Dni w piwnicy

Trwa azersko-ormiańska wojna o Karabach. Miał być rozejm, ale ledwo się zaczął, został zerwany.

19.10.2020

Czyta się kilka minut

Bliscy ofiar i ratownicy w azerskim mieście Gandża po tym, jak spadły na nie ormiańskie rakiety. Azerbejdżan,11 października 2020 r. / UMIT BEKTAS / REUTERS / FORUM
Bliscy ofiar i ratownicy w azerskim mieście Gandża po tym, jak spadły na nie ormiańskie rakiety. Azerbejdżan,11 października 2020 r. / UMIT BEKTAS / REUTERS / FORUM

Ulice opustoszały. Życie Stepanakertu, stolicy regionu Górskiego Karabachu, przeniosło się do piwnic. Ci z Ormian, którzy nie opuścili miasta, w piwnicach chowają się przed pociskami, które na miasto miota wroga artyleria, oraz przed rakietami, które spadają z nadlatujących po cichu dronów.

W jednej z takich piwnic pomieszkuje wspólnie osiem kobiet, w wieku od 35 do 85 lat. Gotują to, co zostało im z zapasów, lub to, co przyniosą wolontariusze. Już kiedyś wszystkie przeżyły wojnę – było to ponad 25 lat temu. Jedna straciła na niej męża, druga syna. Po latach wróciły do tej samej piwnicy. A ich mężczyźni znów poszli na front.

Dni w piwnicach wyglądają podobnie. Obudzeni, cywile nasłuchują odgłosów wojny – artylerii, dronów, alarmów. Jeśli będzie głośno, przeczekają. A jeśli akurat będzie cicho, spróbują wyjść i dostać się do swoich mieszkań. O ile będzie prąd i woda, będą mogli normalnie się umyć.

Po ponad dwóch tygodniach walk resztę swojego życia zdążyli przenieść na dół: zaciągnęli tu koce i materace, nawet telewizory z kablami antenowymi, aby na bieżąco śledzić wiadomości czy oglądać filmy. W zimnych piwnicach urządzili się całkiem domowo, nawet przytulnie.

Ale wciąż się martwią: – Prawie każdy z nas ma na froncie członka rodziny – mówi 50-letnia Rita, która postanowiła nie opuszczać Stepanakertu i teraz większość czasu spędza w podpiwniczeniu swego domu. – Najbardziej zależy nam, żeby młodzi wrócili jak najszybciej.

RÓWNIEŻ RITA PRZEŻYŁA poprzednią ormiańsko-azerską wojnę o Karabach. Szacuje się, że podczas niej zginęło ok. 30 tys. ludzi. Jednak choć tym razem ofiar jest – jak dotąd – nieporównanie mniej, Rita uważa obecną wojnę za bardziej nieludzką – oczywiście na ile nieludzkość w połączeniu z wojną może mieć jakieś odcienie.

Powodem jest nowoczesna technologia: to ona zmieniła postrzeganie Rity, zaburzyła jej poczucie sprawiedliwości. Latające nieustająco nad miastem azerskie drony – zdalnie sterowane, ciche i zabójcze – Rita nazywa „nieludzkimi”. Armia Azerbejdżanu używa ich w tym konflikcie na masową skalę i to w znacznej mierze dzięki dronom – zwiadowczym oraz bojowym – rozbudowuje swoją przewagę na polu walki.

– Atakują bez narażania na niebezpieczeństwo tych, którzy nimi kierują – tłumaczy Rita. – To nie jest sprawiedliwe. Taka broń powinna być zakazana.

SYN NUNE, profesorki uniwersytetu ze Stepanakertu, też poszedł na front. Wraz z armią ormiańską stara się odpierać ataki sił Azerbejdżanu, które chcą wtargnąć na terytoria Górskiego Karabachu. Jak chyba większość Ormian jest przekonany, że zagrożone jest nie tylko terytorium, które nazywają swoim domem, ale istnienie społeczności etnicznej Ormian. – Walczymy, aby ludobójstwo z roku 1915 się nie powtórzyło – przekonuje.

