Sprinterzy nie wygrywają maratonu

Wraz z prawyborami w amerykańskim stanie Iowa zaczął się kolejny etap wyścigu do Białego Domu. Nic nie jest w nim przesądzone ani oczywiste.

07.02.2016

Czyta się kilka minut

Bernie Sanders i Hillary Clinton podczas debaty na University of New Hampshire w Durham, 4 lutego 2016 r. / Fot.Jewel Samad / AFP / EAST NEWS
Bernie Sanders i Hillary Clinton podczas debaty na University of New Hampshire w Durham, 4 lutego 2016 r. / Fot.Jewel Samad / AFP / EAST NEWS

Josh Clark, publicysta polityczny portalu HowStuffWorks.com, nie ma wątpliwości, co stało się w USA w minionym tygodniu. – W prawyborach w Iowa tak naprawdę nie chodzi o to, kto wygrywa, ale kto przegrywa. To pierwszy etap eliminacji kandydatów, którzy nie mają szans na partyjną nominację – mówi w rozmowie z „Tygodnikiem”. – Jeszcze nigdy pretendent, który zajął gorsze niż czwarte miejsce w Iowa, nie został namaszczony do reprezentowania swego stronnictwa w wyborach prezydenckich. Sprinterzy nie wygrywają maratonów. Efemeryczne sukcesy w tej najwcześniejszej fazie rywalizacji o niczym nie przesądzają...

I rzeczywiście. Z wyścigu po nominację Demokratów właśnie odpadł były gubernator Maryland Martin O’Malley. Na scenie pozostali więc liderzy dwóch frakcji: Hillary Clinton, faworytka partyjnych elit i wyborców o poglądach umiarkowanych – oraz nadzieja lewicy i kontestatorów spod znaku Occupy Wall Street, senator Bernard Sanders.

Choć oboje podzielili się głosami niemal po równo, jednak szczęście bardziej sprzyjało byłej pierwszej damie. W kluczowych obwodach wyborczych wygrała o włos i zdobyła 28 delegatów, podczas gdy jej rywal 21. Gdy zamykaliśmy to wydanie „Tygodnika”, nie były jeszcze znane wyniki plebiscytu w stanie New Hampshire, ale ostatnie sondaże wróżyły wielkie zwycięstwo Sandersa.
Sytuacja u Republikanów jest znacznie bardziej skomplikowana. Z rywalizacji wycofało się kilku drugoplanowych kandydatów: protestancki kaznodzieja i były gubernator Arkansas Mike Huckabee (co ciekawe, wygrał w Iowa osiem lat temu, choć partyjna nominacja przypadła w końcu Johnowi McCainowi), ultrakonserwatywny były senator z Pensylwanii Rick Santorum (zwyciężył w Iowa cztery lata temu) i senator Rand Paul z Kentucky, czyli amerykańska wersja Janusza Korwina-Mikkego. Natomiast zwycięstwem niemal po równo podzielili się dwaj senatorowie kubańskiego pochodzenia, Ted Cruz i Marco Rubio, oraz ekscentryczny biznesmen-populista Donald Trump.

Przed nimi plebiscyty w kolejnych 48 sta- nach, więc na prawdziwego czempiona poczekamy pewnie kilka miesięcy.
 

Prawybory: plebiscyt z tradycją

Tym, co w Stanach potocznie nazywa się prawyborami, jest tak naprawdę konglomerat bardzo różnych metod wskazywania delegatów, którzy latem, podczas partyjnych konwencji, będą wybierać kandydata danego stronnictwa na prezydenta.

