Jeszcze w zielone gramy

06.09.2021

Czyta się kilka minut

 / MARCIN KOŚCIÓŁEK / ALAMY / BEW
/ MARCIN KOŚCIÓŁEK / ALAMY / BEW

Osiemnastu weteranów wojennych dziennie popełnia w Ameryce samobójstwo. Tę ponurą średnią liczbę podał prezydent Joe Biden w znakomitej mowie, która miała przypieczętować formalny koniec najdłuższej ekspedycji wojskowej w dziejach kraju. Przy okazji próbował podreperować wizerunek, nadszarpnięty obrazami chaosu, paniki i bezradności. Wielu mądrych ludzi przez zeszłe tygodnie powtarzało, że w realiach wojny nie ma czegoś takiego jak elegancki odwrót i bezproblemowa ewakuacja po 20 latach. A żadna dalsza obecność wojska „na małą skalę”, co postulowali liczni krytycy, by tego wrażenia definitywnie nie osłabiła. Inna sprawa, że twitterowe kibolstwo polityczne nie lubi się konfrontować z przykrymi prawdami, zatem Biden zaliczył solidny zjazd sondażowy.

Jego mowa była jednak czymś innym niż piarowym zabiegiem. W sposób dla mnie przekonujący opowiadał, że życie i zdrowie tego jednego procenta (aż jednego procenta!) Amerykanów, którzy chodzą w mundurze, nie jest skalowalne, jak to się uczenie pisze w analizach. Ci, co by je chcieli skalować, zakładają, że można je dalej narażać troszeczkę, wdepnąć tylko małym paluszkiem w bagno tego czy innego kraju lub regionu.

Zwykle uciekam od jasnych rozgraniczeń w dowolnej sferze życia i gdy ktoś koło mnie ogłasza koniec epoki, to pierwsza moja myśl biegnie ku pytaniu, jakie lęki musi sobie kompensować wyznaczaniem jasnych cezur i granic. Kiedy jednak mówi o końcu ery ktoś, na kogo rozkaz lecą na koniec świata tysiące ludzi i płyną w ślad za tym miliardy monet, to przystaję na moment i nawet się trochę boję.

No więc koniec. 20 lat, bo równo tyle mija od września 2001 r., to dużo czy mało? Jakie mamy zbiorowe parametry, jakie naczynia do mierzenia czasu, by móc to oszacować? Akurat polska pamięć posiada na stanie jeden dwudziestoletni dzban, ale tak go wojna potrzaskała, że tamto archetypiczne dwudziestolecie wydaje się zupełnie z innego porządku, jakby wszyscy w tym momencie granicznym nagle pomarli albo przetrwali ze zresetowanym istnieniem i nic nie mogło przypominać tętna ich dni po tamtej stronie.

Czy coś w życiu nas tutaj, złączonych nadwiślańską (i nadodrzańską) wspólnotą losu spotkało przez te 20 lat, byśmy mogli westchnąć i powiedzieć: uff, toż to tęgi szmat czasu, aż plecy się uginają? Skoro w roku 2001 powstała partia PiS, to niektórzy przytakną: jakże długo cierpienie to trwa, ale odłóżmy tę obsesyjnie partyjną optykę. A może na odwrót, był to czas tak mało brzemienny w treści, że raczej byśmy byli skłonni się zdumieć, że tak szybko to zleciało?

A może szkoda nawet próbować dojść w tej sprawie do kompromisu i poprzestać na tym, że jedyną skalą czasową, którą potrafimy odnieść do rzeczywistości naszych prac i dni, poczuć w ciele i przełożyć na emocje, jest roczny cykl przemian. Wchodzi on do domu każdego z nas, choćby najbardziej odklejonego od natury, przez garderobę i przez kuchnię.

Smutek, który budzi w nas ruch ręki otrzepującej wyciągniętą na powrót z szafy kurtkę, jest uniwersalny, podobnie jak ta ulotna rozkosz wystawiania w niedzielne popołudnie twarzy na jaskrawe wrześniowe słońce bez lęku, że nas spali i poparzy. A wspomnienia podobnych chwil spędzonych na tym samym słonecznym tarasie z tymi samymi przyjaciółmi rok temu są na tyle jeszcze wyraźne, żeby ów most między chwilami nie był abstrakcyjnym zabiegiem umysłu. Nawet wino w kieliszkach pite z tej okazji czujemy mniej więcej tak samo – bo różnice rocznikowe niweluje powtarzalny i mocno wyczuwalny smak chwili.

To smak pełni wrażeń zgromadzonych przez ciepłą część roku. Kipią i przelewają się przez świadomość, zalegają świeżą ciepłą warstwą pod skórą. Jest nas wtedy dużo, wrzesień to apogeum żywotnej obecności. Jeszcze kilka razy doświadczę powrotu z targu z tobołem aż świecącym od energii pomidorów i papryk, będę obracał w palcach świeżo wyłuskaną fasolę o gładkości godnej skóry noworodka, postękam od dźwigania dyń, będę się pocieszał, że gdzieniegdzie można dostać wyrosłą pod niebem, a nie pod folią sałatę. W gospodarstwie na obrzeżach Warszawy, skąd zwykłem brać rozmaite jadalne liście, wszystko na razie wyżarły zające. Wielka radość, że przyszły i że miały co wykraść. Jeszcze w zielone gramy. Przystań w mglistym Port November dopiero majaczy daleko przed dziobem naszej dzielnej łódeczki. ©℗

Nie tylko dla mnie to jest czas rozmyślań o chronologii. Moi przyjaciele wyznania mojżeszowego właśnie zaczynają nowy rok – przy czym wiara zaleca im w ten czas także pokutny namysł. Ale oprócz tego mają jeść porządnie i na słodko. Z myślą o nich robię taki wariant puddingu chlebowego z chałki: kroimy pół chałki w kostkę ok. 2 cm, „grzankujemy” ją na blasze w 180 stopniach, aż ładnie się zrumieni. Na 4 łyżkach masła dusimy 1 kg pokrojonych w drobną kostkę antonówek lub renet razem z 5 łyżkami miodu, aż się zaczną porządnie rozpadać. W osobnej misce mieszamy 750 ml mleka (albo pół na pół mleko i śmietanka) z 5 jajkami, 2 żółtkami i 100 g cukru, sporą szczyptą cynamonu i szczyptą soli. Do tej masy dołączamy podpieczoną chałkę i połowę jabłek. Przekładamy do sporej brytfanki wyłożonej papierem do pieczenia, pieczemy przykryte folią aluminiową w 190 stopniach przez pół godziny, aż się zacznie ścinać. Potem nakładamy resztę jabłek, posypujemy szczodrze płatkami migdałów i pieczemy dalej bez folii dalsze ok. 20 minut, aż wierzch się ładnie zarumieni. Środek powinien być ścisły, dać się kroić, ale nie suchy. Przed jedzeniem krótko wystudzić.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2021