Inflacja ma wielkie oczy

Czy rosnące ceny w Polsce to faktycznie powód do zmartwienia i kara za złą politykę gospodarczą?

22.03.2021

Czyta się kilka minut

Kraków, 20 kwietnia 2020 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER
Kraków, 20 kwietnia 2020 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER

Według Eurostatu w minionych dwunastu miesiącach ceny wzrosły w Polsce o 3,4 proc. – najwięcej w całej Unii Europejskiej. Tymczasem np. w strefie euro inflacja utrzymuje się na poziomie poniżej 1 proc. Wątek „drożyzny” próbuje oczywiście politycznie eksploatować obecna opozycja. Zazwyczaj odbywa się to przez wyciąganie z tzw. koszyka inflacyjnego jakiegoś pojedynczego towaru. Na przykład owoców lub pieczywa, które w ubiegłym roku podrożały o 6-7 proc. Takie zagrywki ze strony polityków można jeszcze zrozumieć. Znamienne jednak, że alarmistycznych tonów nie trzeba długo szukać nawet wśród zawodowych ekonomistów. Wprawdzie inflacji dwu-, trzy-, a nawet czteroprocentowej nikt nie nazwał katastrofą, z wielu ust padło już jednak złowrogie „cierpliwości…”. Według tej argumentacji rosnąca w Polsce inflacja to coś w rodzaju nadciągającej kary za złą politykę gospodarczą. Za „rozdawnictwo” czy „życie ponad stan na koszt przyszłych pokoleń”. Katastrofy tej wciąż jeszcze nie widać, ale przecież kiedyś „na pewno” nadejdzie.

Przepełniony garnek

Wokół inflacji narosło wiele nieporozumień. Trudności dostarcza już sama odpowiedź, skąd się właściwie bierze? Pierwsza instynktowna odpowiedź głosi, że z „drukowania pustego pieniądza”. „Inflacja jest zawsze i wszędzie zjawiskiem monetarnym” – napisał w roku 1956 słynny ekonomista Milton Friedman. Na tym założeniu opierały się potem kolejne pokolenia ekonomistów i praktyków polityki ekonomicznej, których zwykło się nazywać „monetarystami”. Głosili, że w obiegu może funkcjonować pewna optymalna ilość pieniądza. Gospodarka – powiadali – jest jak garnek o określonej pojemności. Jeśli wlejemy do niego za dużo wody, to zacznie się rozlewać i wszystkich nas zatopi. Taką powodzią miała być właśnie inflacja – największe nieszczęście, jakie się może w życiu społecznym przytrafić.

Ta argumentacja trzymała się mocno aż do kryzysu 2008 r. Ale potem padła w starciu z rzeczywistością współczesnej gospodarki nadpodaży. Tak się bowiem składa, że przez większość poprzedniej dekady rządy i banki centralne po obu stronach Atlantyku pompowały w gospodarkę grube biliony dodatkowych dolarów i euro na programy stymulacyjne i ratunkowe. Dzieje się to również teraz – w czasie pandemii. I co? No właśnie nic. Inflacja w Ameryce sięga „szokujących” 1,7 proc. A w ciągu całej minionej dekady tylko raz zbliżyła się do 4 proc. W strefie euro jest jeszcze gorzej, a euroland regularnie ociera się o doświadczenia deflacyjne.

Gdzie, jeśli nie w mitycznym „druku pustego pieniądza”, szukać przyczyn inflacji? Oczywistym podejrzanym jest – zdawałoby się – wzrost płac. Tu, owszem, jesteśmy dużo bliżej prawdy. Bo jeśli ludzie – zwłaszcza ci, którzy latami zarabiali słabo – zaczynają zarabiać lepiej, to stać ich na nierealizowaną wcześniej konsumpcję towarów i usług. Producenci się zaś do tego zwiększonego popytu dopasowują zwiększając produkcję. Ale też podnosząc ceny. Tutaj jednak drogi ekonomistów znów zaczynają się rozchodzić. Ci bardziej liberalni znów powołają się na Miltona Friedmana i powiedzą, że takie sprzężenie wzrostu płac i cen to zawsze zjawisko bardzo niebezpieczne. Powiadają oni tak: jeśli w ślad za płacami w górę będą szły także ceny, to zaraz płace znów będą musiały pójść do góry. Po czym w górę pomkną ceny. I tak w kółko. Z 3 proc. inflacji zaraz robi się nam więc 5 proc. Z 5 wskoczymy na 10. Z 10 wejdziemy na 20 proc. I tak dalej. Aż dojdziemy do hiperinflacji.

