Homo i humus

JUSTYNA BARGIELSKA, PIOTR JANICKI: Możliwe, że całe życie pracujemy na to, żeby nasza śmierć była dobra dla innych.

23.09.2019

Czyta się kilka minut

Porozmawiajmy o śmierci przy kolacji: Justyna Bargielska i Piotr Janicki / GRAŻYNA MAKARA
Porozmawiajmy o śmierci przy kolacji: Justyna Bargielska i Piotr Janicki / GRAŻYNA MAKARA

Siądźmy do kolacji i porozmawiajmy o śmierci – zachęca Michael Hebb. Amerykanin zainicjował światowy ruch Death Over Dinner (O śmierci przy kolacji) i założył organizację non profit o tej nazwie. Napisał też na ten temat książkę, która właśnie ukazuje się w Polsce. Chodzi mu o kolacje, podczas których oswajamy śmierć, dzieląc się doświadczeniami i – przede wszystkim – dyskutując o tym, jak i kiedy chcielibyśmy umrzeć. Mamy do śmierci przygotować siebie i bliskich.

Hebb uruchomił stronę internetową, która służy zainteresowanym inspiracją, filmami i dobrymi radami. Takich kolacji od 2013 r. odbyło się na całym świecie już ponad 100 tysięcy. Do każdej zasiadło od 6 do 10 osób.

Idea zainspirowała nas do przeprowadzenia eksperymentu na dwóch żywych organizmach – nas samych. Staraliśmy się stosować do zaproponowanych przez Hebba scenariuszy, wprzęgając nasze poetyckie temperamenty w służbę oswajania nieoswajalnego (Bargielska) i zgłębienia niezgłębionego (Janicki). Z jakim efektem?

PIOTR JANICKI: Bardzo bym chciał, żeby – zanim zaczniemy gadać – każde z nas uhonorowało jakiś posiłek, który najlepiej wpływa na ruch pamięci.

JUSTYNA BARGIELSKA: Nominuję kaszę mannę, w obu postaciach, rzadkiej i gęstej, ze wskazaniem na gęstą, gdyż była bardziej wymagającym przeciwnikiem. Kasza manna to smok mojego dzieciństwa, którego trzeba było pokonać, żeby wyjść z wieży. Teraz, kiedy mam umiarkowaną potrzebę wychodzenia z wieży, myślę, że gdyby postawić przede mną talerz kaszy manny, nie byłabym w stanie pokonać tego odruchu: zjadłabym z najwyższym obrzydzeniem i wybiegła. A twoją pamięć co rusza?

PJ: Niesione do pokoju jajko sadzone, które się wyślizguje z salaterki na dywan, a wtenczas dziadek Zyga z fotela mówi o groźbie ze strony ojca, nazywając mnie kaczanem. Przestraszył mnie i jednocześnie uspokoił, bo słowo „kaczan” w jego ustach łączyło w sobie kolor miodu wielokwiatowego z kolorem zapachowej świecy i dodatkowo karty zaproszeniowej na mistrzostwa Polski lekarzy w lekkiej atletyce. Dziadka Zygę pochowaliśmy w piątek, a w niedzielę była moja pierwsza komunia święta i przejście naszej niedużej rodziny od śmietnika do klatki schodowej w ciszy, której brzegi rozpychał niewielki wiatr, i której brzuch rozcinała gromnica. Ta gromnica leżała w łóżku rodziców od mojego chrztu, z czasem na „Tygodnikach Solidarność” i pewnie jeszcze pośród listów ojca do matki, kiedy był w Stanach. Na sam koniec użyłem gromnicy jako świecy w ciemne, zimne noce dojrzewania...

JB: Aha. Co będziesz jadł?

PJ: Myślałem, żeby najpierw poprosić o szklankę wody albo polano ognia, bo autor „Porozmawiajmy o śmierci przy kolacji” łączy zjawisko czterogwiazdkowej biesiady z jej sugerowanymi w książce możliwościami przezwyciężania lęku przed śmiercią. Używa wiertła tak długiego, że przeszedłszy ontologiczną, metafizyczną skorupę rzeczywistości, wwierca się w jej tanatopsychologiczne tkanki. Spróbowałbym zrozumieć ten etap naszego podboju człowieczeństwa, na którym zapiekanie końcówek marchwi pod bursztynową poświatą miałoby w myśleniu o śmierci pomóc bardziej niż żucie wieprzowego jelita w wychodku.

A oto moja propozycja: zamówmy cztery chłodniki z jajkiem i pieczonym ziemniakiem. Ja zjem ziemniaki, a ty resztę. Dorzucam kartę win, bo widzę twoją nietęgą minę.

JB: Mam lepszy pomysł: ja wezmę samą okrasę – dlaczego pominąłeś, że ziemniak jest podawany z okrasą? – i wino, a ty weź resztę. Przewaga, na rzecz zapiekanych marchewek, polega pewnie na tym, że do wychodka chodzi się samemu, a zapiekanie końcówek marchwi to czynność na tyle fikuśna, że zapewne zechcemy się nią przed kimś pochwalić. Hebb nie namawia nas do myślenia, tylko do mówienia, więcej – rozmawiania. Są, wystaw sobie, osoby, które dopiero w trakcie rozmowy dowiadują się, co same na dany temat myślą. Zgadzam się z tobą natomiast co do przeczucia, że pewna prostota towarzysząca takiej rozmowie byłaby lepsza: pozwól, że przyjrzę się „Kids menu”.

