Kopiariusz Giedroycia

O jego bukareszteńskich czasach wiedzieliśmy, jak nam się wydawało, wszystko. Tymczasem w Archiwum Instytutu Literackiego leżał sobie zwykły zeszyt z niezwykłymi atrakcjami.

03.09.2018

Czyta się kilka minut

„Kopiariusz”  – zeszyt z listami Jerzego Giedroycia, archiwum korespondencji z Bukaresztu  z lat 1939–40 / ARCHIWUM INSTYTUTU LITERACKIEGO W PARYŻU
„Kopiariusz” – zeszyt z listami Jerzego Giedroycia, archiwum korespondencji z Bukaresztu z lat 1939–40 / ARCHIWUM INSTYTUTU LITERACKIEGO W PARYŻU

Po ponad roku odcyfrowywania niemal niewidocznego pisma i próbach rozwiązania dziesiątek zagadek, po przeszukaniu lafickiego archiwum, ale i cudzych magazynów z różnościami, udało nam się umieścić w wirtualnej przestrzeni, w portalu www.kulturaparyska.com nieznany zbiór osiemdziesięciu sześciu listów Jerzego Giedroycia, pisanych w Bukareszcie w latach 1939-40.

Giedroyć (pozostaniemy przy tej formie jego nazwiska, z „ć”, w tym czasie jeszcze jej używał) do Rumunii trafił wraz z falą uchodźców we wrześniu 1939 r. i niemal natychmiast objął stanowisko nieformalnego sekretarza ambasadora RP Rogera Raczyńskiego, z którym przyjaźnił się od wielu lat. Z jego własnych wspomnień, ale i z badań jego biografów na temat czasów bukareszteńskich wiedzieliśmy – jak nam się wydawało – wszystko. Czym się zajmował, jakie miał pomysły i kłopoty, jak mniej więcej biegło jego życie prywatne (o tym akurat, jak zwykle w jego przypadku – najmniej). Wydawało się zatem, że nic tu już dodać się nie da, że można najwyżej gdzieś wydłubać jakiś uzupełniający detal. Okazało się, jak zwykle, że najciemniej pod latarnią, a w Archiwum Instytutu Literackiego w Paryżu leży sobie zwykły zeszyt z niezwykłymi atrakcjami.

Tajemnice notesu

Zeszyt z rumuńskim napisem na okładce (scrisori – znaczy po prostu notes) zawiera 41 zapisanych kartek i drugie tyle luzem. Wszystkich: i zawodowych badaczy dziejów Instytutu Literackiego, i archiwistów, i zwykłych ciekawskich (których przyjmujemy z otwartymi ramionami) zniechęcała technologia, w której ów rękopis powstał, no i jego stan. Oto Giedroyć swym niezbyt czytelnym charakterem pisma, posługując się bodaj ołówkiem, pisał swe listy przez kalkę, co siłą rzeczy obniżało czytelność. Do tego dodać trzeba blisko 80 lat żółknięcia papieru i płowienia tekstu oraz skutki przeprowadzek, by niektóre fragmenty były nie do odczytania, bez względu na stosowane przez nas sztuczki.

A zatem Jerzy Giedroyć pisał list, oryginał wyrywał i wysyłał, a kopia mu zostawała w zeszycie nazwanym przez bibliotekarzy porządkujących nasze archiwa „Kopiariuszem”. Nawiasem mówiąc, kopie wszystkiego, co Redaktor napisał do kogokolwiek, zostawiał sobie zawsze, przez kilkadziesiąt lat i kilkadziesiąt tysięcy listów, tyle że później, po wojnie, pisał na szczęście na maszynie.

Na fali braku entuzjazmu wobec naszych propozycji składanych różnym badaczom, by sobie ten zeszycik przeczytali, postanowiliśmy rzecz odcyfrować sami. Wzięła to na siebie wiceszefowa Instytutu Literackiego Anna Bernhardt i w tak zwanych wolnych chwilach (nie ma takich) listy odczytała i spisała. Można powiedzieć, że odczytała je niemal w stu procentach. I to był oczywiście początek, a nie koniec problemów.

