Katolicy rozdają karty

Przez dziesięciolecia walczyli w Stanach Zjednoczonych o swoje polityczne prawa. Dziś bez pozyskania większości ich głosów nie da się wygrać wyborów.

13.02.2016

Czyta się kilka minut

Amerykańskie katoliczki witają papieża Franciszka. Filadelfia, wrzesień 2015 r. / Fot. Samuel Corum / GETTY IMAGES
Amerykańskie katoliczki witają papieża Franciszka. Filadelfia, wrzesień 2015 r. / Fot. Samuel Corum / GETTY IMAGES

Senator Ted Cruz, który przed kolejną porcją prawyborów z wigorem zabiega o głosy katolickich wyborców, oświadczył niedawno na jednym z wieców, że gdyby John F. Kennedy żył współcześnie, to należałby do prawego skrzydła Partii Republikańskiej. Cruz, senator z Teksasu i republikański kandydat na kandydata na prezydenta USA, próbował dowieść, iż będący ikoną lewicy JFK sprzeciwiałby się „muzułmańskiej nawale”, popierałby twardą politykę na Bliskim Wschodzie i broniłby chrześcijańskich wartości w wojnach kulturowych.

Dywagacje Cruza spotkały się z powszechnym oburzeniem. W imieniu zbulwersowanych głos zabrał jedyny wnuk zamordowanego w 1963 r. prezydenta-katolika, Jack Kennedy Schlossberg, syn jego córki Caroline, która reprezentuje rząd Obamy na placówce w Tokio. „Dziadek, który jako jedyny dotąd katolik wygrał wybory prezydenckie, musiał bronić swojego wyznania, bo z jego powodu był bardzo atakowany – pisał młody Kennedy na portalu Politico. – Tłumaczył się też przed wyborcami, że nie będzie w sprawach politycznych słuchać papieża i że wie, czym jest zasada rozdziału Kościoła od państwa. A nade wszystko, jako ofiara nagonki ze względu na wiarę, wiedział doskonale, czym jest tolerancja religijna, i nigdy nie podzieliłby poglądu senatora z Teksasu na sprawę »zagrożenia« islamem. Wierzył też głęboko w amerykańskie wartości i dlatego popierałby prawo imigrantów do naturalizacji i godnego życia, wobec czego trzymałby się jak najdalej od Partii Republikańskiej, jaką współcześnie znamy”.

Głos dziedzica lewicowej dynastii przypomniał, że katolicy przebyli w USA niezwykle trudną drogę do politycznej podmiotowości. I że gdy już ją zdobyli, co chwila jakiś demagog próbuje zawładnąć ich duszami.

Odtrutka na socjalizm

Tymczasem u zarania państwowości USA do Kościoła katolickiego należał ledwie jeden procent obywateli. Jedną tylko kolonię w przeważającej liczbie zamieszkiwali katolicy: założony przez jezuitów Maryland. Tam właśnie, w Baltimore, papież Pius VI ustanowił w 1789 r. pierwszą diecezję katolicką w USA. Do dziś arcybiskup Baltimore bywa nazywany „honorowym prymasem” (choć w praktyce ten tytuł nie daje żadnej władzy).

Społeczność katolicka w Stanach zaczęła rosnąć w pierwszej połowie XIX w., głównie za sprawą imigracji z Europy. Pierwszą grupą narodowościową byli Irlandczycy (to ich potomkiem był John F. Kennedy), szczególnie licznie przybywający do USA, od 1845 r., gdy zaraza ziemniaczana spowodowała w Irlandii wielki głód. Potem do Stanów przybywali Włosi i Polacy, którzy wnieśli ogromny wkład w rozwój Kościoła katolickiego na tej ziemi. Pierwszą polonijną parafią była Panna Maria (The Virgin Mary), założona w 1854 r. przez imigrantów z Górnego Śląska, kierowanych przez franciszkanina Leopolda Moczygembę.

Mniej więcej od połowy XIX stulecia katolicy stali się już na tyle liczebną polityczną mniejszością, aby zasłużyć sobie na potężnych wrogów. Przed wojną secesyjną (1861-65) pewien kapitał zbiła ultraprawicowa Partia Nic Niewiedzących (Know Nothing Party), strasząca katolicką nawałą mniej więcej tak, jak dziś senator Cruz straszy nawałą islamską. Jej liderzy przekonywali, że imigranci są przeciwnikami „amerykańskich wartości” i piątą kolumną Watykanu. Domagali się powstrzymania naturalizacji. Osobliwa nazwa tego rozmiłowanego w spiskowych teoriach stronnictwa wzięła się stąd, że jego członkowie spotykali się na półtajnych konwentyklach.

