Dwa piętra na całą republikę

Tutejsi lekarze mówią, że w Górskim Karabachu przeszli koronawirusa niemal wszyscy. Ale z powodu wojny nikt nie zwraca na to szczególnej uwagi.
ze Stepanakertu i Erywania

16.11.2020

Czyta się kilka minut

Malwina Badalan, szefowa oddziału chorób zakaźnych w szpitalu w Stepanakercie, zwykle nie nosi maski ani rękawiczek, bo twierdzi, że już przeszła covid. 27 października 2020 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK
Malwina Badalan, szefowa oddziału chorób zakaźnych w szpitalu w Stepanakercie, zwykle nie nosi maski ani rękawiczek, bo twierdzi, że już przeszła covid. 27 października 2020 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Malwina Badalan przechadzała się po korytarzach w białym fartuchu. Nie miała na sobie maski ochronnej, rękawiczek ani nakrycia głowy. Jak większość mieszkańców Stepanakertu, stolicy nieuznawanej republiki Górskiego Karabachu, nie potrafiła przejąć się koronawirusem, gdy tuż obok toczyła się wojna, a w okolicy co jakiś czas rozlegał się huk artylerii.

Nie byłoby to zaskakujące, gdyby nie fakt, że Malwina Badalan jest dyrektorką oddziału chorób zakaźnych – jedynego takiego w całym Górskim Karabachu.

Oddział, na którym teraz leżą chorzy na COVID-19, został przeniesiony z Centralnego Szpitala Republikańskiego, nowoczesnej placówki, do oddzielnego budynku. Nie jest przystosowany do przeciwdziałania epidemii ani do funkcjonowania w warunkach wojennych. Ma raptem dwa piętra i mieści do 25 pacjentów. Jeszcze do niedawna pracowały tutaj trzy lekarki. Gdy odwiedziłem oddział pod koniec października, zostały dwie – internistka Badalan i lekarz chorób zakaźnych Karina Akopian. W budynku nie ma izolatorium ani piwnicy z prawdziwego zdarzenia, gdzie można byłoby przeczekać ostrzały lub naloty.

– Gdy strzelali, schodziliśmy na dół. Kto z chorych mógł się ruszyć, to również go tam zabieraliśmy, ale to przecież kontakt z wirusem. Nie dało się tam być długi czas – mówiła Badalan.

W końcu przestali się ukrywać w piwnicy. Choć pociski spadały w pobliżu szpitala, to personel i chorzy pozostawali na parterze lub pierwszym piętrze. W tej półpiwnicy – jak określa ją dyrektorka oddziału – z dwiema pryczami nocowała tylko lekarka chorób zakaźnych i jedna z pielęgniarek.

Pracownicy oddziału przyznają, że epidemia w Górskim Karabachu jest szeroko rozprzestrzeniona, nie są jednak w stanie ocenić jej rozmiarów. – Nie prowadzimy statystyk, bo nie było sensu, i tak wszyscy chorowali – stwierdziła Badalan. – Jeśli nie zarazili się dzisiaj, to zarażą się jutro.

Wojna znów zmienia granice

Najnowsza odsłona konfliktu między Azerbejdżanem a Armenią – trwającego od końca lat 80. XX w., który na początku lat 90. przerodził się w wojnę, zamrożoną w 1994 r. przez kruche zawieszenie broni – zaczęła się 27 września i po ponad sześciu tygodniach ciężkich walk radykalnie zmieniła sytuację w regionie.

Ćwierć wieku temu zwycięzcy Ormianie przejęli kontrolę zarówno nad Karabachem, jak też nad otaczającymi go bezpośrednio terenami Azerbejdżanu, które uznali za swoją strefę buforową. Niemal 10-milionowy Azerbejdżan utracił 13 proc. terytoriów, a ok. 800 tys. azerskich mieszkańców musiało opuścić domy i uciekać w głąb kraju. Na tych terenach powstała nieuznawana przez żadne państwo świata Republika Górskiego Karabachu, przez Ormian zwana Arcach. Zgodnie z prawem międzynarodowym było to wciąż terytorium Azerbejdżanu, ale faktycznie Karabach miał własny rząd (blisko związany z Armenią).

Władze Karabachu twierdzą, że podczas tych sześciu tygodni walk zginęło co najmniej 1177 ormiańskich żołnierzy. Azerbejdżan nie informuje o swoich stratach militarnych. Życie straciło też co najmniej po kilkudziesięciu cywilów z obu stron. Według ONZ aż 130 tys. ze 150 tys. ormiańskich mieszkańców opuściło domy, uciekając przed ofensywą Azerów. Ogromna większość z nich udała się do sąsiedniej 3-milionowej Armenii; reszta znalazła schronienie w północno-zachodniej części Karabachu, która była spokojniejsza.