Nie wiedzieliśmy, do kogo Giedroyć pisał. Z prostego powodu: listy nie miały nagłówków z imieniem i nazwiskiem ani z adresem. Były głównie zatytułowane albo per „Kochany”, co znaczyło zaledwie, że adresat był kolegą, albo np. „Panie Majorze”, albo np. „Bolku”, co mogło nas skierować do dowolnego Bolesława, albo „Ciociu”, co było o tyle niejasne, że cioć Redaktor miał wiele. Oczywiście wiedzieliśmy, do kogo słał listy zatytułowane: „Mamo”. Acha, nie mieliśmy takoż wątpliwości, do kogo zwraca się per „Żabiszonie” – do przyjaciela, Norberta Żaby, naonczas będącego czułką Giedroycia w Finlandii, potem w Szwecji, donoszącego do Bukaresztu m.in. o sytuacji na froncie fińskim, wiernego współpracownika do końca życia.

Listy w znacznej części mają na szczęście daty, powstały pomiędzy 27 października 1939 a 6 września 1940, czyli opisują bez mała rok, pierwszy po katastrofie, co było arcyciekawe z psychologicznego punktu widzenia. Lektura uświadomiła nam (po raz tysięczny), jak niezwykle był to energiczny, decyzyjny i pełen pomysłów człowiek, zaiste nieupadający na duchu nawet wobec absolutnego trzęsienia ziemi, jakim były klęska wrześniowa, rozpad dawnych struktur państwa i rodzenie się ich na uchodźstwie. Harował od świtu do późnej nocy, na różnych frontach. Trzeba też zważyć, że w Bukareszcie na jego głowie było utrzymanie żony i opieka nad Henrykiem – młodszym bratem, wtedy tuż przed maturą, któremu musiał zastąpić rodziców, choć jako człowiek bezdzietny nadawał się do tego średnio.

Nieznana karta

Zanim zaczęliśmy ustalać, kto jest kto (panów majorów armia miała jednak sporo), ustaliliśmy fakty według nas bezsporne. Z treści wielu listów zorientowaliśmy się, że Giedroyć, prócz znanej nam pracy w ambasadzie, robił coś jeszcze. Otóż był – jakżeby inaczej – redaktorem. Dość nas ta konstatacja onieśmieliła, bowiem nigdzie, w żadnej dotychczas opublikowanej pracy na temat Giedroyciowego epizodu w Rumunii takiej informacji nie ma. Jak jednak wytłumaczyć dziesiątki zamówień i próśb o teksty, rozsyłane po całym świecie, jeśli nie funkcją redaktorską?

Co więcej, wspomina on w listach, że „wydaje”, „robi” pismo o nazwie „Kurier Polski w Rumunii”. Zawsze w pierwszej osobie – żadnych „wydajemy”, „współpracuję”. W tym sensie jest to klasyka korespondencji redaktorskiej, w jakże charakterystycznej dla Giedroycia formule: nie tylko suche zamówienie, ale niemal zawsze próba ogarnięcia sytuacji politycznej, przewidywania, spekulacje, warianty... słowem zestaw mający pomóc autorom w syntezie czy też skłonienie ich do szerszych i odważniejszych rozważań.

Argumenty przeciw są trzy. Po pierwsze, Giedroyć nie miał czasu na robienie gazety. Pracował w ambasadzie obsługującej tysiące uchodźców, mającej na głowie mnóstwo internowanych i organizującej przerzut żołnierzy do Francji. Ambasada opiekowała się też uwięzionymi członkami przedwrześniowego rządu, no i oczywiście ludzie tam zatrudnieni mieli mnóstwo zajęć związanych z intrygami, grą z Rumunami i reagowaniem na akcje wywiadu niemieckiego bądź sowieckiego. Po drugie, w stopce „Kuriera” nie ma jego nazwiska, a po trzecie, Giedroyć nigdy o tym po wojnie nie wspominał, nawet w kanonicznej „Autobiografii na cztery ręce”, spisanej i opracowanej przez Krzysztofa Pomiana.

