Kardynał ewangelicznie niebezpieczny

Nieważne, że Konradowi Krajewskiemu kłaniają się kurialni urzędnicy. Ważne, z jakim szacunkiem traktują go panowie obsługujący watykańską śmieciarkę.

28.05.2018

Czyta się kilka minut

Abp Konrad Krajewski podczas niedzielnej modlitwy Anioł Pański na placu św. Piotra, Watykan, 21 lutego 2016 r. / FABIO PIGNATA / CPP
Abp Konrad Krajewski podczas niedzielnej modlitwy Anioł Pański na placu św. Piotra, Watykan, 21 lutego 2016 r. / FABIO PIGNATA / CPP

Nowinę ogłosił papież niespodziewa- nie podczas modlitwy „Regina coeli”. Rzecz dokona się 28 czerwca, gdy abp Konrad Krajewski, wraz z trzynastoma kolegami po piusce ze wszystkich stron świata, otrzyma od papieża czerwony biret, pierścień i bullę nominacyjną. To pierwszy polski kardynał mianowany przez Franciszka.

Warto przy tej okazji nie popaść w chorobę, której objawy znamy w Kościele od dwóch tysięcy lat. Gdy św. Paweł pisze do Koryntian: „Myślę o tym, co każdy z was mówi: Ja jestem Pawła, a ja Apollosa, ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa”, opisuje przecież tak naprawdę Kościół, w którym „ja słucham tylko o. Szustaka”, „ja jestem fanem abp. Rysia”, „ja wierzę tylko o. Rydzykowi”. Do tej listy dołączy teraz z pewnością kardynał Konrad, który dla wielu stanie się (ten proces już wystartował), daj Boże, żeby źródłem inspiracji, ale raczej – personalnym totemem, którym będzie można powygrażać hierarchom, których się nie lubi.

Ambasador biednych

To oczywiście bardzo fajny ksiądz. Ale przy całej mojej sympatii, szacunku i ogromnej radości z tego, że ktoś, kogo – to dla mnie prawdziwy zaszczyt – mogę nazywać przyjacielem, zostaje kardynałem, jest dla mnie też jasne, że to nie o nim jest ta historia. Że papież nie wyróżnił go teraz, dołączając do grona ponad 200 najbliższych współpracowników (a także, co nie mniej ważne – ponad 120 wyborców następnego papieża, spośród których ów papież będzie też przez Ducha Świętego rekrutowany), z powodu zachwytu nad wyjątkowymi cechami jego osobowości czy w uznaniu zasług.

Tą bezprecedensową nominacją (funkcja jałmużnika papieskiego była dotąd formą przedemerytalnego zasiłku honorowego dla watykańskich urzędników średnio-wyższego szczebla) Franciszek chciał włączyć do najważniejszego kręgu decyzyjnego Kościoła tych, o których tak zaciekle walczy. Których ze swoich gremiów wyklucza współczesny (czasem również nazywający się chrześcijańskim) świat: biednych, głodnych, chorych, uchodźców, poranionych, pogubionych, potrzebujących. Chce pokazać, że na mocy dyspozycji naszego Mistrza to ci, którzy nie mają siły nabywczej, mandatów wyborczych, stanowisk, lokat, zdrowia, domu, pracy, a czasem nawet i łez – mają być naszym oczkiem w głowie i najbardziej miarodajnym próbnikiem naszego chrześcijańskiego sumienia. Ks. Konrad – tak rozumiem tę nominację – ma być w najściślejszej „centrali” Kościoła ich ambasadorem. Honorowanym nie dlatego, że sam jest mądry i godny, ale dlatego, że staje w imieniu tych, od których ma plenipotencje.


SIOSTRA MAŁGORZATA CHMIELEWSKA: My Polacy mówimy: „Mamy kardynała!”. Tymczasem to przede wszystkim biedacy mają kardynała. Uważam, że ta nominacja jest doskonała.


Sprzedaj biurko!

Zdobywał je przez ostatnich pięć lat. Nominowanie go, liturgisty, specjalisty w ­Urzędzie Papieskich Celebracji Liturgicznych (pracował tu przez paręnaście lat za czasów Jana Pawła II i Benedykta XVI) na jałmużnika było zaskoczeniem zarówno dla nominowanego, jak i dla nominującego. Papież miał podobno powiedzieć, że chodziło mu po głowie to dziwne imię, zaczął więc sprawdzać, czy ktoś taki pracuje w Watykanie. Później sprawy potoczyły się szybko: krótka, konkretna rozmowa, decyzja, konsekracja na biskupa od ubogich (z prawami, jakie ma ordynariusz, gdy trzeba załatwiać kościelne sprawy ludzi spotkanych na ulicy), i to słynne polecenie: „sprzedaj biurko”. Nominat potraktował poważnie apel szefa, nakazującego mu też trzymać się z dala od pomp i celebracji oraz – w pewnym sensie – od siebie samego (żeby jałmużnik nie chodził za papieżem, tylko szedł tam, gdzie papież nie może teraz z racji swojej funkcji pójść).

