Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pachniała Saska Kępa. Dawno minął maj, nie czułem więc w powietrzu akacji, a sądzę, że o te kwiaty chodziło Osieckiej w piosence o Małgośce. Nie zdążyłem jej, niestety, zapytać, gadało się o bzdurach, a ważne sprawy jak zawsze odkładało się na kiedyś. No więc nie akacje, nie kasztany, nie lipy, tylko wygrzany upałem kurz i listowie. Oraz dyskretny zapach dobrobytu, ten rodzaj synkretycznej wielozmysłowej aury, jaką zostawiają zdrowi, umyci ludzie krążący z ożywieniem, acz bez ścisku wzdłuż szpaleru ładnych knajp, tchnących ciepłą poświatę i brzęk fajansu w sierpniowy zmierzch nad ulicą Francuską.
Nawet jeśli większość z tutejszych lokali to odnogi sieciówek, to i tak te paręset metrów gęsto zadrzewionego traktu jest wyjątkową enklawą słodkiego życia, wyjątkową nie tylko w skali Warszawy, gdzie w każdy ładny zakątek szybko wkrada się napuszenie i biznes. A poza tym, dopóki trwa niezłomnie kebabiarnia Efes, jedna z pierwszych takich placówek w mieście – i przez wiele lat w moim mózgu najważniejsze skojarzenie zapachowe z tą dzielnicą – a z okienka w Renesansie wydają raczej barokowe w swej krągłej tłustości frytki z sosem, to na przekór snobom wciąż jest w dzielnicy prawdziwe życie.
Pachniało zatem upałem i spokojem, choć spokoju nie było w rozmowie, jaką toczyłem z przyjaciółmi na jednym z zielonych podwórek przy bocznej uliczce. Niejasność przyszłych losów, niemal namacalne napięcie, że każdy najbliższy miesiąc może być tak bardzo różny od poprzednich z powodów, na które mamy nikły wpływ – bezradność wobec zmienności warunków, wirus, kryzys, białoruskie przebudzenie, lepiej nie planować niczego poza wrzesień. I nagle głuche łupnięcie czegoś o ziemię, moment, chciałoby się rzec, newtonowski, bo to jabłko przegrywało walkę z grawitacją, kierując naszą uwagę na drzewo dające nam cień i liczne obite owoce zalegające w trawie. Podniosłem kilka, gładkie, zwarte, bledziuchna zieleń i ten nie do pomylenia nieznaczny różowy rumieniec, budzący skojarzenia czułe, pensjonarskie – taką physis mają ananasy berżenickie, z roku na rok coraz większy rarytas, właściwie rynkowo już wymarły.
Jabłoń była potężna, w świecie owocowym istny baobab, 10 metrów w górę jak nic, rozłożysta, dwupienna. Zażartowałem, że powinniśmy pozbierać te jabłka i wystawić je w odpowiednio starej skrzynce na Francuskiej, sprzedając po 10 złotych jako zabytek, zapewniając, że tę jabłoń na pewno sadził jeszcze sam Marszałek. Kosmiczna bzdura, ale tak mi się jakoś to układało w ciąg z Piłsudskim, ananasy to była przed wojną sztandarowa „nasza” odmiana, uzyskana przez Adama Hrebnickiego, wybitnego sadownika, którego całe życie upłynęło między Witebskiem, Petersburgiem a województwem wileńskim – w czasach kiedy polskość nie tkwiła tak ciasno w etnicznej puszce.
Kłamstwo zresztą nie aż tak bardzo naciągane, bo stare odmiany, jeśli szczepione na mocnej podkładce, np. orzecha, potrafią przeżyć w dobrej formie prawie sto lat. A w latach 30. tamtego wieku nie była czymś dziwacznym idea, że w eleganckiej willowej dzielnicy ogrody zdobi się drzewkami owocowymi. A może ktoś je posadził tuż po wojnie, czasy były takie praktyczne i głodne, że nawet i koza mogła pod tym drzewem łazić.
Przetrwać niemal sto lat w prawie samym środku Warszawy to znaczy nabyć status świadka wielkich spraw, przeważnie złowrogich, rzadko budujących. Nawet jak się jest prostą jabłonką i rodzi się przyjemne, kwaskowe jabłka. W tym mieście taki owoc znaczy tyle samo, co kredens po babci, którego większość mieszkańców nie posiada, bo nawet jeśli jest się tubylcem z trzeciego czy piątego pokolenia, to żyje się w cieniu wielkiej czarnej dziury, ma się zapisany w pamięci zbiorowej fundamentalny moment tąpnięcia. Jak bardzo to wyróżnia i piętnuje ludzi z Warszawy, poczułem dopiero przenosząc się dalej, do miasta, gdzie materialne i biograficzne warstwy kładą się jedna po drugiej bez istotnych luk, jak warstwy imieninowego tortu. Tylko w takich przeklętych miejscach jabłko skubane niewinnie w niedzielne popołudnie może smakować krwią i popiołem,
„Praliśmy potem długie lata / bandaże” – pisze Herbert w „Prologu”, najbardziej przenikliwej diagnozie warszawskiej, żałobno-heroicznej odmiany polskiej egzystencji. Nie jest jedyna, może nawet powinna przestać dominować, ale nie mają racji jej gorliwi krytycy, kiedy narzekają, że tylko łapie ona naród trupią ręką za koszulę i ciągnie wstecz. Oswajanie w sobie wielkiej nieciągłości to nie jest całkiem głupi sposób życia, kiedy nie wiadomo, czym skończy się wrzesień. ©℗
Ananasów już właściwie kupić się nie da (na warszawskim Wolumenie był jeden sprzedawca, nie wiem, czy w tym roku wrócił) – ale za to są wczesne antonówki, bardzo jeszcze kwaśne. Mogą się nadać do tyrolskiego risotta ze speckiem (który możemy zastąpić mocno wędzonym i raczej suchym boczkiem). Na cztery osoby szklimy na 2 łyżkach masła drobno posiekaną szalotkę, dodajemy ok. 150 g specku pokrojonego w kosteczkę i chwilę dusimy, wsypujemy 320 g ryżu do risotta, prażymy parę minut, zalewamy szklanką białego wina, a potem podlewamy jak zwykle wrzącym bulionem warzywnym. Po ok. 10 minutach dodajemy do ryżu jedną dużą antonówkę pokrojoną w kostkę, którą uprzednio przegotowaliśmy parę chwil w rondelku z białym winem. Kiedy już ryż dobrze nam się ugotuje, sprawdzamy smak – jeśli jest za mało kwaśny, możemy dodać trochę jeszcze świeżego jabłka w kosteczkach. Ostrożnie z parmezanem – przyda się na wydaniu, ale nie może przykryć delikatnej równowagi boczku i jabłka.