Hambardzumjan został w domu

Mieszkańcy Stepanakertu chcieliby wrócić do swoich mieszkań. Ale tym razem wojna rozgorzała na dłużej, niż się tego spodziewali.
z Górskiego Karabachu

26.10.2020

Czyta się kilka minut

65-letni Wreż Hambardzumjan przełącza kanały w telewizorze. Mimo zagrożenia ostrzałem zawziął się, że nie pójdzie do schronu. Stepanakert, 21 października 2020 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK
65-letni Wreż Hambardzumjan przełącza kanały w telewizorze. Mimo zagrożenia ostrzałem zawziął się, że nie pójdzie do schronu. Stepanakert, 21 października 2020 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Ręce oparte o stół, na nim pusty kieliszek, paczka papierosów, popielniczka i pilot od telewizora. Na ścianie dywany i krzyż. Poza stołem i krzesłami dwa tapczany oraz komoda. Gdy przyszedłem, na stole postawił jeszcze dwie filiżanki ze spodkami, nalał do nich herbatę; obok ustawił puchar z cukierkami. Okna zabudowanego balkonu musiał zalepić folią, bo szyby nie wytrzymały wybuchu pocisku, który spadł na jego podwórko. Uszkodził poważnie budynek, a około 70-letniemu sąsiadowi, który akurat palił papierosa na balkonie, odłamek przebił gardło. Mężczyzna zmarł.

Ale Wreż Hambardzumjan twierdzi, że się tego wszystkiego nie boi. Ma dosyć życia ciągle szarganego wojną. Postanowił więc przesiedzieć ją w swoim mieszkaniu. Chciał walczyć po raz kolejny, zgłosił się na ochotnika. – Trzeba bronić ojczyzny zawsze, niezależnie od wieku – mówi pewnym głosem.

Jednak tym razem nie dali mu walczyć. Po kilku dniach 65-latka zawrócili z frontu. W takim wieku, schorowany i ranny w pierwszej wojnie o Górski Karabach, nie mógł przynieść wiele korzyści na froncie. Sam zresztą przyznaje, że jedyne, czego naprawdę nie rozumie, to współczesnych konfliktów. Takich jak ten, który trwa od 27 września, wokół Górskiego Karabachu.

Pomimo to na podniszczonym balkonie Hambardzumjan trzyma nowy mundur, a pod tapczanem karabin szturmowy AKM i trochę granatów. Nie zamierza opuszczać mieszkania, choć wszyscy pozostali mieszkańcy uciekli z dwupiętrowego budynku.

Syreny nie zaskoczyły

Sąsiadka Ramela Majiljan jest o trzy lata młodsza od Hambardzumjana. Jest dla niego jak siostra. – Nie rodzona, tylko taka od serca – mówi mężczyzna.

Mieszkają w tym budynku od lat 60. XX w., najdłużej ze wszystkich. Wówczas Górski Karabach był jeszcze okręgiem autonomicznym w ramach Azerbejdżańskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Znają się prawie całe życie. Hambardzumjan mówi na Majiljan: „złociutka”.

Mimo to nie posłuchał Rameli, gdy 27 września wybuchła kolejna odsłona wojny między Armenią a Azerbejdżanem o nieuznawaną republikę Górskiego Karabachu czy też, jak nazywają ją tutaj, Arcachu. Jest ona de iure terytorium Azerbejdżanu, ale zamieszkana jest od ponad 25 lat wyłącznie przez Ormian, którzy sprawują w niej władzę i nie chcą mieć nic wspólnego z Baku.

Konflikt, który trzy dekady temu zaczął się od zamieszek i pogromów, przeistoczył się w wojnę ormiańsko-azerską, w której zginęło 30 tys. ludzi. Zakończył się w 1994 r. zawieszeniem broni i zwycięstwem Ormian, którzy przejęli kontrolę zarówno nad Karabachem, jak też nad otaczającymi go w bezpośrednim sąsiedztwie terenami Azerbejdżanu, które uznali ze swoją „strefę buforową”; ludność azerską wygnali. Konflikt jednak nigdy nie wygasł. Do ostatniej poważnej eskalacji, tzw. wojny czterodniowej, doszło w 2016 r.

Tym razem jednak jest on najintensywniejszy od ponad 25 lat. Tylko po stronie ormiańskiej liczba zabitych żołnierzy przekroczyła tysiąc (to oficjalne dane). Azerbejdżan nie ujawnia informacji o swoich poległych żołnierzach. Zginęło też kilkudziesięciu cywilów – zarówno na terytorium Górskiego Karabachu, jak też Azerbejdżanu.

W niedzielę 27 września po siódmej rano w 55-tysięcznym Stepanakercie, stolicy nieuznawanej republiki, zawyły syreny systemu ostrzegawczego przed bombardowaniem. Ludzie obudzili się i usłyszeli, że toczą się walki. Dla wielu nie było to zaskoczeniem, bo to nie pierwszy raz, gdy w regionie wybuchały starcia. Jedni postanowili przeczekać, a inni woleli wyjechać: szacuje się, że do Armenii uciekło przynajmniej 60 tys. spośród 150 tys. mieszkańców Górskiego Karabachu. Miejscowe władze powiedziały cywilom, by zeszli do piwnic, a mężczyznom w wieku poborowym, by poszli walczyć.