Generalnie owe plebiscyty dzielą się na właściwe prawybory (primaries) i konwentykle (caucus). Te pierwsze niemal niczym nie różnią się od regularnych wyborów. Głosujący udaje się do obwodowej komisji i wrzuca do urny kartkę z nazwiskiem preferowanego pretendenta do Białego Domu. Po zliczeniu wszystkich głosów zamienia się je na mandaty delegatów. Sposoby „dystrybucji” są dwa. Albo proporcjonalnie, albo „zwycięzca bierze wszystko”, nawet jeśli wygrał dosłownie jednym głosem. To korzystny scenariusz dla kandydatów, którzy drobny sukces w wielkich stanach – takich jak Teksas, Kalifornia czy Nowy Jork – mogą przełożyć na pokaźny komplet swoich reprezentantów na konwencję. Konwentykiel z kolei to spotkanie członków danej partii, podczas którego odbywają się (często nerwowe) dyskusje, a na końcu uczestnicy grupują się wokół ulubionego kandydata i wówczas odbywa się liczenie głosów.

Jest jeszcze jedna sprawa, która odróżnia obie formy plebiscytów. Za organizację prawyborów płacą władze danego stanu – i partie mają ograniczony wpływ na ich kształt i przebieg. Konwentykle natomiast fundują partie. A że to kosztowna sprawa, wolą one scedować odpowiedzialność za sprawę na urzędników państwowych i oszczędzać pieniądze na starcie w ostatniej, jesiennej fazie kampanii.

W ciągu ostatniego półwiecza utrwalił się nieformalny kalendarz owych konkursów. Pierwszy odbywa się w małym rolniczym stanie Iowa, drugi zawsze w nowoangielskim New Hampshire. Potem startuje Newada, a na końcu Karolina Południowa. To przegląd czterech z pięciu głównych regionów USA. Następny etap to tzw. super- wtorek. Odbędzie się 1 marca i zagłosuje wówczas kolejnych 14 stanów.
 

Delegaci i superdelegaci

Jeśli władze partyjne z innych stanów chciałyby tę tradycję naruszyć, mogą je za to spotkać surowe kary, z których najdotkliwszą jest okrojenie stanowej delegacji o 90 proc. Wydarzyło się to osiem lat temu, gdy z prawyborami pospieszyły się gęsto zaludnione Michigan i Floryda. Hillary Clinton zdecydowanie pokonała w nich Baracka Obamę, ale odebrano jej sporą porcję delegatów, co okazało się gwoździem do trumny jej kampanii.

– Sztywny kalendarz partyjnych plebiscytów nie do końca jest demokratyczny. Cała uwaga skupiona jest na wyborcach z Iowa i New Hampshire. Udają się do urn jako pierwsi i de facto to oni namaszczają kandydatów. Mieszkańcy kolejnych stanów, którzy głosują między marcem a czerwcem, w zasadzie mogą jedynie usankcjonować ich werdykt – mówi „Tygodnikowi” Dante Scala, politolog z Uniwersytetu New Hampshire.

Republikanie wybierają w sumie 2472 delegatów, Demokraci – 4764. Aby zostać kandydatem danej partii, trzeba uzyskać poparcie więcej niż połowy z nich. Ale tu pojawia się kolejny haczyk. Obie partie wysyłają na konwencje tzw. superdelegatów, czyli najbardziej wpływowych i doświadczonych polityków: byłych prezydentów, członków rządu, senatorów, kongresmenów i przedstawicieli partyjnego aparatu. Oni nie są zobligowani żadnym werdyktem wyborców i mogą w każdej chwili zmienić zdanie.

W tegorocznym konkursie u Republikanów superdelegaci nie zaburzają stanu rzeczy. Tymczasem u Demokratów Hillary Clinton ma już za sobą 357 takich oficjeli, a Bernie Sanders jedynie 14. Jeśli oboje będą remisować w prawyborach w kolejnych stanach, to i tak pani Clinton ma wystarczającą przewagę w postaci poparcia establishmentu i nominację niemal w kieszeni. Co ciekawe, poparli ją niemal wszyscy urzędujący senatorowie i kilku wpływowych ministrów, ale Obama, wiceprezydent Joe Biden i nieformalna liderka partyjnej lewicy oraz bat na banksterów z Wall Street, senator Elizabeth Warren, na razie milczą. Prezydent oświadczył, że uszanuje tradycję i poprze tego kandydata, którego najpierw wskażą obywatele.
 

