Święta nieświęta

Dla lewaków i liberałów zbyt pobożna. Dla konserwatystów zbyt lewicowa. Oby jej nawrócenia nie sprowadzono do żalu za aborcję.

13.12.2015

Czyta się kilka minut

Dorothy Day, grudzień 1916 r. / Fot. Bettmann / CORBIS
Dorothy Day, grudzień 1916 r. / Fot. Bettmann / CORBIS

Msza zadowolonych z siebie, burżuazyjnych chrześcijan zaprzeczających Chrystusowi w Jego ubogich sprawiła, że zwróciłam się do komunizmu, a komuniści i praca z nimi sprawiły, że zwróciłam się do Boga” – tłumaczyła Dorothy Day.

Tłumaczyła wielokrotnie, bo nawrócenia na katolicyzm nie mogli zrozumieć ani jej dawni towarzysze, ani rodzina, ani sami katolicy. Ci ostatni będą do dziś powtarzać, że ta anarchistka i pacyfistka nawróciła się po aborcji. Dorothy zaprzeczała: „Znalazłam Go w radości i dziękczynieniu, nie w smutku. Znalazłam Go w ubogich, a w chwili radości zwróciłam się ku Niemu”.

To wśród bohemy, anarchistów, buntowników i socjalistów powstawało podglebie jej wiary. Gdy po nawróceniu jakiś ksiądz poprosi, by opisała, jak do wiary skłoniło ją poznanie katolickiej nauki społecznej, notuje, że nie miała pojęcia, iż coś takiego istnieje. Widzi to inaczej: Bóg ścigał ją przez całe życie.

Księgę Psalmów przeczyta w areszcie, gdzie trafia za protesty z sufrażystkami. Niczego poza Biblią nie znalazłaby tam do czytania. Swój pierwszy różaniec dostanie od współlokatorki, rosyjskiej Żydówki. Nie jest jeszcze wtedy katoliczką, ale „składa wizyty” w kościele. Kupuje mszalik, czyta, ale jest zbyt leniwa, żeby chodzić na poranne niedzielne msze. Fascynują ją ludzie chodzący w tygodniu do katolickich kościołów. Czego tam szukają? Co znajdują?

Urodziła się w 1897 r. Nowojorski dom rodzinny, w którym wyrastała, był ateistyczny. Pamięta jednak dzień, gdy po przeprowadzce znalazła na strychu wynajętego domu Biblię. „Miałam poczucie, że kogoś spotkałam” – notuje wiele lat później.

Jako dziecko z sąsiadką chadza do kościoła metodystów, a nawet na szkółkę niedzielną. Kocha śpiew hymnów. Ta miłość do religijnego śpiewu, modlitwy i liturgii będzie wracała. Kolejną religijną przygodę zaliczy, gdy po przeprowadzce do Chicago przyjmie chrzest i konfirmację w Kościele episkopalnym. Wkrótce, zbuntowana, na długo porzuci chodzenie do kościoła, co nie znaczy, że wyrzeknie się religijnej wrażliwości. Będą się jej trafiały zachwyty, które zapamięta na lata.

Czyta. Może raczej pożera książki. Niektóre z tych lektur zostaną z nią na całe życie. Jack London kształtuje społeczną wrażliwość i skłania do spacerów po najbiedniejszych dzielnicach Chicago, gdzie tymczasowo przeniosła się jej rodzina. Zresztą, z domu zna i zamożność, i biedę. Dostojewski, Tołstoj... Miłość do rosyjskiej literatury skłoni pół wieku później 75-letnią Dorothy do upragnionej podróży do Rosji. Wcześniej jednak ukształtuje również jej religijny i społeczny zmysł.