Wtedy właśnie Hambardzumjan ruszył na front, z którego niemal od razu zawrócono go do domu.

Podziemne miasto

Ramela Majiljan wraz z żoną Hambardzumjana i pozostałymi mieszkańcami udała się do podziemi pobliskiego domu. To duży garaż w nowym pięciopiętrowym budynku.

W podziemiach schroniło się tu ok. 30 osób – kobiet i mężczyzn. Wszyscy są z okolicy. W betonowym pomieszczeniu w kilku miejscach położyli materace przykryte kocami, w innym stoły, przy których można zjeść, a w jeszcze kolejnym – piec opalany drewnem, otoczony rozkładanymi krzesłami. To jedyne miejsce, gdzie można się zagrzać w chłodnych podziemiach. To właśnie zimno jest najbardziej doskwierające dla ukrywających się cywilów. Wkrótce będzie jeszcze bardziej, bo nocami temperatura spada poniżej 10 stopni Celsjusza.

Poza tym piwnica jest jednak dobrze zaopatrzona: jest tam dużo jedzenia, po które sami się zgłaszają do miejskich władz lub przywożą je do nich samochodami. Mają konserwy, ser, świeże i kiszone warzywa, jajka, chleb, olej, sól i cukier, a także herbatę i kawę.

– Przywożą je nam do piwnicy, co trzy-cztery dni – mówi Majiljan. – Dają nawet papierosy. Jest całkiem nieźle, tylko wojna jest zła.

W Stepanakercie, doświadczonym następującymi po sobie konfliktami, nauczono się sprawnie funkcjonować w sytuacji kryzysowej. Działają służby komunalne, które wstrzymywały pracę tylko podczas najgorszych ostrzałów. W większości miejsc jest prąd i woda. Uszkodzenia niewymagające dużych nakładów są szybko naprawiane. Władze nieuznawanej republiki rozwożą emerytury. Z bankomatów z reguły można wypłacać pieniądze. W nielicznych otwartych sklepach jest mniej towarów, ale ciągle można kupić te najpotrzebniejsze. Choć przez trzy tygodnie miasto wyglądało na zupełnie opustoszałe, bo mało kto chciał niepotrzebnie wychodzić na ulicę, to nie dochodzi do szabrownictwa.

Pomoc dla mieszkańców Górskiego Karabachu na taką skalę jest możliwa dzięki wsparciu trzymilionowej Armenii i rozsianej po świecie ormiańskiej diaspory, której liczebność szacowana jest na 7 mln ludzi.

Gwałtowne przebudzenie

Gdy Hambardzumjan wrócił ze swojej krótkiej służby wojskowej, nie miał nic do roboty. Poprzysiągł sobie, że nie zejdzie do piwnicy.

Kilkukrotnie pytałem go, dlaczego. Za każdym razem jak mantrę powtarzał: „Nie boję się niczego”. Dopiero za którymś razem przyznał, że już jest zmęczony życiem spędzanym w towarzystwie wojny, która od dekad nie może się skończyć.

– Siedzę w domu i nikomu nie przeszkadzam – mówi Hambardzumjan.

Dni upływają mu w samotności przed telewizorem, więc wyciągnął butelkę, postawił kieliszek i nalewał do niego wódkę lub tak popularny tutaj koniak.

Szóstego dnia od wybuchu wojny nic nie wskazywało, aby ten dzień miał wyglądać inaczej od pozostałych. Ramela Majiljan wraz z sąsiadami poszła na podwórze koło domu, nudziło się im, chcieli wyjść z piwnicy i porozmawiać na świeżym powietrzu. Wkrótce znowu poszli do schronu, żeby jednak nie wystawiać szczęścia na próbę. Hambardzumjan ucinał popołudniową drzemkę. Przebudził go nagle straszliwy huk i dźwięk pękającego szkła na jego balkonie. Wybiegł na ulicę, aby zobaczyć, co się stało.

Pocisk spadł tuż obok jego domu. Garaż, samochód były zupełnie zniszczone. Fasada jego budynku została lekko naruszona, dużo gorzej wyglądał ten sąsiedni. Mieszkańcy twierdzą, że nie było tam żadnego militarnego celu, który mógłby ściągnąć na siebie ogień artylerii. Hambardzumjan obejrzał spustoszenie i wrócił do domu. O zejściu do piwnicy nie pomyślał ani przez chwilę. Zachodzi do niej tylko na chwilę zobaczyć, co słychać, ale nie zostaje na nocleg.

Pytam jego żony, co myśli o uporze męża. Kobieta wzrusza ramionami z taką miną, jakby próbowała przekonać go już dziesiątki razy, żeby opuścił to cholerne mieszkanie…

Azerska ofensywa trwa

Na szczęście dla upartego Hambardzumjana dziś, w czwartym tygodniu wojny, sytuacja w mieście trochę się uspokoiła, ostrzał zelżał. Za to na froncie sytuacja jest dla Ormian coraz gorsza.