Żaden z tych argumentów nie jest oczywiście dowodem. Za dowód można chyba jednak uznać, że odnaleźliśmy w numerach bukareszteńskiego „Kuriera” sporo zamówionych przez Giedroycia tekstów i wiele śladów, że korzystał z nadsyłanych mu z Europy i Ameryki materiałów, wywiadów, depesz, fotografii itd.

Jerzy Giedroyć, Bernard Singer, Ludwika Ciechanowiecka i Ksawery Pruszyński, maj 1939 r. Wkrótce Singer i Pruszyński będą adresatami listów wojennych Giedroycia. / FOT. ARCHIWUM INSTYTUTU LITERACKIEGO W PARYŻU

Ukraińcy, Żydzi, „periodyk”

Giedroyć przed wojną był wielkim orędownikiem sprawy ukraińskiej, jego ówczesne inicjatywy są znane i nie miejsce, by je tu przypominać. W Bukareszcie organizuje więc konferencję z ukraińskimi politykami na emigracji, z różnych frakcji, by pogadać – jak to on – o tym, co dalej, a przede wszystkim co potem, czyli po wojnie. W listach jest na ten temat bardzo wiele. Spotyka się też z działaczami żydowskimi, którym udało się wydostać spod obu okupacji. Wątków „mniejszościowych” i przyszłościowych jest w „Kopiariuszu” dużo, czasem się rwą, bowiem wyraźnie brakuje nam jakiegoś listu.

Giedroyć cały czas szuka kontaktów, analizuje, melduje postępy, relacjonuje rozmowy często nierozpoznanym przez nas politykom rządu emigracyjnego we Francji, pisze do Szwajcarii, do Stanów, na tereny okupowane, do Skandynawii, wszędzie, gdzie może, gdzie kogokolwiek zna, a jak nie zna, prosi adresata, by go z tym kimś skontaktował. Charakterystyczne dla Redaktora są przeróżne próby mobilizacji adresatów. W jednym z listów, napisanym 9 grudnia 1939 r., a zaadresowanym do niewymienionego z nazwiska majora będącego w Paryżu i pracującego najwyraźniej w sztabie gen. Sosnkowskiego, pojawia się znamienne zdanie: „Koniecznością jest utworzenie ośrodka młodej myśli politycznej, który by tworzył nowe koncepcje ideowe (plan przyszłej Europy środk. sprawy socjalno-gospod.). Przecież w tej chwili – zgodzi się Pan ze mną, w ogóle myśli politycznej nie mamy. Sądzę, że najlepszą formą byłoby utworzenie periodyku ideowego. Załatwiłoby to jeszcze jeden problem, tj. ratowanie wybitniejszych jednostek twórczych – niezależnie od poglądów – gdyż trzeba sobie powiedzieć, że wojna obecna wygubia – jeśli nie wygubiła, zupełnie polską inteligencję, a nie wiadomo, co w kraju narośnie. Poza samym periodykiem trzeba będzie myśleć o wydawnictwach książkowych z tej dziedziny. Dlatego tak zanudzam Pana tymi sprawami, gdyż jestem przekonany, że tylko Generał [Sosnkowski – przypis mój] może się stać sztandarem i młodej inteligencji i młodej myśli”. Trzeba przyznać, że brzmi to jak gotowy pomysł na Instytut Literacki i „Kulturę”...