Rozrzutnie kupując książki, roztrwoni uniwersyteckie stypendium, co zmusi ją do chwytania się różnych prac i przyniesie doświadczenie ubóstwa i głodu. Szukając zajęcia, zacznie pisać do socjalistycznej gazety. Pisanie stanie się źródłem utrzymania, ale i sposobem życia. Opisuje życie ulicy, potem pikiety pracownicze i strajki. W międzyczasie pisze też dość pretensjonalne powieści. Wydawcy narzekają, że są zbyt realistyczne, ale udaje się sprzedać prawa do ekranizacji jednej z nich. Film nigdy nie powstanie, ale za honorarium Day kupuje swoje miejsce na ziemi: bungalow na Staten Island.
 

Większe szczęście
Mieszka nad oceanem, planuje kolejne książki, pisze, przygląda się morzu i imprezuje z nowojorską bohemą. W listach do przyjaciółek zapewnia, że nie pije zbyt dużo, a plaża jest pełna ładnych chłopców. Potrafi przez trzy godziny opłakiwać nieudolnie napisane zakończenie powieści. Ma 27 lat, jest świadoma swoich zalet i urody. Ale ma też za sobą nieudany związek, różne przypadkowe relacje, aborcję i dwie próby samobójcze, o których – choć teraz się to przypomina – sama nigdy niemal nie będzie mówić.

Tymczasem coraz częstszym gościem w jej domku na plaży w Zatoce Raritan jest Forster Batterham. Jest zakochana, szczęśliwa. Ich związek do końca życia będzie nazywać „małżeństwem według prawa zwyczajowego”. Tyle że nigdy go nie zalegalizują. Mówi, że Forster jest biologiem i anarchistą, ale redaktor jej dzienników i pamiętników zauważy chłodno, że anarchizm Forstera ograniczał się do niechęci do zobowiązań i małżeństwa. Zaś nazywanie go biologiem jest przesadzone, bo choć interesował się historią naturalną i uwielbiał łowić ryby, to zwyczajnie pracował w fabryce, a potem założył własny zakład.

Wkrótce Day zauważa, że jest w ciąży, choć myślała, że to niemożliwe w wyniku poaborcyjnych komplikacji. Jej notatki i listy z tego czasu oddają ówczesną sielską atmosferę. „Byłam szczęśliwa – zapisze potem – ale moje szczęście uświadomiło mi, że jest większe szczęście do osiągnięcia, niż kiedykolwiek w życiu doświadczyłam”. Szczęśliwa, zakochana, brzemienna, coraz częściej modli się spontanicznie podczas spacerów.

Dorothy cieszy się macierzyństwem. Pisze do „New Masses” o radości narodzin tekst, który przedrukują robotnicze gazety na całym świecie. Ale oprócz kontemplowania radości bycia matką zbiera się też do trudnej decyzji. Trwająca rok rozterka wpędza ją w chorobę. Po latach napisze: „Stałam ostatecznie przed prostym pytaniem, czy wybieram Boga, czy mężczyznę”. Już rodząc córkę nabiera pewności, że Tamar zostanie ochrzczona w Kościele katolickim. Rozważa również własną konwersję. To jednak będzie oznaczało koniec związku z Forsterem, który był zagorzałym przeciwnikiem religii. Wie, że chrzcząc córkę i siebie, decyduje się na samotność.

Nie zerwą ze sobą ani łatwo, ani od razu. Day opowiadała o tej dramatycznej decyzji wielokrotnie, jednak dopiero czytając jej listy, opublikowane w 2005 r., 25 lat po śmierci autorki, dowiemy się, że choć rozstali się pod koniec 1927, to zmaganie trwało jeszcze wiele lat. On wraca, odwiedza ją i dziecko, zostaje na noc. Ona opisuje w listach, jak tęskni i bardzo go pragnie, ale prosi, żeby już nie przychodził. Prasa ekscytowała się erotyczną korespondencją potencjalnej świętej, bo proces beatyfikacyjny Day rozpoczęto już w 2000 r. Kto widział, by święte pisały do swoich niesakramentalnych mężów o własnej tęsknocie i pożądaniu?

