Jesz to, z czego jesteś

Smakujmy dobrze ten rok. Nie, nie tylko dlatego, że ciałem się stało to, o czym mesjaniści dotychczas mówili wyłącznie półgębkiem, budząc politowanie i śmiech cyników – rządzi nami pomazaniec.

03.10.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. www.cucinarebeneinsalute.it
/ Fot. www.cucinarebeneinsalute.it

A konkretnie dwoje, co może trochę niepokoić osoby przyzwyczajone do perspektywy judeochrześcijańskiej, ale przecież wiadomo, że kraj nasz w swoim nowosarmackim wcieleniu jest de facto nowym Rzymem. Sławnych mężów czy mówców na razie nie widać, ale za to gęsi kapitolińskich u nas dostatek. I to pomimo że Warszawa leży na płaskim i nie dorobiła się nawet kopczyka mogącego udawać Kapitol. Nieważne, skrzeczą noc w noc o tym, że wróg się skrada. Teraz zaś udało się zaszczepić w mesjański pień racjonalną instytucję podwójnego konsulatu. Rzymianie dobrze wiedzieli, co robili, ustanawiając zawsze dwóch konsulów naraz, jeden pilnował drugiego, czasem z aż za dobrym skutkiem. Ot np. taka niezbyt dobrana para z roku 44: Gajusz Juliusz Cezar i Marek Antoniusz... Warto, żeby pani premier przypomniała sobie, jak to się wtedy skończyło.

Jak się rzekło, nie to jest w tym roku najważniejsze. Oto jeszcze do grudnia możemy sobie psioczyć na „te czasy”, jak to się rozpanoszyła plaga smartfonów, gdyż ten szatański wynalazek przywiązujący nas trwale do niewidzialnej sieci, dopiero w 2017 r. skończy 10 lat. Wiek w technologii już na tyle poważny, że nie będzie można już mówić o nowince. Kiedy czytam, że jedna trzecia Brytyjczyków regularnie „sprawdza” internet w nocy, a tyle samo sięga po smartfona już pięć minut po przebudzeniu (bo o te pierwsze minuty upomina się jednak wciąż niezwyciężona fizjologia), nie reaguję nawet zdziwieniem, takie to już oczywiste. W pop-psychologii na stałe zagościł nowy akronim FOMO, od angielskiego fear of missing out, czyli lęk przed wypadnięciem z obiegu. Wygląda na to, że dostępność zwielokrotnionych możliwości „bycia” wszędzie, „udziału” w niezliczonych sprawach jednocześnie upowszechniła syndrom, który kiedyś gnębił tylko drobną część populacji. Każdy zna takich nieszczęśników, którzy się boją, że życie jest gdzie indziej, że na pewno przy tamtym stoliku ludzie są ciekawsi, że tamten film jest lepszy, że w restauracji po drugiej stronie placu lepiej karmią. Popadają zatem w apatię, bo tylko ona chroni przed stresem niewłaściwego wyboru, przed poczuciem bycia nie-tam-gdzie-trzeba.

Dziś, jak głoszą badacze zachowań użytkowników smart- fonów, takie stany lękowe przestały być właściwie zaburzeniem, stając się normą regulującą codzienność zachowań. Oswojonym koszmarem istnienia w mediach społecznościowych. A także w „realu”, podsuwającym nieludzką mnogość wyboru. To dlatego co roku opieram się zawodowej pokusie, żeby pojechać na jesienny zlot ruchu Slow Food do Turynu, czyli słynne Terra Madre. Żeby to były tylko poruszające świadectwa chłopów walczących z agrobiznesem i mądre, przynudnawe seminaria – tobym się nie bał. Ale na Matce Ziemi pasożytuje (i przykrywa całą imprezę) równoległy „Salon Smaku”, czyli faraońskich rozmiarów pastwisko dla ludzi, setki stoisk, budek, knajpek i degustacji, rozpełznięte po całym mieście. Łosoś z kanadyjskiej rzeki Okanagan, świnie z Jukatanu, palmowy miód cingagoler z Indonezji, pomidory z Bułgarii, peruwiański łubin tarwi, nie wspominając o słynnej cebuli z gminy Fara Filiorum Petri we włoskich Apeninach. Nie umiem się w czymś takim poruszać bez histerii: nawet jeśli skosztowałbym połowy, i tak w gębie zostanie tylko gorycz, że nie dotarłem tu, ominąłem tamto. Nie, to ja już zostanę w domu i zrobię sobie coś swojego.

Lubię bowiem wyznawać odwrotność znanego truizmu, że jesteś tym, co jesz: jesz to, z czego jesteś. Nie wierzę w ogólną możliwość odwojowania wewnętrznego „ja”, zagłuszonego przez kostiumy i pozy, do których jesteśmy zmuszani przez rynek i mody – na dodatek, jeśli chodzi o jedzenie, opakowanych w argumenty zdrowia i etyki. Ale niekiedy, w zaciszu kuchni, zdaje mi się, że do niego docieram, kiedy nagle czuję to niesamowite ciepło własnego istnienia odbitego w czymś, co mam na talerzu. Ten pokarm dla jaźni u każdego jest inny. Spójrzcie na zdjęcie obok: czy widać, że składam się z jajecznicy na cebuli? Nie wiem, czy to kiedyś minie, ale od kiedy umiem samodzielnie dźwignąć patelnię, smażę ją rano bezwiednie, jakby w transie. I piję wino, życie w płynie. Dziecięciem będąc, dostawałem od dorosłych jeden palec na dnie szklanki, obowiązkowo rozwodniony i do dziś zdarza mi się, że po kryjomu dolewam sobie wody, żeby odtworzyć tamto doznanie. Nie zawsze jest to rzewne poszukiwanie ulubionych smaków dzieciństwa, to byłoby zbyt proste. Od kilku lat dopiero celebruję w sobie więź z ziemniakiem, którego dotąd, pomimo życia spędzonego w Polsce, nie umiałem uznać za coś swojego. Dziś wyciągam je pieczołowicie z osobistej Matki Ziemi. ©℗

Może to kryzys wieku średniego, a może coraz słabsza odporność na zimno – nic mnie tak nie rozgrzewa, jak świeżo upieczone, nasycone oliwą i żywicznym rozmarynem ziemniaki. Innym jesiennym sposobem na październikowy ziąb jest pasztet z kurzych wątróbek w wersji na ciepło. Na dwóch łyżkach masła i oliwy rumienimy pół posiekanej cebuli. Dodajemy 300 g z grubsza posiekanej kurzej wątróbki (jasne, że najlepiej z wiejskiej, niespasionej hormonami kury). Podlewamy trochę czerwonym winem (raczej nie bardzo cierpkim, merlocik się nada) i rosołem, dusimy z pół godziny, w razie czego dodając jeszcze rosołu, całość musi pozostać dość mokra, bo potem ją zmiksujemy. Po zmiksowaniu wkładamy z powrotem na patelnię z łyżką posiekanych kaparów i paroma filecikami anchois. Dusimy jeszcze krótko, mieszając, dając sól, pieprz lub inną przyprawę. Smarujemy jeszcze ciepłym pasztetem grzanki – po wystygnięciu już nie jest taki dobry, tężeje na kształt burego gipsu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2016