Jezus śpi pod kościołem

W minionym tygodniu wstrząsnęły mną rzeczy tak gatunkowo i wagowo różne, że nie wiem, jak je zmieścić w jednym tekście.

13.11.2017

Czyta się kilka minut

Rzecz pierwsza to prokreacyjno-prozdrowotna kampania, w której Ministerstwo Zdrowia zachęca Polaków, by skoro już wstali z kolan, teraz zaczęli kicać. Oraz odżywiać się zdrowo i mnożyć. Jak króliki. Na swoim facebookowym profilu do owej zachęty przytomnie odniósł się Adam Wajrak, zauważając, że nieodłącznym składnikiem zdrowej diety królika są jego własne kupy (a precyzyjniej jeden ich rodzaj, tzw. cekotrofy), bez codziennej konsumpcji których zwierzę popada w osłabienie i raz dwa przenosi się do krainy wiecznych skoków. Znajomi hodujący te miłe zwierzątka donoszą też, że zdarza im się (królikom, nie znajomym) np. pożreć swoje dopiero co narodzone dziecko, nie bywają też specjalnie wybredne, gdy chodzi o realizację swoich potrzeb płciowych. Koprofagia, kanibalizm, promiskuityzm – nie sądziłem, że doczekam chwili, w których patronacki rząd żoliborskiego konserwatysty będzie nęcił mnie do zwiedzania aż tak ekstremalnych obszarów.

Jasne, może być tak, że się czepiam niewinnego spotu o peda­gogicznym przesłaniu: zdrowo jedzcie i ruszajcie się, to będziecie mieć dużo dzieci. Po pierwsze, chciałbym jednak ustalić, czy rzeczywiście najważniejszym kryterium w temacie „posiadania” (straszne słowo) dzieci jest to, by było ich dużo (ojciec królik pokazany w spocie ma dzieci sześćdziesięcioro troje). W 2015 r. papież Franciszek podczas lotu z Manili do Rzymu mówił dziennikarzom wprost, że „katolicy nie powinni być jak króliki”, że w małżeństwie nie liczba dzieci jest najważniejsza, lecz odpowiedzialność, oraz przyznał, że zbeształ kobietę, która była w ósmej ciąży (po siedmiu cesarkach), pytając, czy koniecznie chce osierocić swoje potomstwo. Po drugie: każdy ma prawo do poglądów, rozumiem, że nasza władza może hołdować filozofii rodziny sprzed 200 lat (powtórzę: nie o liczbę tu chodzi, rzecz w tym, że mnogość nie może być czynnikiem cokolwiek wartościującym), ale czy naprawdę musi propagować ją w tak niezgrabnej formie? Co zobaczymy w kolejnej edycji kampanii, jeśli pozostanie na tym poziomie skojarzeń i finezji? Głos z offu powie: „A teraz pokażemy wam ptaka”, po czym zobaczymy bociana, który jak wiadomo porzuca dzieci w kapuście, głos wyjaśni, że to bardzo mądrze, bo kapusta jest zdrowa, pełna wapnia, magnezu, potasu i witaminy C, po czym będzie zbliżenie na głąb (w którym owej witaminy jest podobno najwięcej)?

Wstrząśnienie drugie, tym razem z dziedziny spraw naprawdę ważnych. Czytając wznawianą właśnie w Polsce biografię Dorothy Day, jednej z najwybitniejszych przedstawicielek „społecznego chrześcijaństwa” XX w., obecnie kandydatki na ołtarze, natrafiłem na informację, że jeden z jej współpracowników skoczył z radości pod sufit, gdy dowiedział się, iż w starożytności sobór powszechny nakazał, by w każdej parafii urządzono dom gościnny dla biedaków, pielgrzymów, przybyszów i chorych (wspólnota Dorothy Day, Katolicki Robotnik, takie właśnie domy prowadziła). Spędziłem parę godzin na przekopywaniu się przez kolekcje wczesnochrześcijańskich dokumentów – i znalazłem. Na synodzie (nie soborze) w Seleucji-Ktezyfonie, zwołanym w 410 r., który de facto był początkiem oficjalnej działalności chrześcijaństwa w Persji, biskupi postanowili, że przy każdym kościele powinien stanąć dom przeznaczony na przyjmowanie biednych i podróżujących. Jaki był zasięg tych regulacji, czy ograniczał się wyłącznie do Persji – jeszcze nie wiem, ale tematu tak łatwo nie odpuszczę.