Więc poszedł. Ucząc się swojej nowej pracy na „froncie”, pamiętając o wskazówkach Franciszka mającego wielką praktykę z Buenos Aires (dając jałmużnę patrz w oczy; nie ograniczaj się do kupowania jedzenia, jedz z tymi ludźmi itd.). Gdy od bezdomnych nocujących w okolicach Watykanu dowiedział się, że ich wielkim kłopotem jest brak możliwości umycia się, zaproponował burmistrzowi Rzymu eksperyment: obaj plombujemy swoje łazienki i patrzymy, po ilu godzinach zacznie się z nas ulatniać człowieczeństwo. Nie patrząc na jeremiady o brukaniu świętych miejsc, wraz ze swoim Biurem Dobroczynności Apostolskiej wyfasował ogólnodostępne prysznice w kolumnadzie Berniniego, gdzie niebawem uruchomiono dyżur fryzjerski i lekarski. Niedaleko kościoła Ducha Świętego zorganizował (przekazaną następnie w zarząd Misjonarkom Miłości) noclegownię. Aktywnie pracuje nad podjęciem przez tych, którzy czują się na siłach, decyzji o wyjściu z bezdomności – kupuje bilety do domu, organizuje pracę, pośredniczy w rozmowach z rodzinami. Codziennie rano pod drzwiami jego biura ustawia się kolejka proszących o pomoc w zapłaceniu czynszu, rachunków za lekarza, prawnika, o zapomogę. Z Domu Świętej Marty przynoszona jest korespondencja z prośbami, którą otrzymał papież. Czasem jest na niej sugestia, czasem nie ma, bo przecież Corrado, jak go tu nazywają, będzie sam wiedział, co robić.

Cokolwiek robi – czy jedzie na Lampedusę rozdawać karty telefoniczne wyławianym z morza uchodźcom, by mogli skontaktować się z bliskimi, i modlić się nad dziesiątkami zwłok tych, dla których owo „morze założycielskie” naszej cywilizacji stało się cmentarzem, czy leci do księdza z problemami, który wysłał do papieża szczery list, czy bierze ciężarówkę (sam ją prowadzi) i jedzie do spustoszonych przez trzęsienie ziemi prowincji Włoch, by pomóc pozbierać się rodzinnym wytwórcom żywności robiąc u nich zakupy za parędziesiąt tysięcy euro (jedzenie trafiło później do dobroczynnych jadłodajni w Rzymie), czy organizuje bezdomnym zwiedzanie Muzeów Watykańskich, wycieczkę nad morze, albo kupuje im u chińskiego sprzedawcy tysiąc par majtek (a zaskoczonemu handlarzowi, próbującemu ustalić, po co jednemu facetowi tyle zmian bielizny, tłumaczy: „Widzi pan, taki wiek, ma się różne problemy...”), czy kupując kampera wielodzietnej i niemającej gdzie się podziać rodzinie uchodźców z Bałkanów, czy robiąc przelew na zakup sprzętu medycznego w Afryce – zawsze dobitnie powtarza: to w imieniu Ojca Świętego, to od niego.

Papieska spółka

Tych dwu stworzyło ewangeliczną spółkę. Ludzie z całego świata, widząc ubóstwo Franciszka, wysyłają mu pieniądze dla biednych. Arcybiskup – za chwilę kardynał – Konrad ma prawo podpisywać w jego imieniu dyspozycje finansowe. Nie wiem, od którego z nich wyszedł pomysł genialnego w swej prostocie, przejrzystości i organizacyjnej logice apelu, by każda europejska parafia, klasztor, sanktuarium przyjęły rodzinę uchodźców. Wiem, że pewnej niedzieli dostałem esemesa: „Oglądaj w południe Anioł Pański”. Obejrzałem, apel bardzo mnie poruszył. Mnie poruszył, a arcybiskup natychmiast oddał syryjskiej rodzinie swoje mieszkanie (przeprowadził się do biura, gdzie urządzono mu pokój do spania i przyjmowania gości w dawnym magazynie używanych do wypisywania błogosławieństw – czym jego urząd wciąż się zajmuje – pergaminów).