Zanim w nocy z 9 na 10 listopada zostało zawarte czwarte już – i wiele wskazuje, że tym razem skuteczne – zawieszenie broni, armia Azerbejdżanu osiągnęła duże sukcesy: zajęła jedną trzecią obszaru Karabachu i ziem przylegających (tej tzw. strefy buforowej). Tuż przed zawarciem rozejmu – doszło do tego za pośrednictwem Rosji, która natychmiast zaczęła przerzut do Karabachu kilku tysięcy swoich żołnierzy, mających pełnić rolę sił rozjemczych – Azerowie zajęli ważne strategicznie miasto Szuszi (po azersku: Szusza), skąd był już tylko krok do Stepanakertu (po azersku: Chankendi). Teraz w mediach pojawiły się pierwsze informacje o szczegółach umowy rozejmowej; padały nazwy miast i powiatów, które miałyby wrócić do Azerbejdżanu. Stwarzało to wrażenie, że strona ormiańska zgodziła się – w zamian za przerwanie azerskiej ofensywy – oddać część kontrolowanych terenów.

Gdy kończyłem pisać ten tekst, wydawało się, że tym razem rozejm będzie trwały. Do bitwy o stolicę Karabachu, gdzie przed wojną żyło 55 tys. osób, zatem nie doszło. Ale już wcześniej lokalne władze zaczęły ewakuację, miasto opuściło trzy czwarte mieszkańców.

To właśnie tutaj znajduje się oddział covidowy, którym kieruje Malwina Badalan.

Chorowali wszyscy

Gdy wybuchła wojna, Centralny Szpital Republikański przeniósł się w całości do podziemia. Lekarze i pielęgniarki tam spali i tam też udzielali pomocy pacjentom. W piwnicy zainstalowano również bloki operacyjne, przeniesione z trzeciego piętra – kluczowe podczas wojny, by ratować życie rannym cywilom i żołnierzom. Trafiało tam wiele osób z ranami od odłamków, odniesionymi podczas ostrzału prowadzonego przez artylerię i lotnictwo (przede wszystkim drony).

Oddział internistyczny znajdował się najpierw na drugim piętrze. Jeszcze przed 27 września został przekształcony w oddział dla chorych na COVID-19. Tam znajdował się też izolator. Po wybuchu wojny z powodu ostrzałów także drugie piętro zostało przeniesione do piwnicy.

W ciągu dnia, gdy sytuacja w mieście była spokojniejsza, personel szpitala wchodził na wyższe piętra, ale na noc wracał do podziemi, gdzie wszyscy byli stłoczeni na siłą rzeczy niewielkiej przestrzeni, a obieg powietrza był ograniczony. To czynniki sprzyjające rozwojowi wirusów. Dlatego na COVID-19 zaczęli chorować pracownicy szpitala i pacjenci – sytuacja wymykała się spod kontroli.

– W piwnicy zaczęliśmy się wzajemnie zarażać. W końcu wszyscy byli chorzy, włącznie z ordynatorem szpitala i ministrem ochrony zdrowia – przyznała Malwina Badalan.

Lekarze, nawet ci mający objawy choroby, w tym wysoką temperaturę, nie mieli czasu na zdrowienie. Musieli operować rannych. Doktor Badalan twierdzi, że praktycznie cały personel medyczny już przeszedł koronawirusa.

W ciągłym stresie

Karina Akopian, lekarka chorób zakaźnych, mówi, że gdy zaczęły się działania zbrojne, epidemia spadła na drugi plan i chwilowo zaprzestano przeprowadzania testów. Dopiero po kilku tygodniach, w drugiej połowie października, zaczęto znowu się tym zajmować.

– Jeśli nie byłoby wojny, wszystko byłoby łatwiejsze. Teraz działamy w ciągłym stresie, ale próbujemy nadążać ze wszystkim – mówiła Karina Akopian.

Malwina Badalan przyznaje jednak, że nie wszyscy chorzy na COVID-19 mogli liczyć na hospitalizację. Nie wystarcza miejsc, a siły personelu przerzucone są przede wszystkim na pomoc rannym. Dla ich ratowania niezbędne są często respiratory, które potrzebne są również pacjentom z ostrymi objawami covidowymi. Ale to ofiary wojny miały pierwszeństwo w obecnej sytuacji.

Coraz gorsze warunki sprawiły, że ostatecznie postanowiono przenieść chorych na COVID-19 do innego budynku. W Centralnym Szpitalu Republikańskim pozostały tylko nieliczne, najcięższe przypadki – ci, którzy muszą być podłączeni pod respirator.

Gdy ludzie dowiedzieli się o przeniesieniu oddziału chorób zakaźnych, zaczęli do niego tłumnie przychodzić. Trafiali na niego nie tylko chorzy na covid, ale także ci, którzy potrzebowali opieki internistów i kardiologów, choć żaden kardiolog tam nie pracuje. Wszyscy chorzy byli przemieszani i mogli wzajemnie przekazywać sobie choroby. Choć Malwina Badalan rozumie wynikające z tego zagrożenie, to przyznaje, że nie było innego miejsca, gdzie mogliby się podziać pacjenci.