Kłócą się. Dorothy wypomina, że siła ich fizycznego przywiązania nie skłoniła go nigdy do żadnych poświęceń. Rozpacza, tęskni, pożąda: „Nie czuję nic prócz czarnej samotności, odkąd od ciebie odeszłam. Życie zaiste jest żałosnym przedsięwzięciem. Czemu nie staniesz się rozsądny czy pobłażliwy, czy jakkolwiek byś to nazwał, i nie powiesz mi, bym wróciła, by się z tobą pobrać? Bylibyśmy tacy szczęśliwi”. Wyrzuca mu, że jest idiotą o świńskiej głowie rujnującym ich życie, że zawsze kochał ją mniej niż ona jego. Jeszcze cztery lata po rozstaniu wytyka mu, że list zatytułował „Droga”, a nie „Najdroższa”.

Jednak 10 grudnia 1932 r. Dorothy pisze list, którego ton jest inny, zdystansowany i upominający. Dostrzega, że Forster unikał odpowiedzialności i pogardzał tym, co dla niej ważne. Tłumaczy mu swój stosunek do seksu: to radość i dar, ale nie chce go już doświadczać poza małżeństwem.

„Ból mojego serca jest czasem nie do zniesienia, a czasem całymi dniami czuję na sobie Twoje usta, we śnie i na jawie. To dlatego, że kocham cię tak bardzo i chciałabym, żebyś mnie poślubił” – pisze. Straciła już nadzieję i nie będzie go już próbowała przekonać.

Kolejny list powstanie dopiero trzydzieści sześć lat później.
 

Katolicka rewolucja
Był 1932 rok, kryzys ekonomiczny rujnował ludzi. 8 grudnia wypchnął protestujących na ulice Waszyngtonu. Dorothy Day przyjechała zrelacjonować protest dla katolickiego magazynu. „Jestem teraz katoliczką, ze wszystkimi fundamentalnymi filozoficznymi różnicami. Nie mogę być tam z nimi, mogę pisać, mogę protestować, by wzbudzić świadomość, ale gdzie są katoliccy przywódcy? Czemu nie zwracają się do robotników?”.

Z płaczem i gniewem modli się tego dnia – w Uroczystość Niepokalanego Poczęcia – w waszyngtońskim sanktuarium, by Bóg otworzył przed nią możliwość użycia swoich talentów na rzecz robotników i ubogich. Gdy po ośmiu godzinach powrotu autobusem wejdzie zmęczona do nowojorskiego mieszkania, będzie na nią czekał Peter Maurin.

Maurin – francuski wieśniak, samozwańczy misjonarz i teoretyk katolickiej rewolucji – znał jej teksty i zdecydował, że to właśnie ona pomoże zrealizować jego wizję. Powtarzając za Leninem, że nie ma rewolucji bez teorii, widział siebie jako teoretyka „zielonej rewolucji”. Na jego wizję zmiany społecznej alternatywnej wobec komunizmu składają się uczynki miłosierdzia, gościnne domy i... robotnicza gazeta.

To ostatnie najbardziej wciąga Day. Słynny potem miesięcznik „The Catholic Worker” kosztuje najmniej jak się da: 10 centów. Wydają go najpierw w jej mieszkaniu, sami kolportując na ulicy. W maju 1933 r. startują z 2500 kopiami, po paru miesiącach sprzedaż rośnie dziesięciokrotnie, by pod koniec roku sięgnąć 100 tys. egzemplarzy.

Dołączają do nich inni. Wynajmują dom, potem kolejne mieszkania. Zgodnie z wizją Petera przygarniają bezdomnych, potem zaczynają ich karmić. Po zupę w latach kryzysu będzie się u nich ustawiało setki osób.

Ten Catholic Worker to permanentna rewolucja – notuje Day. Studenci pomagają w ich domach latem, a potem sami zakładają własne domy. Powstają farmy, ale jest bardzo biednie. Czasem chodzą głodni, Day przyznaje w listach, że cały czas myśli o jedzeniu. Prosi o pieniądze i modlitwę. Gdy jakaś pobożna katoliczka dopytuje ją, czy ma mistyczne wizje, Dorothy odpowiada, że ma wyłącznie wizje niezapłaconych rachunków.