Podobnie uważa premier Armenii Nikol Paszynian, który przywołuje pamięć o wydarzeniach sprzed ponad stu lat – o masakrach Ormian dokonywanych przez ottomańskich Turków – i oskarża Azerów o próbę czystki etnicznej, nawet o ludobójstwo. Przekonanie to ma potwierdzać zaangażowanie Ankary w toczący się konflikt.

– Żołnierze azerscy nie dają sobie rady w walce z naszymi chłopcami, więc to Turcja dostarcza im najemników, żeby szli do ataku – dodaje swoje Hovik, który kilka lat temu przybył do Karabachu z syryjskiego Aleppo. Jest Ormianinem i potomkiem tych, którzy ratując życie uciekli przed tureckimi pogromami w Armenii Zachodniej (dziś wschodnia Turcja) i szukali schronienia na Bliskim Wschodzie. Przodkowie Hovika osiedlili się w Syrii, która pomagała wtedy ormiańskim uchodźcom. Kolejne pokolenia dorastały, słuchając historii o tamtych mordach. W końcu on sam i jego rodzina musieli uciekać przed wojną, która w 2011 r. wybuchła w Syrii, aby teraz znaleźć się znów w środku wojny.

HOVIK MA TROJE DZIECI, dwie dziewczynki i chłopca. Gdy tylko w niedzielę 27 września zaczęła się nowa wojna, gdy tylko ruszyła azerska ofensywa, odesłał je do Erywania, stolicy Armenii. On i jego żona Izabel nie chcieli wyjeżdżać. Choć budynki w ich sąsiedztwie mocno ucierpiały od pocisków, a syreny w Stepanakercie co rusz wyją na alarm, ostrzegając przed kolejnymi atakami. Jednak zostali, aby karmić żołnierzy i wolontariuszy. Są właścicielami niewielkiej restauracji, która mimo ostrzału prawie zawsze nakarmi ciepłą zupą chłopców walczących o karabachską ziemię.

Nune też pomaga. Do pracy nie chodzi dziś praktycznie nikt, szczególnie nauczyciele, jak ona. Mówi, że jedyną pracą w Górskim Karabachu jest teraz solidarność. Pomaga więc, gotując czy opiekując się starszymi sąsiadami. I wierząc w kolejną wygraną nad Azerbejdżanem. – To solidarność między ludźmi łączy Arcach – mówi Nune.

Tak Ormianie nazywają Górski Karabach.

75 TYSIĘCY – tylu Ormian prawdopodobnie opuściło Karabach od 27 września. Tak w każdym razie szacuje Artak Beglaryan, miejscowy rzecznik praw obywatelskich. To mniej więcej połowa mieszkańców tego nieuznawanego przez nikogo kraju, który trzy dekady temu proklamował niepodległość od Azerbejdżanu (Karabach należał do azerbejdżańskiej republiki w Związku Sowieckim, jako region autonomiczny). Uciekinierzy schronili się w sąsiedniej Armenii, drugiej ojczyźnie karabachskich Ormian. Jedni u rodzin, inni w hotelach, gdzie są goszczeni za darmo.

Mieszkańcy Karabachu spodziewali się, że eskalacja konfliktu z Azerbejdżanem w końcu nastąpi. Wojna nie zakończyła się w 1994 r. – zawarto jedynie rozejm – ustanowiona wtedy linia rozgraniczenia obu wojsk nigdy nie była spokojna. Stale dochodziło tu do wymiany ognia, o różnym nasileniu, czasem do większych starć – jak w 2016 r., podczas tzw. wojny czterodniowej. I choć o narastającym napięciu w tym miejscu południowego Kaukazu mówiono od lat, nikt nie spodziewał się, że może przerodzić się w wojnę na pełną skalę, i że tak szybko przyniesie tak dużo ofiar: do połowy października po stronie Karabachu zginęło ponad 500 żołnierzy; Azerbejdżan nie podaje liczby swoich poległych. Giną też cywile: po stronie ormiańskiej 30 osób, w tym dziewięcioletnie dziecko. Rannych cywilów doliczono się dotąd ponad 100.