Czytaj także: Dni w piwnicy - reportaż Pablo Gonzaleza i Magdaleny Chodownik z Górskiego Karabachu


Azerbejdżańskie wojsko szybko zajmuje kolejne tereny. Wprawdzie z dostępnych informacji można wnosić, że do połowy minionego tygodnia Azerowie zdobyli jedynie bardzo niewielkie obszary dawnego Górsko-Karabaskiego Obwodu Autonomicznego – większość zajętego przez nich terenu to właśnie owa „strefa buforowa”, czyli ziemia, która przed 1994 r. należała do państwa azerbejdżańskiego i kiedyś zamieszkana była w większości przez Azerów.

Jeśli jednak armia Azerbejdżanu zechce pójść dalej w głąb samego Karabachu, to jest mało prawdopodobne, by Ormianie mogli powstrzymać ofensywę. Przewaga militarna Azerów jest ogromna.

Karabin skuteczny jak pałka

Jak wielu Ormian w Górskim Karabachu, Hambardzumjan bezpośrednio doświadczył wojny. W 1992 r. brał udział walkach o miasto Szuszi (po azersku Şuşa). Starszy mężczyzna chwali się orderem za zasługi, otrzymanym od miejscowych władz.

Szuszi znajduje się 13 kilometrów na południe od Stepanakertu. 9 maja 1992 r. siły ormiańskie pokonały w tej bitwie wojska azerbejdżańskie, mimo znaczącej przewagi liczebnej tych drugich. Dlatego w Górskim Karabachu ten dzień świętowany jest nie tylko z powodów rocznicy zakończenia II wojnie światowej. Wtedy podczas walk Hambardzumjan został ciężko ranny – ma blizny na prawej ręce i nodze, którą powłóczy.

Podobnie jak wielu rodaków Hambardzumjan uważa, że wtedy zwycięstwo udało się wywalczyć hartem ducha i wolą walki o ziemie zamieszkałe przez Ormian. Mają nadzieję, że i tym razem zapewni im to sukces. Często powtarzają, że w pierwszej odsłonie tamtej wojny Azerbejdżan również miał przewagę militarną, a mimo to na koniec przegrał.

Dzisiaj jednak żołnierze Azerbejdżanu powoli, ale idą naprzód. Mimo podpisanych dwóch porozumień o zawieszeniu broni nie wydaje się, aby mieli zamiar się zatrzymać. W tej wojnie przewaga nie wynika z liczby żołnierzy i ich osobistej odwagi, lecz z technologii. Utrapieniem dla Ormian są zwłaszcza drony – nie mają dość własnego uzbrojenia, które mogliby im przeciwstawić. Drony niszczą ormiańskie czołgi, stniemianowiska artylerii i umocnienia piechoty. Nawet z największą wolą walki, z największym męstwem, ormiańscy żołnierze nie są w stanie stawić czoło uderzeniom z powietrza.

– W tej wojnie być uzbrojonym w karabin to tak, jakby być uzbrojonym w pałkę – mówi Ramela Majiljan.

W Stepanakercie co rusz ktoś konstatuje, że wojna już nie jest taka, jak była kiedyś. Dawniej na wojnie strzelało się do wroga z karabinów, a teraz to tylko walka z powietrza – różnego rodzaju dronami, zarówno bojowymi, jak też zwiadowczymi, które naprowadzają ogień azerbejdżańskiej artylerii. Współczesny wymiar wojny zupełnie zbił z tropu ormiańskich mieszkańców Karabachu.

Toast za walczących

Następnego dnia znów zaglądam do ich garażu, przerobionego na schron. Kobiety nakrywają do stołu, szykują jedzenie. Jeden z mężczyzn polewa do kieliszków samogon i domowe wino. Okazji do świętowania jest co niemiara. Majiljan i druga Ramela mają urodziny, natomiast Anna obchodzi dwudziestą rocznicę ślubu. Pierwszy toast zostaje wzniesiony za te trzy kobiety. Drugi za walczących.

Mąż Anny i jej trzech synów są na froncie. Mąż szwagierki Hambardzumjana przepadł bez wieści w 1992 r., a jego synowie służą obecnie. Praktycznie każda ormiańska rodzina w Górskim Karabachu ma kogoś, kto brał lub teraz bierze udział w wojnie. Trzeci toast wznieśli za zwycięstwo i za pokój. Unoszą kieliszki przy słabym świetle garażowych lamp. Mówią, że czują się źle z tym, że piją tutaj, gdy inni walczą na froncie.

Czy myślą, że wkrótce wrócą do domów? Słysząc pytanie, markotnieją. Choć każdy w Stepanakercie mówi o nadchodzącym zwycięstwie, to wśród mieszkańców czuć narastający niepokój.

Hambardzumjana nie ma z nami w garażu. Ramela Majiljan zauważa z uśmiechem, że pewnie znów pije w swoim mieszkaniu, w samotności. On za to siedzi niewzruszony, z przekonaniem, że jest gotowy na wszystko, co może zgotować mu los. ©

Tekst ukończono 23 października w południe.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2020