Republikańskie żywioły

Tymczasem Partia Republikańska przygotowuje się do starcia trzech żywiołów.

Pierwszym jest religijna prawica. Uwielbia ona Teda Cruza z Teksasu. Kiedy w zeszłym tygodniu Obama odwiedził meczet, gdzie wygłosił mowę o tolerancji i pokojowym współistnieniu, demagogiczny senator Cruz zaatakował głowę państwa stwierdzając, że kala on elementarne amerykańskie wartości. Cruz nie szczędzi też ostrych słów elicie własnej partii. Szefa swojego senackiego klubu, Mitcha McConnella, nazwał kłamcą i oszustem. Trudno się więc dziwić, że partyjna wierchuszka wolałaby zainwestować w kogoś innego. Po głosowaniu w Iowa i New Hampshire ich faworytem najpewniej zostanie umiarkowany Marco Rubio z Florydy.

Ale o to miano rywalizują też inni. Gubernator Ohio John Kasich popisuje się tym, że ma największe doświadczenie w rządzeniu. Strategicznie zignorował konwentykiel w Iowa i skupił się na kolejnych stanach. To on mógłby powalczyć jesienią o głosy wyborców niezdecydowanych. Poparł go nawet dziennik „New York Times”, niekryjący lewicowych sympatii. Kolejnym rywalem Rubia w walce o serca republikańskiego establishmentu jest Chris Christie, gubernator tradycyjnie demokratycznego New Jersey, który potrafi wygrywać wybory w bastionie liberałów. Przeszkadzają mu jednak zażyłe stosunki z Obamą. Następny w tej stawce jest Jeb Bush, syn i brat byłych prezydentów. Rok temu to jemu dawano największe szanse na zwycięstwo, ale seria wpadek podczas debat i wizerunek oderwanego od rzeczywistości urzędnika mocno spowolniły obroty jego kampanii. Dziedzic teksańskiej dynastii ma jednak wielki atut: ponad 100 mln dolarów na koncie. Bush, Kasich i Christie podjęli ostatnio współpracę, której jedynym celem jest zatopienie kandydatury Rubia.

Trzeci żywioł w Partii Republikańskiej jest najbardziej amorficzny. To ludzie o niesprecyzowanych poglądach, buntownicy łasi na hasła populistów. Ich idolem jest Donald Trump, grubianin i wielki hucpiarz. Nie kryje się z mizoginią, bez skrupułów obraża kombatantów (największą świętość w Ameryce) i nie do końca wie, gdzie jest Bliski Wschód. Potrafi przyciągnąć do siebie outsiderów i to znacznie mniejszym kosztem niż reszta peletonu. Wystarcza mu Twitter i kilka obelżywych wpisów dziennie.
 

Batalia zamiast fiesty

Kiedy republikańscy przywódcy z Waszyngtonu wreszcie zdecydują się, na którego konia postawić, nie znaczy to, że rywalizacja się zakończy. I Ted Cruz, i Donald Trump mają dość pieniędzy i determinacji, aby uczestniczyć w konkursie do końca – czyli do partyjnej konwencji, która odbędzie się w tygodniu rozpoczynającym się 18 lipca w Cleveland w Ohio.

Jeśli wszystkie trzy republikańskie żywioły będą miały porównywalne siły, to tradycyjny zjazd partyjny – będący zwykle wielką fiestą z konfetti, tylko sankcjonującą wyniki prawyborów – zamieni się w polityczną batalię. I gdy delegaci, po kilku głosowaniach zakończonych patem, przestaną być zobligowani do popierania swego kandydata, zaczną się targi. Po raz ostatni doszło do tego co prawda dawno, bo w 1968 r. (na konwencji Demokratów w Chicago), ale algorytm tegorocznego wyścigu wzmacnia prawdopodobieństwo takiego scenariusza.

Dlatego Republikanie są w trudniejszej sytuacji. Będą dzielić włos na czworo, podczas gdy Hillary Clinton truchcikiem zmierzać będzie w stronę mety. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2016