Bo pomysł w swej prostocie jest genialny. Podobnie jak (zlekceważona w Polsce) idea papieża Franciszka (i jego jałmużnika), by każda parafia (klasztor, sanktuarium) przyjęła do siebie rodzinę uchodźców. Nie rodzina parafię – parafia rodzinę. Skoro mamy w kościele Jezusa w Eucharystii, mamy go we wspólnocie, dlaczego nie moglibyśmy go mieć w samym sercu tegoż lokalnego Kościoła, obecnego właśnie w biednych? Chrystus nie mówi przecież nic o tym, że utożsamia się ze świetlicą, kawiarnią, siłownią, salą wystawową, parkingiem czy co tam jeszcze dziś przy parafiach znaleźć możemy. Mówi, że zostaje z nami w chlebie i w ubogich, i że biednych (a ludzkie biedy mają tysiące odcieni) mamy traktować tak, jakby to był On sam. Ubodzy powinni być więc nie na marginesie parafii, tylko w jej sercu, widoczni i, rzecz jasna, zaopiekowani.

Dorothy Day, przez całe życie bezkompromisowa (i jako niewierząca lewaczka, a później jako radykalna chrześcijanka), non stop musiała mierzyć się z „rozcieńczaczami” Ewangelii, którzy jej jasne wskazania dzielili na „nakazy” i „rady”, zwalniając siebie i innych ze stosowania się do tych ostatnich, zostawiając je dla duchowych superherosów. Ona naprawdę nie brała jeńców. Nie bacząc na spadek darowizn i prenumerat jej pisma, twardo trwała przy decyzji, że jej wspólnota nie będzie płacić podatków, które szły na kontynuowanie wojny w Wietnamie. Dawała się zamykać do więzienia z walczącymi o godne warunki pracy farmerami, związkowcami albo pacyfistami. Zachęcała do bezkrwawej rewolucji i sprawiedliwego podziału dóbr, bo choć „Jezus mówił, że biednych zawsze mieć będziemy, z pewnością nie chciał, żeby było ich tak wielu”. Wykazywała, że korzeniem wszelkiego zła jest obojętność, przypominała słynne zdanie pierwszego mordercy: „Czyż jestem stróżem brata mego?”. Szczerze i głęboko nie lubiła pieniędzy, powtarzając, że „jeśli będziemy mieli mniej tego, co należy do cezara, będziemy mniej mu dłużni”. Domy Katolickiego Robotnika przyciągały największych oryginałów i najlepsze serca tamtych czasów. Day przyjaźniła się (i wzajemnie odwiedzała) z Matką Teresą z Kalkuty, a przy okazji (mimo swoich młodzieńczych przejść, aborcji, której dokonała, długich lat spędzonych poza zasięgiem kościelnych radarów) była wzorem ascezy i modlitwy: codzienna Eucharystia, różaniec, czytanie Pisma Świętego, non stop „modlona” Modlitwa Jezusowa.

O Dorothy Day można napisać parę tomów, a i na tych łamach pewnie łatwo się od niej nie odczepię (pisał o niej tu zresztą sam Jerzy Turowicz). Jak na razie nie daje mi spokoju ta pożyczona od niej myśl: jak my w ogóle mamy czelność nazywać się chrześcijanami, skoro idziemy spać w łóżku, a Chrystus musi spać na ulicy, często w cieniu naszych kościołów? Kiedyż gościnność, jałmużna, miłosierdzie przejdą w naszej kościelnej praktyce z opcji fakultatywnych na swoje właściwe miejsce: do katalogu rzeczy, bez których jesteśmy martwi, nie mamy w sobie życia? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2017