Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Lubię żartować, że Polska nigdy nie skolonizowała żadnego kraju, póki nie została członkiem Unii Europejskiej. Ale na wspomnianym festiwalu byłem jedynym polskim pisarzem, jakiego zaproszono - byłem jednoosobową reprezentacją polskiej literatury. Zresztą gdyby nie Scottish Poetry Library i kierująca nią Robyn Marsack, nie byłoby nawet tej reprezentacji. To jej zapobiegliwości i uporowi należy zawdzięczać, że opisana przeze mnie tydzień temu grupa poetów miała w ramach festiwalu godzinny występ. Przyszło jakieś czterdzieści osób. Dużo to czy mało? Na spotkanie z jedną z gwiazd imprezy, Margaret Atwood, sprzedano blisko pięćset zaproszeń. Więc nie narzekam. Mieliśmy ciepłą, żywo reagującą publiczność, a program był trudny, bo czytaliśmy w czterech, a chwilami nawet w sześciu językach.
Na festiwalu w Edynburgu poeta nie czuje się źle. Poezja nie jest tam traktowana jak uboga krewna innych rodzajów literatury. Oczywiście, największe sale dostają tacy autorzy jak Atwood (z nową powieścią o wyniszczającym ludzkość wirusie), Richard Dawkins (który zapowiada, że teraz podbije swoimi książkami... świat muzułmański) czy Cornelia Funke. Ale na przykład w specjalnym festiwalowym dodatku "The Times" ostatnią - a więc eksponowaną - stronę oddano poetom, drukując m.in. wiersze z nowych tomów Sharon Olds i Johna Burnside’a. "I znów zjawia się rzeźnik, żeby śpiewać pieśń miłosną / której nauczył się od ojca", czytam u Burnside’a. "I wciąż schodzą się dzieci, żeby posłuchać jak śpiewa; / jego miękki głos jest niczym szmer".
Siedzę więc sobie ja - jednoosobowa reprezentacja literatury polskiej - na wielkim festiwalu książki w Edynburgu (750 pisarzy, przeszło 200 tysięcy odwiedzających), piję w namiocie dla autorów jedną szklankę soku pomarańczowego za drugą (bo gorąco) i myślę: czy literatura polska nie ma już nic do zaproponowania temu tu światu poza kilkoma dziwnymi wierszami Bonowicza? I co właściwie ze mnie za reprezentacja, skoro nikt mnie tu nie wysłał, a za przelot zapłacili Szkoci? Czy nie reprezentuję raczej siebie i tylko siebie?
"Chętnie przyjechałbym do Polski", mówi młody pisarz Simon Van Booy, którego poznaję w namiocie przed spotkaniem. Pochodzi z Walii, mieszka w Nowym Jorku; rozmawiamy głównie o wychowywaniu dzieci. To dlatego, że czyta wydane właśnie wspomnienia córki Dylana Thomasa. "Nie chcę popełnić tych błędów, które on popełnił", mówi Simon. "Chcę mieć dla niej czas". Kiwam głową ze zrozumieniem i chcę powiedzieć, żeby się nadmiernie nie obwiniał, żeby po prostu był wobec córki uczciwy. Ale on niespodziewanie dodaje: "Chciałbym ją zabrać do Biskupina. Byłeś w Biskupinie?".