MOBILIZACJA I GOTOWOŚĆ do walki o swój – jak go nazywają – kawałek ziemi jest wśród Ormian ogromna. Do Karabachu zjeżdżają ochotnicy nie tylko z Armenii, ale też z różnych miejsc świata. Armenia to mały kraj o niespełna trzymilionowej populacji, ale kolejnych 8 mln Ormian mieszka na Bliskim Wschodzie (np. w Libanie) i Europie (licznie w Belgii i Francji). Zjeżdżają więc, aby pomóc w wojnie o, jak mówią, „historyczne ormiańskie ziemie”. Ormiańskie diaspory urządzają też zbiórki pieniędzy.

Jednak w czasie pandemii koordynacja takich działań jest utrudniona. – Pomoc, którą była w stanie zaoferować społeczność ormiańska z Belgii, dotyczyła niezbędnych produktów, jak ubrania, leki czy sprzęt medyczny dla ludności cywilnej, a także środków finansowych – mówi Harout Chirinian, przedstawiciel Ormiańskiej Federacji Europejskiej. – Część tej pomocy nadal czeka na wysłanie, a część jest stopniowo wysyłana samolotami do krajów sąsiednich.

PO DRUGIEJ STRONIE FRONTU, w Azerbejdżanie, cywile również uciekają do piwnic. Ucierpiała zwłaszcza Gandża – drugie największe miasto Azerbejdżanu, oddalone od frontu o kilkadziesiąt kilometrów. Spadają na nią ormiańskie rakiety, są ranni i zabici. „To wygląda jak normalna wojna, a nie żadne zawieszenie broni” – komentują mieszkańcy Gandży. Rzeczywiście, uzgodniony już rozejm nigdy nie wszedł w życie.

Ale choć Azerbejdżan podaje jedynie straty wśród cywilów, przemilczając ofiary wśród żołnierzy, zapewne są one poważne – strona atakująca zwykle ponosi większe straty niż obrońcy. Jednak myliłby się ten, kto by sądził, że liczne ofiary sprawią, iż społeczeństwo azerbejdżańskie wystąpi przeciw tej wojnie. Jest odwrotnie: większość Azerów zdaje się sądzić, że terytorium Górskiego Karabachu należy się Azerbejdżanowi i że należy przejąć nad nim kontrolę. Nawet jeśli cena będzie wysoka.

Podobnie jak Ormianie, Azerowie mówią o Karabachu jako o swojej ziemi – z tą różnicą, że starają się ją odzyskać, a nie bronić. Wielu chwali żołnierzy za walkę i wytrwałość. Za poświęcenie dla narodu. Dla licznych Azerów obecna wojna to moment długo wyczekiwany, który po prawie 30 latach ma przynieść w końcu sukces.

– Ludzie uciekali w popłochu, wszyscy byliśmy przerażeni – Hazi, mieszkaniec Gandży, wspomina moment, gdy miasto znalazło się pod ormiańskim ostrzałem. Mimo wszystko Hazi postanowił zostać. – Nie mogę się doczekać naszej wygranej – deklaruje.

DŻAMILA OPUŚCIŁA MINGECZAUR już kilkanaście dni temu. Uczyniła tak, choć jej rodzinne miasto leży trochę dalej od linii frontu niż Gandża. Pojechała do rodziny, do Baku, stolicy Azerbejdżanu, aby tam bezpiecznie przeczekać najcięższe walki. – Moja siostra studiuje w Baku, szczęśliwie mogę się u niej schronić – mówi. – Ale co mają zrobić ci wszyscy ludzie mieszkający blisko Karabachu, którzy nie mają dokąd pojechać? – pyta retorycznie.

Codziennie wieczorem Dżamila wraz z bliskimi zasiada przed telewizorem, śledzi doniesienia z frontu. – Cały kraj tym teraz żyje! Prawie o niczym innym nie rozmawiamy – przyznaje.