Antykatolickie resentymenty wzmocniły jednak politycznie imigrantów, którzy zaczęli dominować w aparatach lewego skrzydła Partii Demokratycznej w wielkich miastach północy i środkowego zachodu USA. Odróżniali się od purytańskich protestantów względnie liberalnym podejściem do wielu kwestii obyczajowych, m.in. zawsze walczyli z prohibicją.

W okresie rewolucji przemysłowej to właśnie katoliccy robotnicy zrzeszali się w pierwszych związkach zawodowych. Sprzyjała temu najsłynniejsza chyba XIX-wieczna, będąca przełomem w kościelnej nauce społecznej encyklika „Rerum novarum”. Papież Leon XIII, dając zgodę na gospodarczy liberalizm, podniósł kwestię praw robotniczych, w tym prawa do zrzeszania się. Odrzucał jednak kiełkujący marksizm, a wspieranie dzieła pojednania między pracodawcami i pracownikami uznał za misję Kościoła.

– W pewnym sensie można powiedzieć, że to Kościół katolicki i dominacja katolików w związkach zawodowych spowodowały, iż socjalizm nigdy nie przebił się do głównego nurtu Partii Demokratycznej i nigdy nie stał się dominującą doktryną polityczną w USA, podczas gdy niemal w każdym europejskim państwie po I wojnie światowej partie socjaldemokratyczne uczestniczyły we władzy – mówi „Tygodnikowi” Zak Lutz z Uniwersytetu Harvarda.

Ofiary bractwa w kapturach

Z końcem I wojny światowej odrodził się też niesławny Ku-Klux-Klan, który dziś nazwalibyśmy organizacją terrorystyczną. Tam, gdzie nie było Afroamerykanów – czyli głównie na środkowym zachodzie i w stanach leżących nad Pacyfikiem – z braku „lepszego” obcego bractwo w białych kapturach walczyło z żydami i katolikami.

Polityczne ramię Klanu przeforsowało w kilku stanach obowiązek chodzenia do szkół publicznych dla wszystkich dzieci, co miało uderzyć w szkoły parafialne. Biskupi i księża podnieśli bunt. Sprawa trafiła w końcu do Sądu Najwyższego. Sędziowie w wyroku „Pierce przeciwko Society of Sisters” z 1925 r. znieśli owo prawo, uznając je za dyskryminacyjne.

Machina propagandowa KKK utopiła natomiast w 1928 r. kandydaturę pierwszego katolickiego kandydata głównej partii na prezydenta, Demokraty Ala Smitha z Nowego Jorku. Politycznym Rubikonem wiernych Kościoła katolickiego miała stać się dopiero wspomniana elekcja Johna F. Kennedy’ego w 1960 r. Pewną ciekawostką jest to, że przed Soborem Watykańskim II w Stanach średnio 170 tys. osób rocznie dokonywało konwersji na katolicyzm. Po zakończeniu obrad Vaticanum Secundum ta liczba spadła niemal do zera.

W latach 60. XX w. związki katolików z Partią Demokratyczną i lewicą zaczęły się rozluźniać. W 1968 r. Republikanin Richard Nixon dostał w wyborach jedną trzecią katolickich głosów, a gdy cztery lata później ubiegał się o reelekcję, uzyskał ich już ponad połowę.

– W latach 70. XX w. obie główne partie zaczęły rywalizować o katolickiego wyborcę i wciągnęły w tę grę Episkopat [Konferencja Episkopatu USA została założona w 1966 r. – red.]. Biskupi nie bardzo mogli wskazywać, na którego kandydata trzeba głosować, ale mieli prawo do wspierania tych czy innych idei, a także finansowania po cichu polityków, którzy te idee wyrażali – mówi w rozmowie z „Tygodnikiem” socjolog John Green z Uniwersytetu Akron. – Trzeba przy tym dodać, że hierarchia była wówczas bardziej konserwatywna niż wielu księży opiekujących się parafiami.

