ocierają się o siebie i zadają ból. Jak u jakiegoś północnego de Sade’a pozbawionego śladu cielesności. De Sade’a na odwyrtkę. Może to przez zimny klimat, gdzie trudno nie tylko siebie, ale i drugiego ot tak obnażyć. I te uczucia, których śladu nie znajdziemy u markiza. Wszyscy wszystkim coś wyznają. Miłość, przyjaźń, przywiązanie, oddanie, szacunek, podziw, wszystkie możliwe emocje w katastrofalnym natężeniu, w permanentnym wrzeniu, w chorobliwej ekstazie. Ale jednocześnie wszystko nurza się w otchłannym upokorzeniu. Upokorzenie jest celem i spełnieniem. Upokorzenie siebie i bliźniego, a potem znowu siebie.

Kipiący gar wzgardy. Aż podskakuje na fajerkach, a pod blachę, garść za garścią, idzie chrust wszystkich uczuć. Hiperborealne sado-maso. Dalej już tylko Lapończycy ze swoimi renami. Rzecz dzieje się na końcu świata. Tak to jest, gdy prowincjusze dorwą się do prozy. Nie biorą jeńców. Hej! My też mamy psychologię! My też mamy swoje polarne orgie! W tej lodowatej ciemności! Patrzcie, jak to się robi! Jak się uprawia kanibalizm, żeby przetrwać! Jak się pożera z miłości! Jak się żywi bliźnim! Jesteśmy Eskimosami i mamy tylko swoje mięso do jedzenia! Więc patrzcie, jak to się robi u nas, gdzie nie ma żywności ani klimatu, ani jarmużu z bakłażanem, a zamiast Platona i Petrarki mamy protopopa Awwakuma… Tak.

Pierwszy raz czytałem to jako pacholę. Niedługo po tym, gdy chłopcy muszą wybierać, czy są za Indianami, czy za kowbojami. Prawdopodobnie czytałem bez zrozumienia. Natomiast wyraźnie pamiętam, że byłem za Rogożynem. Boże broń za zjawą księcia. Snuła się i przeszkadzała. Powinna zostać w tej swojej Szwajcarii. Nic tu było po niej. Jak złota rybka w stawie z piraniami. Na dodatek zimnym. Dobrzy ludzie nie wychodzili pisarzowi. Jak się do nich zabierał, to zaraz opuszczał go talent. Pieścił się z nimi, miział, a oni tylko się rumienili i bledli na przemian. Najczęściej ze wstydu. Nigdy ze złości, nigdy z pożądania, o chciwości już nie wspominając.

Dlatego byłem za Rogożynem. Chociażby dla samego nazwiska. Ciemnego, głuchego z tym półkolistym, ostrym „ż” jak podrzynanie gardła w mroku. Nazwiska nieustępliwie plebejskiego i zarazem złowrogiego. Miałem wówczas wrażenie (kto wie, czy nie mam go do tej pory), że był jedynym żywym wśród rozględzonych pałub. Że płynęła w nim prawdziwa krew, a nie roztwór poglądów i mętna zawiesina uczuć. Reszta żyje jak przypiekana ogniem, skwierczy, zwija się, ale sięgnąwszy prawdziwego płomienia mogłaby co najwyżej zatrzeszczeć przez chwilę i zmienić się w kupkę popiołu jak ćma nad świecą. Rogożyn by krwawił, złorzeczył i chlustał gorącą posoką, próbując zgasić płomień. W ostatniej scenie, gdy książę przychodzi do niego w ciemnym pokoju, wszędzie poniewiera się garderoba Nastazji. Fragmenty toalety, biały jedwab, wstążki, koronki, brylanty, kwiaty, ale czy w ogóle coś jeszcze zostało? Czy pod śmiertelnym prześcieradłem leży jakieś ciało? Czy Nastazja obłuskana z migotliwych, zwodniczych strojów jeszcze istnieje? Czy może jak wąż, bądź też wężyca, nieustannie zmieniająca olśniewającą, migotliwą skórę, po prostu przepadła, okazując się jeszcze jednym wcieleniem hipnotyzującej nicości? „…bielejący słabo w koronkach, wystając spod prześcieradła, zarysowywał się koniuszek obnażonej nogi; wydawał się jakby toczony z marmuru i był przerażająco nieruchomy”. I pewnie byśmy zostali z tym marmurem i hipnozą, gdyby nie Rogożyn, który nawet w śmierć potrafił tchnąć życie: „Przykryłem ją ceratą, dobrą amerykańską ceratą, a na ceracie dopiero położyłem prześcieradło, i postawiłem cztery flaszki odkorkowane z płynem Żdanowa (…) Bo chodzi, bracie, o ten fetor”. Tak. Cztery flaszki zamiast czterech świec.

