Kosmos tanio sprzedam

Nadchodzą trudne czasy dla astronomów. Przestrzeń kosmiczna wkrótce zaroi się od turystów, dzieł sztuki i reklam.

04.02.2019

Czyta się kilka minut

Astronom Dale Gardner na tle uszkodzonych satelitów, odzyskanych i zapakowanych do ładowni promu Discovery podczas misji STS-51-A, 1984 r. / NASA
Astronom Dale Gardner na tle uszkodzonych satelitów, odzyskanych i zapakowanych do ładowni promu Discovery podczas misji STS-51-A, 1984 r. / NASA

14 listopada 1984 r., gdzieś nad południowymi stanami USA, astronauta Dale Gardner kończył dzień ciężkiej pracy. W ciągu trwających łącznie 12 godzin spacerów, wraz z towarzyszącym mu Josephem Allenem, schwytał dwóch uciekinierów: satelity Palapa B-2 i Westar 6, wystrzelone na niewłaściwe orbity. Oba zostały zapakowane do ładowni promu Discovery. Solidnie wykonaną robotę Gardner postanowił uczcić żartem. Pozując na tle ładowni promu – i kuli ziemskiej – wyciągnął z kieszonki skafandra kartkę z napisem „For sale” (Na sprzedaż), co Allen uwiecznił na zdjęciu.

Znak miał odnosić się do odzyskanych właśnie „nieco używanych” satelitów, ale 35 lat później zdjęcie Gardnera nabrało nieco innego znaczenia. W 2019 r. na sprzedaż jest już sam kosmos.

Niebiańska sztuka

Lena Okajima chce na zawsze zmienić to, jak patrzymy na nocne niebo. Młoda Japonka założyła w 2011 r. firmę ALE, która 17 stycznia wystrzeliła na orbitę niewielkiego, 60-kilogramowego satelitę. Choć sam satelita jest niepozorny, rezultaty jego działań mają być spektakularne. Za rok pojazd, który na razie powoli dryfuje na właściwą orbitę, wyrzuci z siebie serię centymetrowych kulek, które spłoną w ziemskiej atmosferze gdzieś nad Hiroshimą. Rezultatem ma być pierwszy sztuczny deszcz meteorów, kosmiczne show dla 6 mln widzów w promieniu 200 km.

Okajima, kiedyś studentka astronomii, widzi w tym początek ery „kosmicznej rozrywki” – zmieniającej dziewicze, czarne niebo w jeszcze jeden ekran dostarczający nam wizualnych wrażeń. Jej sztuczne deszcze meteorów mają zastępować fajerwerki – opatentowany skład kulek ma sprawiać, że sztuczne meteory będą płonąć na rozmaite kolory, a ich spora masa i rozmiary (naturalne meteory to zwykle drobiny wielkości ziarenek piasku) zagwarantują, że będą pozostawać widoczne dłużej niż „tradycyjne”. Cena nie jest niska – pierwszy satelita kosztował ALE milion dolarów – jednak Japończycy obstawiają, że kosmiczne show stanie się modnym dodatkiem do największych masowych imprez.

Jeśli była studentka astronomii odniesie sukces, jej byli koledzy po fachu nie będą szczęśliwi. Już dziś astronomowie załamują ręce nad tym, że na nocnym niebie nie widać niemal nic. Profesjonalne obserwatoria uciekają coraz dalej od cywilizacji w poszukiwaniu naprawdę czarnego nieba. Ale nawet w miejscach tak odległych, jak chilijska pustynia Atacama, nocne niebo i tak jest już dziś usiane sztucznymi światełkami, które wcinają się w obserwacje naturalnych fenomenów. „Światło odbijające się od oświetlonych przez Słońce pojazdów kosmicznych na orbitach i od orbitujących kosmicznych śmieci, szum radiowy napływający z satelitów komunikacyjnych i nawigacyjnych docierają do każdego punktu na Ziemi” – napisali w raporcie dla ONZ przedstawiciele Międzynarodowej Unii Astronomicznej. „Nie ma już miejsca wolnego od zakłóceń, a nigdzie na Ziemi nie mamy już dziewiczo czystego nieba. To już nieodwracalna strata”. A może być o wiele gorzej. W pewnym sensie przez sztukę.