Redaktor prywatny

Pośród listów, które nazwać można służbowymi, jest nieco korespondencji prywatnej, głównie do rodziców i ciotek. Rodzicom, których już nie zobaczy (zostali zamordowani w czasie powstania warszawskiego), organizuje pomoc. Śle pieniądze, lekarstwa, ubrania. Przy okazji oczywiście wydaje dyspozycje, prosi o odszukanie znajomych, o zaopiekowanie się jego skromnym majątkiem. Jest to zestaw dość przejmujący, zważywszy jak niewiele wiemy o życiu domowym czy emocjonalnym Giedroycia, które tak starannie maskował. Z listów tych widać, jak bardzo był czuły, delikatny i jak bardzo przeżywał rozstanie.

Chyba najbardziej przejmujący jest ostatni z zachowanych listów, z początku września 1940 r., wysłany prawdopodobnie do Jerzego Niezbrzyckiego (znanego też pod pseudonimem Ryszard Wraga), oficera wywiadu, specjalisty od Rosji Sowieckiej, z którym Giedroyć był wtedy w wielkiej przyjaźni. „Mój Drogi. Po raz pierwszy piszę do Ciebie naprawdę z ciężkim sercem. Wydawało mi się, że jestem już otrzaskany z miłymi stosunkami na emigracji i ze specyficzną atmosferą w Bukareszcie (nic się nie zmieniło od Twego wyjazdu, tylko podgniło i zostało podniesione do sześcianu), ale okazało się to młodzieńczym złudzeniem. Może wbrew Twojej opinii, ale uważałem swoją pracę tu za pożyteczną i potrzebną. Z uporem maniaka próbowałem ratować w tym bagnie jakieś imponderabilia, przepychać rzeczy małe i duże, pomagać ludziom w kraju, ratować cenniejsze jednostki na emigracji, tępić – o ile mogłem – nadużycia rosnące jak grzyby po deszczu (z braku kontroli, partyjnictwa i emigracyjnej demoralizacji) (...) Znasz mnie dobrze, więc wierzysz chyba, że się nie pchałem, pensji nie brałem, nie żądałem auta z C.D. etc. (...). Ma się rozumieć musiałem sobie narobić wrogów i niechętnych czy tylko choćby zazdrosnych. Wytrzymałem już świetnie wszystkie plotki i złośliwości, gdy tymczasem powstał komplot [z fr. – spisek], który uderzył mnie można powiedzieć zdrowo, tak, że mimo iż już dwa dni mija – jeszcze się nie pozbierałem. (...) wytoczyli mi regularny proces”.

Jest to początek afery, z którą Redaktor będzie się zmagał przez dziesięciolecia. W 1965 r. wyssane z palca zarzuty o nadużycia finansowe w czasie pracy w Bukareszcie wykorzysta Służba Bezpieczeństwa, wydając „na emigracji” paszkwil „Podwójne życie Jerzego Giedroycia”.

To tylko garść wątków z „Kopiariusza”. Uznaliśmy, że całość będzie trudno wydać w formie drukowanej. Choćby z powodu wielu zagadek, wciąż wymagających rozwiązania, a też pewnie pomyłek do sprostowania, bo jesteśmy w końcu tylko zakręconymi amatorami. Uznaliśmy, że najlepiej będzie rzecz umieścić w naszym portalu i – bez fałszywej skromności – uważamy, że był to dobry pomysł. Kompletowi oryginałów towarzyszy odczyt wyposażony w przypisy i indeks nazwisk z notkami biograficznymi oraz fura dodatków – zdjęcia, kontekstowo dobrane dokumenty z naszego archiwum, linki do artykułów, raportów, wspomnień, komplet „Kuriera Polskiego w Rumunii”. Można korzystać z lupy, by sprawdzić, czy aby dobrze odcyfrowaliśmy pismo Giedroycia. Jest to wciąż „dzieło otwarte”, Czytelnicy mogą nadsyłać poprawki i interpretacje, które będziemy nanosić w kolejnych „wydaniach” elektronicznych. Pomysł ten może pokazać drogę innym archiwom, jak prezentować rzeczy pozornie niedrukowalne.

„Kopiariusz” znajduje się tutaj >>> ©(P)

Autor – felietonista „TP” – pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2018