Samotność długodystansowca

Dwaj księża sprawowali wówczas mandat kongresmana i obaj należeli do... lewego skrzydła Partii Demokratycznej. Jezuita z Massachusetts Robert Drinan, profesor prawa z Uniwersytetu Georgetown, był jednym z najgłośniejszych krytyków wojny w Wietnamie. Na forum Izby Reprezentantów domagał się wyjaśnienia afery Watergate oraz śledztwa w sprawie tego, czy zbombardowanie Kambodży z rozkazu prezydenta Nixona odbyło się zgodnie z prawem. Przez całą swoją polityczną karierę ojciec Drinan orędował też za możliwością legalnego przerywania ciąży, za co ściągnął na siebie gniew biskupów, a w końcu papieża Pawła VI. Przypomnijmy: w 1973 r. w sprawie „Roe przeciwko Wade” Sąd Najwyższy wydał wyrok bezwarunkowo zezwalający na aborcję. Episkopat katolicki był jedną z niewielu instytucji sprzeciwiających się tej decyzji.

Drugim księdzem-kongresmanem był norbertanin Robert John Cornell z Wisconsin. Obydwaj wycofali się z czynnej polityki, kiedy w 1980 r. Jan Paweł II zakazał duchownym kandydowania do ciał ustawodawczych pod groźbą wyrzucenia ze stanu duchownego. „Przepełnia mnie duma z bycia księdzem i nigdy sutanny nie zrzucę” – powiedział wówczas Drinan.

W latach 80., czyli w epoce reaganowskiej „konserwatywnej rewolucji”, jeszcze więcej wiernych Kościoła katolickiego przenosiło swoją sympatię na Partię Republikańską. Wówczas nastąpiło też obecne do dzisiaj pęknięcie w katolickim obozie. Potomkowie irlandzkich, polskich i włoskich imigrantów częściej wybierają prawicę, a przy lewicy pozostali głównie Latynosi. Barack Obama uzyskiwał za każdym razem połowę poparcia tej części elektoratu.

W stronę politycznej elity

Dziś katolicy stanowią jedną czwartą społeczeństwa USA. Kościół katolicki ma ponad 41 tys. księży diecezjalnych i zakonnych. Zakonnic jest 63 tys., zakonników 5 tys. Jest aż 16 kardynałów (najwięcej zaraz po Włoszech) oraz 424 czynnych i emerytowanych biskupów. Kościół jest również dużym pracodawcą: zatrudnia ponad milion osób. Jego budżet wynosi prawie 100 miliardów dolarów; przeznaczany jest na utrzymanie szkół podstawowych i średnich, domów opieki, szpitali i innych instytucji. Dwie katolickie uczelnie należą do najlepszych w kraju: Uniwersytet Notre Dame w Indianie (ukończyła go m.in. Condoleezza Rice) i prowadzony przez jezuitów waszyngtoński Georgetown (absolwentami są m.in. Madeleine Albright i Bill Clinton; tam właśnie przez 40 lat profesorem nauk politycznych był Jan Karski).

Wreszcie katolicy znaleźli się w głównym nurcie amerykańskiej polityki. Do Kościoła katolickiego należy 28 senatorów, sześciu z dziewięciu członków Sądu Najwyższego, spiker Izby Reprezentantów Paul Ryan, szefowa demokratycznej opozycji Nancy Pelosi, minister spraw zagranicznych John Kerry, wiceprezydent Joe Biden i trzej poważni republikańscy pretendenci do prezydentury: senatorowie kubańskiego pochodzenia Marco Rubio i wspomniany Cruz oraz Jeb Bush, który przyjął katolicyzm pod wpływem żony Columby, pochodzącej z Meksyku.

Bohaterem konserwatywnych katolików nie jest, wbrew utartej opinii, Ronald Reagan, lecz Jan Paweł II. Zaś idolem katolików nastawionych bardziej liberalnie Franciszek. Jego autorytet niewątpliwie wzmocniła opublikowana w czerwcu „ekologiczna” encyklika „Laudato si”. Wysiłki papieża na rzecz ochrony środowiska i zrównoważonego rozwoju w końcu wpłynęły na poglądy wiernych w USA, tak jak kiedyś, w apogeum zimnej wojny, zrobiła to kampania Jana XXIII na rzecz globalnego rozbrojenia.

Zapewne świadom tego, na samym początku dokumentu Franciszek odnosi się do Janowej encykliki „Pacem in terris”. Podobnie jak tam, narracja Franciszka odwołuje się do wspólnego dobra i unika kategorycznych rozstrzygnięć. – On po prostu namawia katolików do szukania w sobie dobra i na tej podstawie podejmowania decyzji politycznych – mówi „Tygodnikowi” Ted Widmer, historyk z Uniwersytetu Browna.