Ludzie mówią, że domy CW nie mogą być katolickie, bo są zbyt ubogie. Również tytułowy „robotnik” nie budzi zaufania. Przez kilkadziesiąt lat Day będzie tłumaczyć, że katolicyzm i lewicowe poglądy dadzą się połączyć. Że troska o drugiego leży w samym sercu chrześcijaństwa.

Złości ją, że wszyscy zapominają o Peterze Maurinie, skupiając się na niej. To Peter był według niej przywódcą, założycielem i nauczycielem. Ona była krytyczną wobec sytuacji społecznej dziennikarką, on miał program zmiany.

Pytana pod koniec życia, co się stanie z CW, mówiła, że to nie ma znaczenia. Jeżeli to będzie potrzebne, będzie trwało. Nie zakładała instytucji. Peter Maurin od początku twierdził, że są organizmem, nie organizacją.

Uczynki miłosierdzia, gościnność, pacyfizm i personalizm – to główne cechy tej drogi. Resztę każdy musi dopowiedzieć sam.

Właśnie minęło 35 lat od jej śmierci, istnieją ponad dwie setki domów, głównie w Stanach Zjednoczonych. Ostatni, w którym mieszkała, St. Mary’s House, wciąż działa w ukochanej przez Day nowojorskiej dzielnicy Lower East Side. Okolica zmieniła się jednak nie do poznania. Bezdomni przychodzą na posiłki do domu otoczonego przez modne knajpy, luksusowe apartamenty i butiki. W tym sercu zamożnego świata dziedzictwo Day jest krzykliwym znakiem. Lubiła powtarzać za św. Chryzostomem: każdy wiszący w szafie płaszcz należy do ubogiego, któremu go brakuje.
 

To święci pchają Kościół
W komunizmie pociągał ją szacunek do człowieka i jego pracy. Nigdy nie wstąpiła do partii, ale było to jej środowisko. Powtórzy wielokrotnie, że wielu chrześcijan pogardzając ubogim odrzuca Chrystusa. Miłość wielu komunistów do poniżanych i prześladowanych jest prawdziwa, tylko czy można mówić o miłości kochając ubogich, ale nienawidząc nieprzyjaciół, namawiając do walki klas? Uważa komunizm za herezję, fałszywą doktrynę. Św. Augustyn twierdził, że w herezjach są elementy prawdy. Komunizm, jej zdaniem, zrodził się z tego, że chrześcijanie zawiedli. Mieli w każdym człowieku widzieć świątynię Ducha Świętego i obraz Boga, a pogardzają czarnymi, meksykańskimi robotnikami, Żydami... Miłość niewidzialnego Boga – powtarza za Pierwszym Listem św. Jana – możemy przecież okazać tylko przez miłość do człowieka.

Pacyfistką jest od wczesnej młodości. Taki jest też ruch Catholic Worker: „Byliśmy pacyfistami w wojnie klas, wojnie rasowej, wojnie etiopskiej, hiszpańskiej, przez całą II wojnę światową i jesteśmy teraz w czasie wojny koreańskiej”. W kolejnych latach doda do tej listy kolejne konflikty oraz nuklearne zbrojenia. To działacze CW będą okupować bazy nuklearnych wyrzutni, a dziś siedzieć w areszcie po protestach przeciw dronom. To nie przysparza popularności.

W czasie II wojny światowej CW przez swój pacyfizm traci poparcie. Ale już w latach 60. XX w. młodzież zgromadzona przy CW jest bardziej radykalna od samej Day. Nie przyjmuje honorowych doktoratów od uczelni zbyt związanych z państwem, które prowadzi wojny. Jeszcze jako siedemdziesięcioparolatka Day musi tłumaczyć się z niepłaconych podatków. Podatki idą na zbrojenia – wyjaśnia – my w CW oddajemy to, co mamy, wprost potrzebującym.