Astrowandalizm

W styczniu 2018 r. amerykańsko-nowozelandzki start-up Rocket Lab wystrzelił na orbitę rakietę do wynoszenia małych, tanich satelitów. Na jej pokładzie znalazł się satelita dosyć nietypowy. Metrowa, lustrzana kula, nazwana pompatycznie „gwiazdą ludzkości”. Miała tylko jedno zadanie: być widoczną. Przez kilka miesięcy okrążała Ziemię, puszczając słoneczne zajączki w stronę powierzchni. Według firmy chodziło o stworzenie czegoś jednoczącego ludzi, choć nie do końca potrafiła wyjaśnić, jak ma tego zjednoczenia dokonać świecąca kropka nad horyzontem.

Astronomowie uznali wystrzelenie bezużytecznej w gruncie rzeczy błyskotki za akt astrowandalizmu. Portal Gizmodo apelował: „Artyści, przestańcie wystrzeliwać w kosmos błyszczące badziewia!”. Firma zrobiła jednak wokół siebie sporo szumu, co zapewne było jedynym celem całej operacji. I przypadkiem podsunęła Rosjaninowi Władowi Sitnikowi pomysł biznesowy. „Zacząłem sprawdzać: czy dałoby się umieścić na niebie billboardy?” – opowiadał brytyjskiej edycji magazynu „Wired”. Jak w starym kawale o Rosjanach malujących Księżyc na czerwono i Amerykanach domalowujących na nim napis „Coca-Cola”, wynalazca uznał, że nie ma złego miejsca na reklamę. Całe szczęście, że jego pomysł, choć, jak się wydaje, w zasadzie wykonalny, podczas wdrażania ma szansę okazać się inżynierskim koszmarem.


Czytaj także: Wojciech Brzeziński: Kabriolet w drodze na Marsa


Rosjanin chce bowiem wysłać na orbitę nie jednego satelitę, ale od 200 do 300 sztuk, lecących w ciasnej i stale kontrolowanej formacji. Każdy z pojazdów miałby na pokładzie odbijający światło dziesięcio- metrowy żagiel, który mógłby rozwijać lub chować. W ten sposób miałby powstać kosmiczny wyświetlacz: każdy z żagli stanowiłby jeden piksel takiego orbitalnego ekranu. Rozwinięty – świeciłby białym światłem. Zwinięty – dawałby efekt czarnej kropki. Manipulując żaglami setek satelitów można byłoby wyświetlać reklamy, komunikaty alarmowe czy... ogłoszenia. Wyobraźmy sobie w posępnym milczeniu „sprzedam opla” dryfujące gdzieś między Kasjopeją a Wielką Niedźwiedzicą. Rosjanie twierdzą, że będą gotowi w 2021 r. Na szczęście prawa fizyki nie ułatwiają zadania specom od reklamy: warunkiem działania ekranu byłoby to, by satelity łaskawie trzymały formację, a nie rozleciały się w różne strony. To wymaga doskonałej koordynacji i ciągłej korekty ich kursów. Co oznacza spalanie paliwa, co z kolei oznacza, że taka kosmiczna reklama miałaby stosunkowo krótką żywotność przy horrendalnych kosztach.

Podobne pomysły wracają jednak z coraz większą regularnością. Tym większą, że szybko spadają koszty wynoszenia ładunków na orbitę Ziemi. Wystrzelenie na orbitę ładunku za pomocą amerykańskiego promu kosmicznego, który aż do 2011 r. był koniem roboczym NASA, kosztowało 18 tys. dolarów za kilogram. W osiem lat później rakieta Falcon 9, której pewne elementy są wykorzystywane po wielokroć, jest w stanie wynieść kilogram ładunku na orbitę za mniej więcej 4,5 tys. dolarów. Jej większa siostra, Falcon Heavy, za zaledwie 1,7 tys. dolarów. A im bardziej spada cena, tym dziwniejsze pomysły się pojawiają. Chińczycy np. zaproponowali w listopadzie umieszczenie na orbicie luster, które nocą oświetlałyby miasta, zastępując latarnie uliczne.