Bush kontra Franciszek

Z sondażu przeprowadzonego przez ośrodek Pew Research wynika, że 71 proc. amerykańskich katolików uważa, iż globalne ocieplenie jest poważnym problemem i zagraża przyszłości. Republikańscy politycy, którzy zwykle – jak Ted Cruz – powołują się na autorytet Kościoła, tym razem uprzedzili Franciszka, by do polityki się nie mieszał. „Nie biorę pod uwagę żadnych rad w tych sprawach od biskupów i kardynałów, a wobec tego nie posłucham i papieża. Religia jest po to, by zrobić z nas lepszych ludzi, a nie, by wyznaczać ramy politycznej debaty” – oświadczył wówczas Jeb Bush, który jest finansowo uzależniony od producentów dwutlenku węgla.

Tymczasem Franciszek zainicjował zmiany w dość zachowawczym amerykańskim Episkopacie. Względnie liberalny arcybiskup Bostonu kard. Sean Patrick O’Malley, który jest w Kościele głównym rzecznikiem praw osób molestowanych przez księży, został członkiem rady ośmiu kardynałów pracujących nad reformą Kurii Rzymskiej, a także przewodniczącym Papieskiej Komisji ds. Ochrony Nieletnich. Gdy na emeryturę przeszedł ultrakonserwatywny arcybiskup Chicago Francis George, papież powołał na jego miejsce swego bliskiego współpracownika Blase’a J. Cupicha, który najpewniej na następnym konsystorzu otrzyma kardynalski biret. Wzorem Franciszka, O’Malley i Cupich porzucili arcybiskupie pałace i zamieszkali w dwupokojowych mieszkaniach.

Autonomia sumienia

W 2015 r. Konferencja Episkopatu USA wydała wiernym instruktaż, czym się kierować przy podejmowaniu wyborczych decyzji. „Namawiamy wszystkich wierzących oraz ludzi dobrej woli do postępowania w zgodzie z moralnością. (...) [Do] uczestniczenia w dialogu obywatelskim i współtworzenia politycznego pejzażu w myśl katolickiej nauki” – napisali hierarchowie. Czy wierni posłuchali? I jak wyglądają we wspomnianym przez biskupów „politycznym pejzażu”?

Z badań przeprowadzonych niedawno przez Instytut Gallupa wynika, że 43 proc. katolików w USA identyfikuje się jako centryści, 33 proc. uważa się za prawicowców, a pozostała jedna czwarta za lewicowców. 96 proc. katolików wolałoby oddać głos na katolika. Ale zarazem wierni o konserwatywnych poglądach nie ufają ultrakatolickiemu Tedowi Cruzowi, wolą raczej Jeba Busha i Marca Rubio. A ci o poglądach liberalnych wybierają albo metodystkę Hillary Clinton, albo żyda Berniego Sandersa.

A jak wyglądają ich „uśrednione” poglądy? 79 proc. popiera ograniczenie powszechnego dostępu do broni palnej. Aż 74 proc. opowiada się za pełnym prawem do aborcji, i to pomimo stanowczego stanowiska biskupów, grożących ekskomuniką (w czasie kampanii prezydenckiej w 2004 r. ówczesny arcybiskup Bostonu, kard. Bernard Law, odmówił udzielenia komunii świętej „proaborcyjnemu” kandydatowi Demokratów Johnowi Kerry’emu). Dalej, 61 proc. akceptuje małżeństwa homoseksualne (to gwałtowny, kilkunastoprocentowy wzrost w ciągu ostatnich pięciu lat). 58 proc. popiera prawo do eutanazji. Z drugiej strony aż 62 proc. wyraża aprobatę dla kary śmierci. Niemal połowa jest zdania, że rząd powinien aktywnie działać na rzecz zlikwidowania nierówności społecznych.

Z badań wynika też, że jedynie 37 proc. amerykańskich katolików uważa, iż trzeba ograniczyć imigrację do USA. – Ted Cruz, straszący muzułmanami, zachowuje się absurdalnie, bo wyznawcy islamu stanowią nikły odsetek nowo przybyłych do USA – dodaje socjolog John Green. – Cały czas głównym żywiołem imigracji są katolicy, głównie z Meksyku, krajów Ameryki Południowej i Filipin, a w dalszej kolejności również z Polski. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2016