Obaj amputowali sobie gen odpowiadający za zajmowanie się samymi sobą. Mam wrażenie, że budzą się z jedną tylko myślą (ks. Konrad potwierdza zresztą, że najbardziej „ewangelicznie niebezpieczny” jest rano): co by dziś zmajstrować, by na świecie było choć odrobinę więcej dobrej, a nie złej nowiny? To księża, dla których Jezus jest jedynym hobby, karierą, szczytem marzeń i źródłem satysfakcji. To ojciec i syn, brat z bratem, dwóch rozumiejących się bez słów wspinaczy na tej samej ścianie, obaj de facto bezdomni (papież mieszka przecież w hotelu, don Corrado – w pracy).

Gdy papież czytając gazetę trafia na poruszającą go historię, a następnie szuka telefonu do rodziny, która straciła dwójkę dzieci i nie może się pozbierać, dzwoni do nich wiele razy, zaprasza do siebie – robi tak, bo tak zrobiłby Jezus. Gdy ks. Konrad podczas wizyty w Polsce widzi w telewizji historię o szkole, w której 40 niepełnosprawnych dzieci wnoszonych (i znoszonych) jest codziennie po schodach, i natychmiast wykłada papieskie pieniądze na windę – to nie dlatego, że widzi w tym świetny, ocieplający wizerunek Kościoła projekt. On to robi, bo Jezus by to zrobił. Bo zrobienie tego jest oczywistością dla kogoś, kto chce poważnie traktować Ewangelię.

Przygoda życia

Anegdotami ze swoich zmagań (bo to jest walka) o to, by żyć „czystą Ewangelią”, jałmużnik papieża sypie jak z rękawa. Wystarczy znaleźć na YouTubie jego wystąpienie na łódzkiej pieszej pielgrzymce do Częstochowy (z którą starał się rokrocznie wyruszać) albo kazanie rekolekcyjne, jakie wygłosił w łódzkiej katedrze przed ingresem abp. Grzegorza Rysia. Gdybym miał powiedzieć, co mu zawdzięczam, w pierwszym rzędzie wymieniłbym właśnie to: natychmiastowe zmartwychwstanie przekonania, że Ewangelia to największa przygoda, w jaką w życiu można wejść. Że to nie szwedzki stół, z którego wybieram sobie pasujące do moich gustów kęsy, ale realna moc, antybiotyk na zło, a antybiotyku się nie kontempluje, tylko trzeba po prostu przyjąć.

Trzydzieści parę lat wydawało mi się, że jestem chrześcijaninem, bo stoję na trybunach, mam pół szafy szalików z napisem „Jezus” i krzyczę o wartościach chrześcijańskich, aż tu nagle mogę z bliska przyjrzeć się ludziom, którzy grają z Panem na jednym boisku. Którzy płacą za to życiem, ale Ewangelia odpłaca im tym, co ma najlepszego: odbiera lęk. Patrzę na papieża Franciszka, na kardynała Konrada: jakże ci ludzie są wolni! Jałmużnik wiele razy opowiadał, jak w rozmowie z papieżem, opisując mu sposób, w jaki używa papieskiej karetki do ratowania rzymskich biedaków, spuentował: „Mnie kiedyś wsadzą za to, co w imieniu Ojca Świętego robię”. Co usłyszał? Radę, by może jednak przyhamował? A skąd. „Nie smuć się, będę cię odwiedzał w więzieniu!”.

To dzięki niemu nauczyłem się, że dla chrześcijanina posiadanie innych poglądów politycznych czy gustów literackich nie jest żadnym problemem, skoro i tak szkoda na nie czasu, bo przecież trzeba się brać za robienie Ewangelii. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, na krakowskim lotnisku. Zwyczajowy small talk („Pamiętam księdza, gdy był ceremoniarzem przy Janie Pawle II”, „A czym się pan zajmuje w tej Afryce?”) mieliśmy załatwiony w dziesięć minut. Po nim byliśmy już „na ty”, tak pogrążeni w rozmowie o radykalizmie Dobrej Nowiny, że ja musiałem przebukować się na inny lot, a on o mały włos straciłby swój. Pamiętam, jak na zakończenie spotkania on, arcybiskup, stanął w milczeniu i poprosił mnie o błogosławieństwo. Oczywiste piękno tego gestu, zarezerwowanego w naszym kręgu kościelnym dla zawodowców w koloratkach, przywrócił nam rzecz jasna Franciszek w dniu swojego wyboru, gdy poprosił o nie ludzi zgromadzonych na placu św. Piotra. We mnie ten wymiar odblokował się właśnie wtedy, w Balicach. Nie boję się już zrobić komuś na czole znaku krzyża, położyć mu na głowie ręki, powiedzieć krótkiej, szczerej modlitwy.