Mingeczaur dzieli od frontu jakieś 65 km, a Dżamila jest młoda, chciałaby pójść na studia, wyjść za mąż, zostać matką. Boi się nie tylko o siebie, ale także o swoje miasto: że wróg obierze za cel swoich rakiet ulokowaną w Mingeczaur hydroelektrownię, która dostarcza energię dla całego kraju.

Ale mimo strachu również Dżamila nie ma nic przeciwko toczącym się walkom i jest pełna nadziei, że tym razem to Azerom przypadnie wygrana. Gdyby tak się stało, wiele zyskałby w oczach społeczeństwa prezydent İlham Əliyev, rządzący surową ręką.

– Myślę, że już czas, żeby uregulować tę sytuację – mówi Dżamila, mając na myśli oczywiście Karabach. – My, kobiety, nie pójdziemy na front, ale kibicuję naszym żołnierzom. Wszyscy na nich liczymy.

NAJNOWSZY KONFLIKT o Karabach ciągnie się od drugiej połowy lat 80. XX w. Ormianie, zamieszkujący w większości ten teren, zaczęli wówczas domagać się włączenia go do armeńskiej republiki sowieckiej. Ale obok Ormian żyli tu też Azerowie. Konflikt między obiema społecznościami szybko doprowadził do pogromów i starć. A w roku 1992 – wkrótce po tym, jak rozpadł się Związek Sowiecki – wybuchła regularna już wojna. Ormianie z Karabachu ogłosili swoją niepodległość.

Po dwóch latach walk, dziesiątkach tysięcy rannych i zabitych oraz setkach tysięcy wygnanych, oraz po ostatecznej wygranej Ormian, ich nieuznane państwo odgrodziło się od Azerbejdżanu obszarem, który Ormianie nazwali „strefą buforową”: to pas ziemi, która wcześniej należała nie do autonomicznego regionu Górskiego Karabachu, lecz do azerbejdżańskiej republiki sowieckiej. Żyjąca tu ludność azerska została wygnana. Łącznie swoje domy musiało opuścić kilkaset tysięcy Azerów (obie strony podają różne liczby wygnańców).

Ormiański Górski Karabach nigdy nie doczekał się uznania jako państwo – z punktu widzenia prawa międzynarodowego jest nadal częścią Azerbejdżanu.

UCIEKAJĄCY AZEROWIE zostawiali za sobą wszystko. Ich miasteczka były potem systematycznie niszczone przez Ormian. Gdy rozmawia się dziś z Azerami, w ich opowieściach stale pojawiają się te same elementy, mające status symboli. Jak masakra w Xocalı (Chodżały): po zdobyciu tego miasta w lutym 1992 r. Ormianie otworzyli ogień do cywilów, zginęło ponad 600 Azerów, w tym prawie setka dzieci. Albo jak Agdam: kiedyś 150-tysięczny ośrodek społeczności azerskiej w Karabachu, dziś opuszczone miasto widmo.

– Ci, którzy przeżyli masakrę w Xocalı, udali się do meczetów w Agdam w poszukiwaniu zwłok bliskich, których tam zwożono karetkami i busami. Dlatego są to dla nas symbole tej wojny – tłumaczy Nejla Ayvazi, Azerka. – W 1993 r. Ormianie zajęli także Agdam i wszystko tam zniszczyli.

Ruiny meczetów i zaniedbane azerskie cmentarze – tyle zostało po wspólnej przeszłości Azerów i Ormian, gdy razem zamieszkiwali te górzyste tereny.

Wtedy, niemal 30 lat temu, azerscy uchodźcy często musieli zamieszkać w namiotach. To, co jak sądzili, miało być jedynie tymczasowe, trwało potem latami. – Przez lata przezwyciężali traumę – mówi Nejla Ayvazi.

Wielu nadal wierzy, że będą mogli wrócić do tego, co nazywają domem.

Jeśli tylko Azerowie wygrają. ©

Tekst ukończono 15 października.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2020