Krajobraz po bitwie

Ormiańscy mieszkańcy Górskiego Karabachu z obawą patrzą na to, co przynosi im powojenny ład.
z Ağdamu, Laçınu (Azerbejdżan) i Erywania (Armenia)

30.11.2020

Czyta się kilka minut

Przez ćwierć wieku azerskie kiedyś miasto Agdam było pod władzą Ormian.Nasz reporter był w nim na kilka dni przed tym, jak wróciło w ręce Azerów. Listopad 2020 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK
Przez ćwierć wieku azerskie kiedyś miasto Agdam było pod władzą Ormian.Nasz reporter był w nim na kilka dni przed tym, jak wróciło w ręce Azerów. Listopad 2020 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Droga do Szuszi była wyjątkowo ponura. Mgła taka, że z trudem można było dostrzec kolejne posterunki. Taka sama pogoda panowała dzień przed tym, gdy azerbejdżańskie wojska zajęły miasto. Wówczas atmosfera była pełna grozy: czołgi, żołnierze mający w oczach złość, strach lub zagubienie, odgłosy walk.

W Armenii i Górskim Karabachu mało kto wierzył, że Szuszi (po azersku Şuşa) może zostać zdobyta. Jeszcze kilka dni po tym, gdy to się stało, można było spotkać nieprzekonanych. To niewielkie, parotysięczne miasto było symbolem heroizmu Ormian, którzy zdobyli je podczas pierwszej wojny o Karabach w latach 90. XX w. i od tego zaczęli zwycięski pochód, dzięki któremu rozstrzygnęli wówczas konflikt na swoją korzyść.

Teraz z niedawnego ferworu wojny został rozpaczliwy widok po bitwie i po tym, co niesie porażka (dla Armenii), ale też zwycięstwo (dla Azerbejdżanu). Zamiast czołgów – wraki samochodów. Zamiast żołnierzy – ciała lub ich resztki, ubrania, strzępy ekwipunku, rozszarpane hełmy. Zamiast odgłosów walk – przerażająca cisza, pustka. I nowy powojenny porządek, którego ostatecznego kształtu nikt nie jest pewien.

Już nie Szuszi

Niedaleko za tym pobojowiskiem zza mgły wyłonił się szlaban i rosyjscy żołnierze z naszywką „MS” (mirotworczeskie sily, siły pokojowe). Stało ich dwóch. Jeden sprawdzał paszporty i bagażnik, prosił o otworzenie toreb. Po rutynowej kontroli przepuścił samochód.

Dalej był pas kontrolowany przez Rosjan: ich żołnierze, transportery bojowe. Szła też grupa ormiańskich saperów. Obok minęliśmy posterunki azerbejdżańskie, które strzegą dwóch dróg wjazdowych do Szuszi. Ich jednak nie było widać, spowijała je mgła. Przy jednej z dróg Azerowie przytwierdzili do metalowego stelaża litery Ş, U, Ş, A. Oraz flagi: azerbejdżańską i turecką.

Tą trasą trzeba jechać, aby z Armenii dotrzeć do Stepanakertu, stolicy nieuznawanej republiki Górskiego Karabachu, przed wojną zamieszkanego przez 55 tys. ludzi. Dla Ormian, którzy utracili bliskich, podróżowanie obok azerbejdżańskich posterunków jest trudne.

Jeszcze niedawno walczące na śmierć i życie, dziś strony konfliktu są w niedużej od siebie odległości. Rozdzielają je rosyjscy żołnierze. Do Karabachu i na otaczające go tereny wysłano ich dokładnie 1960. To rezultat zawieszenia broni, ogłoszonego 10 listopada przez premiera Armenii oraz prezydentów Azerbejdżanu i Rosji. Rosyjscy żołnierze otrzymali pięcioletni mandat (ma być automatycznie przedłużony, chyba że na sześć miesięcy przed jego wygaśnięciem któraś strona nie będzie chciała, aby był kontynuowany).

Liczenie ofiar

Porozumienie zakończyło trwającą sześć tygodni wojnę o Górski Karabach. Kolejną odsłonę konfliktu, trwającego od końca lat 80. XX w.

Wtedy, w 1994 r., zwycięzcy Ormianie przejęli kontrolę nad Karabachem i otaczającymi go terenami Azerbejdżanu, które uznali za swoją „strefę buforową”. Niemal 10-milionowy Azerbejdżan utracił 13 proc. terytorium, a ok. 800 tys. Azerów musiało opuścić domy. Na tych terenach powstała nieuznawana Republika Górskiego Karabachu.