Podarował mi wówczas swój egzemplarz „Ewangelii bez kompromisu” Cathe- rine de Hueck Doherty, jednej z najbardziej fascynujących postaci chrześcijaństwa XX wieku, która zdecydowała się zrezygnować ze wszystkiego, co miała, i dzielić życie z najuboższymi mieszkańcami amerykańskich przedmieść. W książce pozakreślał markerem najmocniejsze zdania, z których do dziś siedzi mi w głowie konstatacja, że w toku chrześcijańskich dziejów udało nam się wyczyścić Ewangelię z ryzyka, które towarzyszyło Jezusowi przez cały okres Jego publicznej działalności, i pytanie: dlaczego więc w cieniu śmierci mielibyśmy nie chodzić i my?

Kiedyś, gdy szliśmy rano z Eucharystii w bazylice św. Piotra, obowiązkowo z przystankiem i zaproszeniem na cappuccino bezdomnych z papieskich pryszniców, usłyszałem: „Zobacz, jakie ja głoszę kazania, skoro nikt jeszcze nie pomyślał nawet, żeby mnie ukrzyżować”. Pogrążyliśmy się później w debacie, czy pewien młody ksiądz uczestniczący w cowtorkowym i coczwartkowym rozdawaniu przez papieską brygadę (do ks. Konrada dołączają gwardziści szwajcarscy, pracujące w Watykanie siostry i inni wolontariusze) mógł być zszokowany, gdy na uwagę: „Księże arcybiskupie, tuńczyk się skończył!” usłyszał: „To niech się ksiądz pomodli i rozmnoży!”.

Czy Jezus rzeczywiście powiedział, że „jeśli tylko będą mieć wiarę w Syna Człowieczego, większe znaki uczynią”, czy to może tylko przenośnia, bo On – o czym od dwu tysięcy lat cierpliwie przekonują różni egzegeci – wcale nie chciał, żebyśmy rozdawali pieniądze (bo to nierozważne), przyjmowali obcych (bo to niebezpieczne) ani szli głosząc „wszelkiemu stworzeniu” i „wszędzie” (bo po pierwsze nie całemu stworzeniu, a po drugie nie wszędzie, lecz tam, gdzie się da, bo – jak mawia papież – tacy z nas apostołowie, jak rybacy wystawiający na plaży baner: „Ryby, proszę przypływać od 16.00 do 18.00”)? Z ks. Konradem nie da się umówić w zbyt wystawnej restauracji. Dlaczego? Bo jego szef powiedział kiedyś: „Jezus nie lubi dróg przebytych do połowy. Jezus nie lubi półotwartych drzwi. Nie lubi podwójnego życia”.

Kolor krwi

Ks. Konrad ma w Polsce (zwłaszcza w rodzinnej Łodzi, której jest turbopatriotą, i w górach, gdzie regularnie jeździ) dziesiątki przyjaciół. Dziwne to nie jest, bo jak tu nie lubić człowieka, który jest w stanie pojechać bladym świtem na rowerze na rzymską giełdę kwiatową, by kupić kwiaty żeńskiej części podejmowanej rodzinnej delegacji? To co, że kłaniają mu się kurialni urzędnicy – mnie wystarczył moment, kiedy widziałem, jak z niepodrabialnym szacunkiem kłaniają mu się panowie obsługujący watykańską śmieciarkę. Lud Rzymu, ludzie „odwróconego sukcesu”, grzesznicy – ci wszyscy, o których zapomina czasem Kościół traktowany przez jego członków jak sala fitness – będą mieli teraz swojego kardynała. Jaskrawa czerwień tych szat ma przecież jasną symbolikę: odkąd ci je włożą, masz pamiętać, że masz być gotowy na przelanie krwi, nie tylko na obronę papieża i Kościoła publicystyką albo umęczanie się dlań podczas celebracji i wizytacji.

To chyba trzeba powiedzieć wprost: Konradowi (a przez niego Franciszkowi) zawdzięczam moje chrześcijaństwo. I wiem już, że próbować wypłacić mu się za to mogę tylko w jeden sposób: Ewangelią. Dziś, bez „ale”, do końca. ©


Abp KONRAD KRAJEWSKI (ur. 1963 r. w Łodzi), doktor teologii, liturgista, w latach 1999–2013 papieski ceremoniarz, od 2013 r. papieski jałmużnik. Watykan, październik 2013 r.

FOT. MASSIMILIANO MIGLIORATO / CPP

TAK SAMO NADZY PRZYCHODZIMY NA ŚWIAT

Przed Bogiem wszyscy jesteśmy ubodzy, milioner i żebrak, prezydent i bezdomny, biskup i grzesznik, sportowiec i niepełnosprawne dziecko. Wszyscy tak samo nadzy przychodzimy na ten świat, a ziemia, w której spoczną nasze ciała, od tysięcy lat dokładnie tak samo przyjmuje najedzonych na bankiecie życia, jak i tych, którzy byli z niego przez swoich braci wypraszani – napisał abp Konrad Krajewski w liście na organizowane w Warszawie Święto Ubogich w 2016 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2018