Lekcje z historii

Logiczne? Może i tak. Tylko że w prawdziwym życiu to tak nie działa. Zajrzyjmy do klasycznej pracy Steve’a ­Hankego i Nicholasa Krusa (obaj Uniwersytet Johnsa Hopkinsa) dotyczącej najbardziej spektakularnych hiperinflacji w historii. Znajdziemy tam wielu dobrych znajomych. Choćby przypadek Republiki ­Weimarskiej (1922-23). Jak szacują Hanke i Krus – ceny rosły tam średnio w tempie 20 proc… dziennie. Albo – jeszcze bardziej efektowną – hiperinflację węgierską (lata 1945-46), gdy ceny zwiększały się dziennie o 200 proc. Będą tam również (dużo mniej dramatyczne) polskie hiperinflacje z lat 1923-24 czy 1989-90. Oraz hiperinflacje najnowsze: te z Zimbabwe albo Wenezueli, które bywają przywoływane jako polityczne memento dla wszystkich ekonomicznych marzycieli.

Jeśli więc weźmiemy te wszystkie przypadki pod lupę, zobaczymy, że mają wspólny mianownik. Nie jest nim ani nadmierny wzrost płac, ani druk pustego pieniądza, tylko coś, co ekonomiści nazywają „szokiem podażowym”. Spójrzmy na Weimar. Tam owym „szokiem podażowym” była porażka w I wojnie światowej oznaczająca – z jednej strony – ogromną zapaść zdolności produkcyjnych niemieckiej gospodarki, z drugiej zaś ogromne reparacje narzucone przez Anglię i Francję. W efekcie niemiecka gospodarka nie była w stanie dostarczyć odpowiedniej ilości towarów, które chcieli konsumować (nawykli do pewnego poziomu rozwoju) obywatele. Niemcy musieli więc importować. Ale nie mogli, bo nie mieli za co. Na dodatek traktat wersalski zmuszał ich do… pompowania eksportu, by pozyskać złoto, w którym należało spłacać reparacje. Dopiero w takich warunkach mogła zacząć się nakręcać hiperinflacyjna spirala, po której zostało (żywe w Niemczech do dziś) wspomnienie pieniądza tracącego w oczach na wartości. Oraz społeczna trauma z tym związana.

I to jest właśnie stały schemat hiperinflacji: wstrząs polityczny (wojna, rewolucja), który prowadzi do załamania sił wytwórczych, w konsekwencji niezdolność gospodarki do obsłużenia popytu nawet na najpotrzebniejsze towary, a potem załamanie zaufania do państwa i własnej waluty, której wartość zaczyna się zniżać do papieru, na którym została wydrukowana. Ten schemat znajdziemy wszędzie. Od hiperinflacji z lat 1923-24 w biednej i wycieńczonej wojną II RP po współczesne Zimbabwe, gdzie radykalna i przeprowadzona pospiesznie reforma prezydenta Mugabego doprowadziła do załamania produkcji rolnej. W tym dwóch kluczowych filarów tamtejszej gospodarki: kukurydzy i tytoniu.

W tym schemacie mieści się także hiperinflacyjne doświadczenie późnego PRL-u. Tu „szok podażowy” brał się – jak pamiętamy – z trwającego przez lata 80. ostrego konfliktu politycznego (karnawał Solidarności, stan wojenny oraz jego konsekwencje), co nie pozwalało gospodarce wrócić do optymalnej produkcji z czasów wczesnego Gierka. To sprawiało z kolei, że gierkowskie inwestycje w rozbudowę i modernizację przemysłu nie dostały nawet szans, by się spłacić (nie wspominając o marnotrawstwie i błędach zarządzania, których nie udało się tamtej ekipie uniknąć również z powodów ideologicznych). W efekcie zadłużenie w dolarach z dobrej okazji (jaką było tanie kredytowanie w latach 70.) zmieniło się dekadę później w pułapkę zadłużeniową. Jeśli prezentowany tutaj tok rozumowania nie do końca zgadza się z narracją, do której większość czytelników zdążyła nawyknąć, nie jest to przypadek. Ostatnie pokolenie władców PRL-u (za zgodą solidarnościowej opozycji) zrobiło wszystko, by odsunąć od siebie odpowiedzialność za tę ekonomiczną katastrofę. Stało się to poprzez puszczenie w obieg wygodnej dla siebie (bo zdejmującej z nich odpowiedzialność) opowieści o „Gierku marnotrawnym”.