Powstrzymać wizjonerów

Problemem jest jednak to, że nie mamy dziś w zasadzie żadnego sposobu na powstrzymanie podobnych pomysłów. Międzynarodowe traktaty jasno stwierdzają, że kosmos ma być dostępny dla wszystkich. Nie ma w nich zastrzeżenia, że przestrzeni kosmicznej nie można wykorzystywać głupio. Jedynym krajem, którego prawo wprost zakazuje kosmicznej reklamy, a konkretnie takiej, która byłaby widoczna z powierzchni Ziemi bądź przeszkadzałaby w innych działaniach, są Stany Zjednoczone. W zasadzie każdy, kto ma odpowiedni budżet, może wystrzelić w kosmos cokolwiek, co dobitnie pokazał Elon Musk, wystrzeliwując w stronę Marsa czerwony kabriolet. Sam Musk planuje zresztą w najbliższych latach umieścić na orbicie gigantyczną armadę 7 tys. satelitów rozsiewających internet (aktualnie na orbicie jest nieco ponad 4500 aktywnych pojazdów i tysiące sztuk kosmicznego złomu). Astronomowie nie będą mieli łatwego życia.

Najlepszym miejscem do oglądania dziewiczego nieba będzie więc sam kosmos. Na szczęście wiele wskazuje na to, że rok 2019 będzie tym, w którym przestrzeń stanie otworem dla każdego. A przynajmniej każdego, kto ma milion złotych na drobne wydatki.

Kosmiczni turyści

Kiedy 31 października 2014 r. samolot kosmiczny SpaceShipTwo rozpadł się podczas lotu testowego, wydawało się, że wraz ze śmiercią jednego z jego pilotów umarły marzenia o kosmicznej turystyce. Pogięte szczątki statku kosmicznego rozrzucone po kalifornijskiej pustyni Mojave powinny przerazić każdego, kto marzył o kosmicznej wycieczce. Powinny, ale z jakiegoś powodu nie przeraziły, przynajmniej nie tych, którzy na tym etapie wyłożyli już na taki lot pieniądze. W dwa tygodnie później zaledwie 24 spośród 700 osób czekających w kolejce na lot w kosmos postanowiło poprosić o zwrot przedpłaty.

I wiele wskazuje na to, że chętni wreszcie doczekają się swojej szansy. Należąca do miliardera Richarda Bransona firma Virgin Galactic ogłosiła, że program lotów próbnych zabierającego sześciu pasażerów rakietoplanu powinien zakończyć się w połowie tego roku, a niedługo potem firma będzie gotowa do rozpoczęcia regularnych, komercyjnych lotów. Na pokładzie pierwszego z nich ma w kosmos polecieć sam właściciel.

To oczywiście nie będą loty orbitalne, pojazd wyskoczy na zaledwie kilka minut ponad atmosferę, dając pasażerom poczuć nieważkość i zobaczyć cienką, błękitną warstwę atmosfery pod czarnym niebem. Ba, według międzynarodowej definicji pojazd nie znajdzie się nawet w przestrzeni kosmicznej, bo do znajdującej się na wysokości 100 km wyimaginowanej linii Kármána, która ma wyznaczać początek kosmosu, zabraknie mu jeszcze 13 km. Ale to detale. Ważne, że SpaceShipTwo nie będzie jedyny. Bo mniej więcej w tym samym czasie pasażerów zabierze w kosmos drugi prywatny statek pasażerski: rakieta New Shepard, skonstruowana przez należącą do innego miliardera, Jeffa Bezosa, firmę Blue Origin.