Czy była anarchistką, jak o niej mówią? Sama to, co robią, nazywa anarchizmem, ale chodzi jej o oddolność działań. Rewolucja czy zmiana zaczynają się od przemiany serca. Ich anarchizm to w zasadzie personalizm.

Nie jest anarchistką w odniesieniu do Kościoła. Dobrowolnie do niego wstąpiła i nie zamierza się buntować. Wielokrotnie walcząc z diecezją o los swoich dzieł, deklaruje – i oficjalnie, i wobec przyjaciół – że jeśli biskup tak jej każe, zaniecha działalności. Do biskupów ma jednak spory dystans. W ósmej dekadzie życia tłumaczy to często w listach młodym, buntującym się działaczom: „Będąc konwertytką, nigdy nie spodziewałam się zbyt wiele po biskupach. W historii papieże, biskupi i przeorzy byli zaślepieni żądzą władzy i chciwością. Nigdy nie spodziewałam się od nich przywództwa. To pojawiający się w historii święci pchają sprawy do przodu”.
 

Obowiązek zachwytu
„Dziwi mnie, że zaczynam się codziennie modlić. Zaczynam, bo muszę. Po prostu łapię się na modlitwie” – notuje jeszcze przed nawróceniem. Modlitwy będzie w jej życiu coraz więcej. Psalmy, brewiarz, nowenny. Biblijne medytacje i codzienna Eucharystia. Mszę lubi prostą. „Obawiam się, że jestem dość tradycyjna” – zauważa w liście. Trudno jej się przyzwyczaić do posoborowej liturgii, skróconej i przy akompaniamencie gitary. Prosi o modlitwę i obiecuje modlitwę. „Notuję twoje imię w moim mszaliku” – wielokrotnie zapewnia w listach. Do dziś z jej papierów wypadają długie listy nazwisk do omodlenia.

Wierzy w aniołów stróżów, których opiece powierza zwłaszcza swoje wnuki. Do świętych ma stosunek intymny, ale też użytkowy. Pod figury św. Józefa wtyka niezapłacone rachunki albo modli się o brakujące produkty na zupę. „Co Peter robi tam na górze, tak nas zaniedbując?” – pyta w liście. Swoją ukochaną Małą Tereskę prosi o brakujące w jednym z domów 75 dolarów. Mała droga Teresy – która umiera w tym samym roku, w którym Day przychodzi na świat – jest dla niej szczególnie ważna. Też uważa, że każdy czyn, każda chwila i gest miłosierdzia ma znaczenie. Że Boga trzeba odnajdywać w codziennych radościach i smutkach. The duty of delight – obowiązek zachwytu – te słowa wracają w jej późnych notatkach.

Jest uważna. Pamięta o ludziach, ale też odnotowuje przyrodę, pogodę. Cieszy się nimi. Jeszcze przed chrztem czyta często „Wyznania” św. Augustyna i „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza à Kempis, lukrowane opowieści o świętych nie robią na niej wrażenia, ale dzięki lekturze agnostyka Williama Jamesa poznaje Jana od Krzyża i św. Teresę z Ávila.

Od Kościoła odejdzie jej własna córka i wnuki. Z katolicyzmem bywają na bakier również członkowie CW, których przyciąga pacyfizm i anarchizm. Day boleje – zwłaszcza w latach 60. – nad ich nihilizmem. W 1960 r. zwierza się w liście Thomasowi Mertonowi: „Przeszkadza mi gorycz i krytycyzm gniewnych młodych ludzi. Módl się za nich wszystkich. Czasem mówię sobie, że jestem zbyt krytyczna, że są prorokami naszych czasów. Ale jest ich zbyt wielu. Wokół miejsca takiego jak Catholic Worker jest zawsze zbyt wielu o zbyt buntowniczym duchu”. Innym razem skarci Mertona za porównywanie CW do bitników: „Nie mamy z nimi – dzięki Bogu – nic wspólnego”. Ale już w początku lat 70. wielu młodych w CW wraca do religijności, co Dorothy odnotowuje z ulgą.
 