Przez minione ćwierć wieku konflikt to zaogniał się, to wygasał, ale ofiar było niewiele. Aż do teraz. Według władz w Erywaniu, w ciągu sześciu tygodni walk zginęło co najmniej 2,5 tys. ormiańskich żołnierzy. Los wielu jest nieznany. Być może ich ciała leżą na polach bitew, często zwęglone. Trudno je będzie znaleźć i rozpoznać.

Azerbejdżan nie ujawnia danych o liczbie poległych żołnierzy. Po obu stronach zginęło też ok. 150 cywilów. Według ONZ, 120 tys. ze 150 tys. ormiańskich mieszkańców Karabachu opuściło domy. Choć teraz, po zawarciu rozejmu, kilkanaście tysięcy wróciło.

Muezin wraca do meczetu

Koniec wojny to dla Ormian nie tylko świadomość klęski. To także ogrom niepewności. Armia Azerbejdżanu zajęła duże terytoria, głównie należące do „strefy buforowej” na południe od Karabachu. Ale drugie tyle ziemi, na zachodzie i wschodzie, przechodzi teraz w ręce Azerów; to warunek rozejmu. Są to, odpowiednio, rejony Ağdam (na zachodzie) oraz Kəlbəcər i Laçın na wschodzie. W sumie nieuznawana republika straciła ponad 70 proc. terytorium.

Jako pierwszy Ormianie oddali Ağdam. To miasto-widmo. 30 lat temu mieszkało tam, według różnych szacunków, od kilkudziesięciu do ponad stu tysięcy osób, głównie Azerów. Podczas pierwszej wojny ormiańsko-azerskiej musieli uciekać, miasto zostało zniszczone i odtąd stało niemal bezludne. Poza meczetem z dwoma minaretami nie ma tam chyba żadnego budynku, który nie zostałby przynajmniej poważnie uszkodzony. Większość jest zrównana niemal do poziomu ziemi.

Na dwa dni przed tym, jak Azerbejdżan odzyskał kontrolę nad tym rejonem, oznak życia było niewiele. Jedną z nich były uprawy warzyw i owoców pośród ruin; strzegły ich ogrodzenia z tablicami informującymi o monitoringu. Panowała niezwykła cisza. Słychać było tylko wiatr. Oraz, z rzadka, pojedyncze samochody – zazwyczaj wojskowe, ormiańskie. Żołnierze prosili, by opuścić miasto, bo nie mogą zagwarantować bezpieczeństwa. Nie wyjaśnili, jakie zagrożenie czyha w Ağdamie.

Ludzi można było spotkać w wioskach wokół miasta. Na dwa dni przed zajęciem regionu przez Azerbejdżan wieś Uchtasar opuszczał 30-letni ormiański żołnierz, który przedstawił się jako Misza Burkinian. Wywoził swoje rzeczy. Zostawiał 7 hektarów, na których uprawiał m.in. granaty. – Wyjeżdżam, bo co mam robić – mówił bez emocji.

Wybierał się do Armenii. Nie wiedział jeszcze, dokąd dokładnie. Nie miał kiedy zdecydować. Po podpisaniu rozejmu Ormianie mieli niecałe 10 dni na wyprowadzkę. W pośpiechu zabierali wszystko z domów. Potem niektórzy podpalali je – podobnie jak w innych regionach, które zostały przekazane Azerbejdżanowi.

Meczet, uszkodzony w czasie wojny, był zaniedbany i pusty. W piątek 20 listopada azerbejdżańscy żołnierze uporządkowali go, powiesili flagę, a muezin wezwał na modlitwę po raz pierwszy od 28 lat.

Trzy ze stu trzynastu

Nieuznawana republika straciła też większość wspólnej granicy z Armenią. Teraz łączy je tylko pięciokilometrowy korytarz wiodący przez miasto Berdzor (po azersku Laçın; tak też nazywają region wokół niego), chroniony przez Rosjan.

Dwa ich transportery BTR stały na rondzie. Na jednym z niedokończonych budynków powiewała rosyjska flaga. Pracownicy Karabach Telekom wymieniali kable, uszkodzone w ostatnich dniach wojny. Z tego powodu przez tydzień w Berdzorze nie było prądu. Na rondzie był otwarty jedyny działający sklep w mieście. Nie miał zbyt wiele do zaoferowania. Przez walki i niepewność wielu mieszkańców wyjechało, nie spieszyło się im z powrotem w tak chaotycznej sytuacji ani z otwieraniem biznesów.