W rzeczywistości jednak winowajcą kryzysu hiperinflacyjnego był nie żaden Gierek (przez całe lata 70. inflacja nie przekroczyła nigdy 10 proc.), tylko raczej rząd Mieczysława Rakowskiego, który zdecydował się na faktyczny skok w kapitalizm, uwalniając w 1989 r. ceny żywności. Oliwy do ognia dolali zaś autorzy tzw. planu Balcerowicza. Oficjalnie ich misją było tamowanie inflacji (już wtedy kilkuset­procentowej). Robili to jednak poprzez takie narzędzia jak popiwek – czyli podatek od ponadnormatywnych wzrostów wynagrodzeń w przedsiębiorstwach państwowych. Brał się on właśnie z gorliwego monetarystycznego przekonania, że wzrost cen ma źródło wyłącznie w niekontrolowanym wzroście płac. Trzeba więc obniżyć płace, by ludzie nie mieli czego wydawać.

Pomińmy już antyspołeczny wymiar tamtych posunięć. Popiwek miał również tę konsekwencję, że de facto niszczył przemysł i krajową produkcję, skazując polską gospodarkę na import towarów z zagranicy, co osłabiało pozycję złotego. Innymi słowy: plan Balcerowicza zamiast niwelować, zwiększał ów „szok podażowy”, który jest źródłem doświadczeń hiperinflacyjnych. Jeden z najważniejszych adwersarzy Balcerowicza, a potem jego następca w roli ministra finansów, Grzegorz Kołodko pisał nawet, że polska hiperinflacja została wówczas wybrana świadomie. A jej celem było zwiększenie gotowości społeczeństwa do poniesienia kosztów terapii szokowej. Czyli mówiąc wprost: osłabienie pola do potencjalnego buntu czy oporu.

Pracownik w górę, rentier w dół

Aby zrozumiec zjawisko inflacji, trzeba bez wątpienia otwartej głowy i odrzucenia wielu myślowych kalek, które zostały w czasach neoliberalizmu podniesione do pozycji prawd objawionych. Na czele listy takich dogmatów do rozbicia jest przekonanie, że inflacja „uderza przede wszystkim w biednych”. Nie jest prawdą powtarzane czasem przekonanie, że ceny automatycznie dopasowują się do rosnących płac, a pracujący obywatele wychodzą „na zero”. W nowszej historii Polski mieliśmy okresy, gdy szybki wzrost płac wyprzedzał inflację. Oczywiście słabiej zarabiający Polacy łatwiej dostrzegą zmiany cen chleba, masła czy energii. Są po prostu bardziej przyzwyczajeni i wytrenowani w bacznym obserwowaniu cen. Jednak wzrost płac powoduje, że jednocześnie zwiększa się faktyczna zawartość ich portfela. I tak w czasie ostatniego szybkiego wzrostu płac przewaga dochodu nad wydatkami przeciętnego gospodarstwa domowego zwiększyła się z 30 proc. do 45 proc. To kolejny dowód, że inflacja (3-4 proc.) nie miała szans, by te wzrosty płac pożreć.

Oczywiście nie jest tak, że na inflacji nikt nie traci. Prawdziwym – choć sprytnie ukrytym na drugim planie – przegranym faz inflacyjnych jest zakumulowany kapitał. Ale – uwaga – nie każdy kapitał. Inflacja nie uderza bowiem ani we właścicieli nieruchomości (najbardziej konserwatywna inwestycja naszych czasów), ani też w kapitał zainwestowany w firmach (bo przecież kilkuprocentowa inflacja towarzyszy rozwojowi gospodarczemu). Na wzroście cen traci przede wszystkim pieniądz rentierski, niezainwestowany i bezproduktywnie odmawiający udziału w życiu gospodarczym. Nie chodzi tu o tzw. drobnych ciułaczy. Jeśli mamy na niskooprocentowanej lokacie 10 tys. zł, to inflacja rzędu 5 proc. pożre nam zaledwie 500 zł w skali roku. To jeszcze nie jest dramat. Ale gdy mowa o 10 mln zł, realna strata rentiera rośnie do 100 tys. zł.