Czytaj także: Wojciech Brzeziński: Walka na niebie


New Shepard, który przypomina miniaturową wersję rakiety Falcon i tak jak ona startuje i ląduje pionowo, na razie wykonał 10 lotów bezzałogowych, ale jeszcze w tym roku ma doczekać się pierwszych pasażerów. Obie firmy życzą sobie za lot około 250 tys. dolarów. Virgin zapowiada, że cenę z czasem będzie obniżać, ale najpierw ją... podniesie, żeby pokryć wyższe, niż oczekiwano, koszty projektowania, budowy i testowania pojazdu. To o wiele mniej, niż dotąd kosztowała kosmiczna turystyka. Pierwszy orbitalny turysta, amerykański multimilioner i inżynier Dennis Tito, zapłacił za lot na Międzynarodową Stację Kosmiczną na pokładzie Sojuza 20 mln dolarów. Ale i tak grupa ludzi, których będzie stać na wydanie równo- wartości domu na kilkudziesięciominutowe kosmiczne wakacje, jest stosunkowo ograniczona.

Co prowadzi nas do może największego problemu, jaki mają dziś firmy z branży kosmicznej. Własnego wizerunku.

Selfie w nieważkości

Przez dziesięciolecia loty kosmiczne wydawały się czymś wzniosłym. Rodzajem wielkiej przygody współodczuwanej przez nas wszystkich, a nie tylko przez astro- i kosmonautów, wybrańców, elitę elit, która mogła osobiście podziwiać Ziemię z kosmosu. Kosmos miał być naszą jasną przyszłością, nadzieją na to, że ludzkość jest zdolna do osiągania wielkich rzeczy w pokoju, kierowana wyłącznie ciekawością i żądzą wiedzy.

I ciągle może być taką przyszłością, ale ten wizerunek będzie trudny do utrzymania, gdy na niebie zaroi się od tandetnych błyskotek, a w kolejce do lotów w kosmos ustawi się kolejka bogatych „influencerów” zalewających Instagrama selfikami w nieważkości. Kosmos może spaść do poziomu komercyjnego banału. Zamiast kosmosu dostępnego dla wszystkich – kosmos dostępny dla bogatych i znudzonych. Dla reszty z nas zostanie oglądanie przelatujących nad głowami świecących billboardów.

Wydaje się, że firmy, które chcą wysyłać turystów w kosmos, są świadome problemu. Na styczniowej konferencji Transportation Research Board w Waszyngtonie szefową działu strategii i sprzedaży Blue Origin, Ariane Cornell, spytano: „Czy zastanawiacie się nad tym, co zrobić, żeby to nie stało się tylko kolejnym, nowym miejscem, w które jeżdżą bogate dzieciaki z Instagrama?”. Poza zapewnieniami o tym, że firma troszczy się o to, żeby „otworzyć się tak bardzo, jak to możliwe”, konkretnej odpowiedzi nie było.

Oczywiście wszystkie wielkie wynalazki przechodziły podobną fazę. Wszystkie na którymś etapie były zabawkami dla bogaczy. Pierwsze samochody czy samoloty, zanim zmieniły świat, służyły przejażdżkom dla uciechy, często zupełnie nieosiągalnym dla mas. Loty SpaceShipTwo czy New Shepard to też tylko mały krok do większego celu, bo obie firmy traktują turystyczne pojazdy czysto użytkowo, jako etap na drodze do budowy czegoś poważniejszego. Virgin marzy o stworzeniu superszybkich, międzykontynentalnych samolotów pasażerskich latających poza ziemską atmosferą, a Blue Origin konstruuje już ogromną rakietę New Glenn, która ma pozwolić na budowę stacji orbitalnych dla tysięcy ludzi.

Jest jednak ryzyko, że zanim tej przyszłości doczekamy, kosmos, ostatnia granica, zmieni się w kosmiczne wesołe miasteczko, gdzie wszystko jest „For sale”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2019