Wiele razy jeździłem w ostatnich latach przez Rosję. Szybko, jak najszybciej. Żeby zwolnić dopiero gdzieś w Azji, na stepach, na pustyni, na pamirskim płaskowyżu. Jechałem całymi dniami z przerwami na sen. Zwalniałem dopiero na Ałtaju albo nad Syr-darią. Jakby mnie diabeł gonił. Rozmawiałem tylko z dalnobojszczikami na nocnych parkingach, z benzyniarzami na stacjach. Czasami kogoś zabierałem. No ale jakby diabeł gonił albo dostojewskie biesy. Zwalniałem dopiero, gdy twarze robiły się bardziej smagłe, ciemnowłose, skośnookie. Gnany przez biesy i przesądy. Jakbym się bał, że ugrzęznę wśród widm, a one przekonają mnie do swego istnienia i w końcu zostanę jednym nich. W jednej książce napisałem nawet, jak próbuję zostać Rosjaninem. To znaczy narrator. Wiedziony na pokuszenie na skraju kazachskiego bezkresu, we wsi o nazwie Stiepnoj, przez współczesnego dostojewszczika. Na antypodach mrocznej północy, z wielbłądami zamiast reniferów. Ale narrator tchórzy. Zupełnie jak autor. Zupełnie jak Polak. Trzeźwieje i jedzie dalej, ponieważ przeraziła go propozycja rozprzężenia umysłu, wolności bełkotu i wyobraźni, która przedstawia sobie niewyobrażalne.

Czmychnąłem. Czmychnęliśmy. Ja, narrator, autor, wszyscy. Wiałem przed Dostojewskim przez płaski, piaszczysty kraj i wypatrywałem pierwszych fatamorgan. Wolałem prawdziwe złudzenia od złudzeń, w które można uwierzyć. I które, powiedzmy w końcu prawdę, są tak perwersyjnie pociągające. Kuszą odwróceniem świata do góry nogami. Kuszą nieznaną wolnością. Bo skoro dobrego księcia pochłania demencja, a jego serce i duszę zżera prawdziwy idiotyzm, to co? Pewnie wszystko wolno. Chrystus nie zmartwychwstaje. I mieli rację ci, co oddawali się orgii własnych uniesień. Palili w piecu życia suchym chrustem uczuć. Ogień parzył, ale nie ogrzewał. Potlacz żądz i całopalenie własnych widzimisię. Więc co? Zostaje Rogożyn?

Prawdziwe fatamorgany zaczynały się razem z nadkaspijską depresją. Minus piętnaście metrów, dwadzieścia poniżej poziomu morza. Z wyschniętych solnisk wychodziły szczudlaste postacie. Ni to ludzkie, ni to zwierzęce. Piękne i lucyferyczne. Utkane z migotliwego światła o ton ciemniejszego niż powietrze. Wydawało się, że zdążają w stronę drogi. Wokół nie było nic. Pustka. Czasami tylko muzułmańskie cmentarze przypominające wyludnione miasteczka albo opuszczone zamki. I nikogo. Żadnych natarczywych głosów upominających się o swoje. Cisza. Pylista, rozgrzana cisza. I tylko te prawdziwe widma idące w moją stronę. Cieszyłem się na ich widok, chociaż bez przerwy znikały, by zrobić miejsce następnym. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2020