Wirus w schronach

Ostrzały miasta powodowały, że ludzie bali się opuszczać domy czy piwnice. Do tego celem dla artylerii, dronów i nalotów stały się drogi i poruszające się po nich pojazdy, więc dla mieszkańców innych miejscowości dotarcie do Stepanakertu wiązało się z coraz większym ryzykiem. Po tym, jak w mieście rozległy się pierwsze syreny ostrzegające przed nalotami i spadły pierwsze pociski, nie tylko szpital przeniósł się do podziemi – pod ziemię schowała się w zasadzie cała stolica nieuznawanej republiki.

Mieszkańcy znaleźli się więc w zatłoczonych piwnicach, gdzie często znajdowało się po kilkadziesiąt osób, co – w połączeniu z wilgocią i chłodem – tworzyło świetne warunki dla rozwoju wirusa. W razie objawów wielu wybierało przeleżenie choroby w łóżku lub na pryczy, z obawy przed pociskami i rakietami. Nie było więc mowy o stosowanych gdzie indziej środkach prewencji, jak unikanie kontaktu z innymi ludźmi. Nikt nie nosił masek. W piwnicach, które odwiedzałem, ludzie często pokasływali i narzekali na problemy z płucami.

60-letnia Susana zeszła do piwnicy kilkupiętrowego bloku zaraz na początku wojny. To kilka obszernych pomieszczeń z szarymi betonowymi ścianami, pod którymi ustawiono prycze. Początkowo mieszkało tu 250-300 osób, z czasem ich liczba spadła do 50 – pozostali opuścili Stepanakert.

– A kto będzie w takiej sytuacji przejmował się covidem? – pytała Susana retorycznie. – Od miesiąca jesteśmy w piwnicy. W maskach można chodzić na zewnątrz, ale w piwnicy to bardzo trudne, bo się duszę.

Jej synowie byli na froncie i to przede wszystkim wojna zajmowała jej uwagę. Choć na oddziale chorób zakaźnych w Stepanakercie leżeli także żołnierze. Niektórzy byli półprzytomni, jeszcze w mundurach, inni przebrani już w cywilne ubrania. Na frontowych pozycjach, gdzie również panował wilgoć i chłód, nieustannie ktoś pokasływał.

– Z posterunków i frontu trafiają do nas żołnierze z koronawirusem – przyznawała Malwina Badalan. Nie ma jednak danych o tym, jak szybko rozprzestrzeniał się on wśród wojskowych.

Gdy odwiedziłem Susanę po raz kolejny, na początku listopada, nie była już w piwnicy. Poprawiała zasłony w mieszkaniu.

Mówiła, że musieli wynieść się z piwnicy, bo wśród mieszkańców rozprzestrzenił się koronawirus. Dlatego postanowiła uchronić się od choroby, nawet jeśli miałoby ją to wystawić na ryzyko rakiet czy bomb.

Pandemiczno-wojenny chaos

Malwida Badalan na początku listopada wyjechała do Erywania. Sądziła, że na chwilę. Nie spodziewała się, że już nie wróci.

Także Armenia jest ciężko dotknięta epidemią. Ponad 3,6 tys. osób na 100 tys. było lub jest zakażonych. To plasuje ten kraj w pierwszej dziesiątce na świecie. W ostatnich tygodniach odnotowany jest znaczący wzrost zachorowań. Dla Armenii, kraju niedużego, kolejne tysiące chorych stają się poważnym obciążeniem.

– W szpitalach w Erywaniu i innych miastach jest wielu rannych, przewiezionych tu z Karabachu, więc nie wystarcza środków, aby zapewnić właściwą opiekę chorym na covid – mówił mi Shant Shekherdimian, profesor chirurgii Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, który przyjechał z USA do Armenii, aby walczyć z epidemią.

Shekherdimian przypominał o deklaracji ONZ o globalnym zawieszeniu broni, które zostało podpisane przez 170 krajów pod koniec czerwca, aby przeciwdziałać pandemii. Sygnatariusze, wśród których nie było Azerbejdżanu, podkreślali znaczenie „globalnej jedności i solidarności w stawieniu czoła tej pladze”.

– Wojna w środku pandemii to nie tylko okrucieństwo dla tych, których bezpośrednio dotyka, ale także dla wspólnoty międzynarodowej, która próbuje powstrzymać pandemię – mówił Shekherdimian.

Na początku listopada do Centralnego Szpitala Republikańskiego trafiało codziennie po kilkudziesięciu rannych żołnierzy, niektórych ciężko. Stare samochody terenowe produkcji sowieckiej, UAZ-y, krążyły między linią frontu a szpitalem, transportując czasem po kilku rannych naraz. Gdy 7 listopada miejscowe władze podjęły decyzję o ewakuacji ludności cywilnej, miała ona objąć także personel medyczny. Z miasta na północ ruszyły sznury samochodów. W mieście mieli zostać praktycznie sami wojskowi.

Malwina Badalan straciła kontakt z personelem z oddziału chorób zakaźnych. Nie mogła się do nikogo dodzwonić. Nie wiedziała nawet, czy jej placówka dalej działa, czy została w całości ewakuowana. A co z pacjentami? Muszą sobie jakoś radzić sami, bo mimo zawieszenia broni szpitale wciąż są pełne rannych. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2020