Przykładem supermarket na obrzeżach Berdzoru. Jeszcze ostatniego dnia października półki były pełne produktów. Niemal trzy tygodnie później pracownicy sklepu rozkręcali meble w opustoszałych pomieszczeniach. Właściciel stwierdził, że biznes nie ma przyszłości. W demontażu pomagał 30-letni Aszot Oganesian, który urodził się i pół życia spędził w uzbeckim Taszkencie. Potem zamieszkał w Berdzorze. – Nigdzie stąd nie wyjeżdżam, choć wiele osób tak zrobiło – zapewniał.


Czytaj także: Tutejsi lekarze mówią, że w Górskim Karabachu przeszli koronawirusa niemal wszyscy. Ale z powodu wojny nikt nie zwraca na to szczególnej uwagi.


 

Aszot postanowił poczekać, bo spodziewa się, że dopóki są tu Rosjanie, wszystko będzie w porządku. Jeśli miałoby to ulec zmianie, wyjedzie bez zastanowienia. – Nikt nie chce żyć tuż obok Azerów – stwierdził.

Terytoria na północ i południe od miasta już wróciły pod kontrolę Azerbejdżanu.

Dawid Dawtian, przewodniczący administracji rejonu Kaszatagh (jednostki administracyjnej nieuznawanej republiki, która obejmuje Berdzor), w drugiej połowie listopada nie wiedział jeszcze, gdzie dokładnie będzie przebiegać granica korytarza, rozdzielająca nieuznawaną republikę od Azerbejdżanu.

Jak mówił Dawtian, do niedawna w skład Kaszataghu wchodziły cztery miasta i 109 wsi. Po zawieszeniu broni w ramach ormiańskiego korytarza ostały się – oprócz Berdzoru – dwie wsie. Do wojny żyło w nich 3 tys. ludzi, jedna czwarta populacji regionu. Dlatego priorytetem dla lokalnych władz jest zapewnienie miejsca do życia chcącym zamieszkać blisko swoich domów, które znalazły się po drugiej stronie frontu.

Wrócić, ale dokąd?

Jedną z takich rodzin była ta 28-letniej Inessy. Ormianka jest w pierwszych miesiącach ciąży, przyjechała wraz z dwuletnim synem Maksem. Niedawno dołączył do niej 28-letni mąż Wano, który na początku wojny zgłosił się na ochotnika do armii. Pochodzą ze wsi Gandza (po azersku Seyidlər) leżącej 10 km na południowy-zachód od Berdzoru, która teraz wróciła pod kontrolę Azerbejdżanu. Inessa, mimo ostrzałów, została w wiosce do końca wojny. Została zmuszona do wyjazdu dopiero po jej zakończeniu. – Nie spodziewałam się, że stracimy naszą ziemię – przyznała.

Jej mąż opuścił Gandzę jeszcze później. – Byłem ostatnim, który wyjechał z naszej wsi. Nawet nie było w niej już zwierząt – stwierdził Wano.

Gdy spotkałem ich w Erywaniu, stolicy Armenii, przebywali w rządowym ośrodku dla osób, które musiały teraz opuścić domy. Wcześniej budynek służył harcerzom. Po wybuchu wojny na boisku rozstawiono łóżka polowe, a w holu wolontariusze przy komputerach rejestrowali przybyłych. Jak mówił pracujący tam lekarz Warużan Mazamian, tysiące ludzi szukających dachu nad głową przeszło przez to miejsce. Mogli tu przeczekać kilka nocy, nim wysłano ich dalej, do właściwego miejsca zakwaterowania.

Inessa, Wano i Maks także na nie czekali. Chcieli trafić do Berdzoru, mimo niepewności. Liczą, że tam uda im się odzyskać pracę, którą wykonywali do wojny. Inessa była przedszkolanką, Wano ochroniarzem. W Erywaniu trudno byłoby im związać koniec z końcem, a nie chcą być zdani na łaskę pomocy społecznej.

– Moglibyśmy znaleźć coś w Armenii, ale to zawsze będzie tymczasowe. Chcemy wrócić do życia tam – stwierdziła Inessa.

Kiedy im się to uda? Nie mają pojęcia. Czy w ogóle będą w stanie wrócić do Berdzoru? Chcą w to wierzyć, ale nie są pewni. Po wojnie nastał czas, gdy nikt niczego nie może być pewnym. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2020