Im większy kapitał, tym inflacja szkodzi bardziej. Zwłaszcza że jednocześnie zwiększają się dochody i pozycja tych, którzy utrzymują się z pracy. Wniosek: moment inflacji połączonej ze wzrostem płac to hipotetycznie w zasadzie jedyny moment, gdy mogą się faktycznie zmniejszać społeczne nierówności.

W minionych 30-40 latach w rozwiniętych społeczeństwach działo się jednak dokładnie odwrotnie. W tym miejscu trzeba wrócić znów do Miltona Friedmana. W 1967 r. przyszły noblista wprowadził do gry koncepcję znaną dziś jako NAIRU, czyli z angielska Non-Accelerating Inflation Rate of Unemployment (dosłownie: stopa bezrobocia, która nie powoduje przyspieszenia inflacji). Działa to tak: według Friedmana istnieje konkretny poziom bezrobocia, który jest dobry dla gospodarki. A rząd oraz banki centralne nie powinny próbować schodzić poniżej tego poziomu. Dlaczego? Friedman dowodził, że jeśli państwo będzie parło do pełnego zatrudnienia, to nieuchronnie wywoła inflację. W demokracji rządy są zbyt podatne na głosy wyborców, z których zdecydowana większość to pracownicy. Dlatego prawdziwa władza musi zostać przesunięta do niedemokratycznego (oficjalnie nazywanego „niezależnym”) ośrodka władzy, jakim jest bank centralny. Bo to on może stać się jedynym gwarantem, który pozwoli uchronić interesy zakumulowanego kapitału przed wpływami inflacji.

Inflację powstrzymywać należy poprzez podwyższanie stopy procentowej, która jest niczym innym jak rodzajem płacy minimalnej dla kapitału. Gwarantuje bowiem, że kapitał – choć bezczynny – będzie generował zyski wyższe niż inflacja. Oczywiście polityka wysokich stóp procentowych schłodzi gospodarkę. Ale nic to! To nawet lepiej. Wyższe bezrobocie to mniejsza szansa, że pracownicy będą się mogli skutecznie domagać podwyżek płac. Nie będzie więc presji na nadmierny wzrost cen. W ten sposób interesy kapitału zostaną zabezpieczone.

To friedmanowskie przesłanie było pierwszym tak otwartym wypowiedzeniem wojny keynesowskiej koncepcji pełnego zatrudnienia, którą z powodzeniem stosowano na Zachodzie w złotych czasach powojennego kapitalizmu. Poczatkowo brzmiało jak herezja. Jednak już od lat 80. amerykańscy (a potem także zachodnioeuropejscy) politycy i bankierzy centralni w pełni je przyjęli. Od lat 90. zaś bankierzy centralni w stylu Alana Greenspana (szef Rezerwy Federalnej w latach ­1987–2006) już nawet nie udawali, że interesuje ich coś innego niż walka z inflacją. A krytycy? W zasadzie nie mieli prawa głosu. Znamienne, że gdy w Polsce właśnie taką friedmanowsko-greenspanowską politykę monetarną (czyli dopuszczenie do wysokiego bezrobocia w zamian za niską inflację) prowadził w fotelu szefa NBP Leszek Balcerowicz (2001-07), to jako jedyny z polityków śmiał go krytykować Andrzej Lepper. Za co był z resztą gremialnie wyśmiewany jako nieuk albo (w najlepszym razie) populista dążący do naruszenia świętej niezależności banku centralnego.

Przeszłości nie zmienimy. Możemy jednak wyciągać z tych inflacyjnych lekcji wnioski na przyszłość. I nie chodzi tylko o PiS i anty-PiS. Rzecz raczej w tym, by zrozumieć, jak działa współczesny kapitalizm. I by nie dać się zagnać z powrotem do pełnego przeinaczeń straszenia inflacją. Pod wieloma względami inflacja może być cennym sojusznikiem w budowie powszechnego dobrobytu. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2021