Wpływowa postać
Po rozstaniu z Forsterem już z nikim się nie zwiąże. Przyciąga mężczyzn, ale odrzuca zaloty. Ma 38 lat, kiedy jakiś duchowny zarzuca jej, że dla ruchu byłoby lepiej, by miała męża i dzieci. „Wolałabym mieć męża i wieść spokojne życie” – myśli najpierw, ale ostatecznie odpowiada: „Mam rodzinę, miałam męża, mam córkę. Dla kobiety znającej radości małżeństwa to było trudne. Minęły lata, zanim przestałam się budzić z tęsknotą za twarzą wciśniętą w moje piersi i ramieniem otaczającym moje ramię. Mam poczucie straty. To cena, jaką zapłaciłam”.

Łącznikiem między nią a dawnym partnerem będzie córka. Wyjątkiem zaś jest czas, gdy Dorothy pomoże Forsterowi pielęgnować umierającą na raka Nanette, jego kolejną partnerkę. Po jej śmierci kontakty znów ustają, ale Forster zachowa wszystkie jej listy, a w klaserze będzie gromadził dotyczące jej wycinki z gazet. Day napisze pierwszy po latach list w 1968 r., by podzielić się z nim wiadomością, że zostaną pradziadkami. Pod koniec jej życia będzie dzwonił niemal codziennie.

Do „Catholic Worker” pisze jeszcze na kilka dni przed śmiercią. Gdy odejdzie, 29 listopada 1980 r., katolicki magazyn „Commonweal” ogłosi ją najbardziej znaczącą, interesującą i wpływową postacią w historii amerykańskiego katolicyzmu. Powstaną jej biografie, dokumentalne i hollywoodzkie filmy, a nawet książki dla dzieci. Papież Paweł VI wyśle jej życzenia z okazji 80. urodzin, papież Franciszek wymieni ją w amerykańskim Kongresie jako jedną z czterech osób, które w sposób szczególny kształtowały amerykańskie wartości duchowe. Drugim katolikiem, którego wtedy wspomni, będzie Thomas Merton. W listach do Day Merton wyznawał, że nie byłby katolikiem, gdyby nie ona.
 

Wszyscy tak możemy
To było długie życie, w którym zamknęły się wydarzenia XX wieku. Dorothy Day to ta szczęśliwa dziewczyna na fotografiach ze Staten Island (z Forsterem na plaży, z maleńką Tamar, z kotem), także ta fotografowana na demonstracjach kostyczna staruszka, bez uśmiechu, z opinią społecznej radykałki... Został po niej Catholic Worker, książki, ludzie zarażeni duchem tego, co robiła i kim była. Oraz kilkadziesiąt lat zamknięte w listach i pamiętnikach: jej intymność, duchowe zmagania, zapis historii ruchu, ale też pogody, samopoczucia, chorób, rozczarowań, trudności i tęsknot. Ta lektura to tysiąc stron intymnego obcowania ze świętą. Niepokojąca, bo Dorothy to przykład tego, że każda i każdy z nas też tak może.

Podejrzana – za komunizm, pacyfizm i radykalizm. Trudna, bo radykalna, ale wymagająca najwięcej od siebie. Dla lewaków i liberałów zbyt klasycznie pobożna (różańce i kult świętych!). Dla konserwatystów zbyt lewicowa. Kiedyś kochanka, potem matka, babcia i prababcia. Praktykuje radykalne ubóstwo, ale uwielbia filharmonię, czas spędzony z rodziną, dobrą lekturę i kryminały. Czasem chce uciec z CW jak najdalej. Czy gdy trafi na ołtarze, zostanie zamieniona w lukrowany obrazek, a jej nawrócenie sprowadzone będzie do żalu za aborcję? Może lepiej, by niepokoiła, pozostając sobą. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolożka i publicystka a od listopada 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zajmuje się dialogiem chrześcijańsko-żydowskim oraz teologią feministyczną. Studiowała na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie i na Uniwersytecie Hebrajskim w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2015