PJ: Twoja czujność co do wychodka jest na miejscu, tylko że przedrostek wy-, poza tym, że wzywa „was”, zadaje też pytanie o to, skąd się biegnie, dajmy na to, czyli skąd się również żyje; a zatem o jakie oceanarium życia pyta! Jak powstała sferyczna zagroda opiekanego ziemniaka, którego zęba użyć, żeby ją przerwać i zatopić język w obfitości bulwy? To moja druga wątpliwość, pierwsza nie bierze się z domysłów: „każde przeobrażenie zakłada śmierć i ponowne narodziny – pisze Hebb – pomyślmy choćby o jesieni przechodzącej w zimę i zimie zmieniającej się w wiosnę”. Dlaczego więc tylko śmierć?

JB: To jak z tą okrasą: przyjęłam obojętnie chłodnik i opiekany ziemniak, ale dopiero okrasa sprawiła, że zwróciłam uwagę na całość dania. To, co jest przed śmiercią, ma prawo się nam wydawać ziemniakiem, któremu okrasa śmierci nadaje sens.

Wiesz, obfitość, sferyczność, życie są zasadniczo okej, ale to tak jak z tapiokową kulką w bubble tea: dopiero jak ją nadgryziesz, zniszczysz, wiesz, po co kupiłeś ten napój. Projektując – bo każda rozmowa o niej jest projektowaniem – swoją śmierć, nadgryzamy kulę życia, wszystko jedno, którym zębem, najlepiej tym, który nam jeszcze pozostał, wydobywając smak. Nie wierzę, że to powiedziałam, czy mogę już prosić o wino?

PJ: Wino, jasne... Już to mam, chyba. Dickens i jego seanse współczucia – co niby innego robiły, jak nie prowadzały nas w górę i w dół po zbutwiałych schodach, które u Hebba leżą nieco pewniej, bo opierając się na żebrach podłogowego ogrzewania. Nowelę o eleganckiej konstrukcji i przepięknym tytule „Dzwony, które dzwonią, gdy odchodzi stary rok i nadchodzi nowy” rozpoczyna pytanie o to, kto z nas spał w kościele. Spał w kościele nocą, kiedy wędruje po nim wiatr i w którymś momencie „zdaje się czytać z cicha inskrypcje poświęcone zmarłym”.

Widzisz jakieś podobieństwo? Słyszysz różnicę?

JB: Dickens pisze o tym, jakby samotna noc w kościele była najgorszą rzeczą, jaka się może człowiekowi przytrafić. Mówisz o współczuciu: jasne, że łatwiej je otrzymać w grupie, najchętniej sprofilowanej pod nasze emocjonalne potrzeby. Wejdź na tę internetową stronę, która towarzyszy książce Hebba, i zobacz: gdy planujesz kolację o śmierci i potrzebujesz merytorycznego wsparcia, jak ją poprowadzić, dostajesz do wyboru cały przekrój społeczny twoich ewentualnych współbiesiadników – dzieci, rodziców, dziadków, współpracowników, nieznajomych. Jest nawet opcja „not sure yet”.

Ale nie ma tam opcji „zrób to sam”, przygotuj dla samego siebie ucho słonia na grzance i sprawdź, co ty sam myślisz i jak projektujesz swój własny koniec. Wynikałoby z tego, że chodzenie po ­dickensowskich schodach, o których wspomniałeś, jest integralnie związane z tego rodzaju rozmową. Ale czy naprawdę jest? Szczerze mówiąc, nie wiem.

Samotna noc w kościele to sytuacja, w której nie dostaniemy współczucia znikąd, w zamian jednak dostając najpewniej wiedzę o tym, że nie jesteśmy tym, kim sądziliśmy, że jesteśmy. Dickens wie, że jest to wyzwanie, na które nie każdego stać, bo pisze o zgodzie: „niewielu (...) znalazłoby się ludzi, którzy zgodziliby się spać w kościele”. Szkopuł w tym, że o zgodę na tę noc ciemną będziemy uprzejmie proszeni tylko do pewnego momentu, potem ona po prostu nadejdzie. I wtedy czy właśnie współczucie będzie poręczą, której zapragniemy się, idąc po tych schodach, trzymać?

PJ: Nie dostać współczucia w kościele, mon dieu. No, ale przypomniałaś mi inne zbutwiałe przedmioty: poręcze w jednej ze sztuk Shawa. Nie ma ich, ponieważ gdyby zarządca nieruchomości naprawiał klatkę, ubogim mieszkańcom podsuwałby tym samym opał; opalaliby poręczami swoje zmarzłe kwatery.

Zaznaczam opcję „not sure yet”, bo czuję, jakbym przepędzał muchę: trzymasz w prawej dłoni łapkę, a wtenczas mucha siada na prawym ramieniu. Tak jest, kiedy oswajam śmierć: ta przeklęta mucha wróci, czy jutro, czy na wiosnę, ale będzie wracała, dopóki nie pojmę – nie tyle własnej, co w ogóle – nieśmiertelności. I tak oto luzuje się śruba na gwincie współczucia. To zresztą kwestia czysto psychologiczna. Hebb pisze: „obrzęd pogrzebowy, jak sama śmierć, to silna mieszanka czułości i szorstkości”, co cytuję w świętym przekonaniu, że stany psychiczne się zerują czy kasują, a na planszy widnieje sam ślad ruchu.

Mogłaś od razu powiedzieć, że chodzi ci o rytuały. Natychmiast opowiedziałbym o poceniu się żółtego sera na lipcowym chlebie, jego mięknięciu i pogłębianiu własnej żółtości, o tym wszystkim, co sprawia, że staje się moim osobistym serem... Jak widzisz swoje pośmiertne ciało?

JB: Najbardziej ekologiczną formą pochówku jest bycie zjedzonym. A jednocześnie ogromnie ciężko oczekiwać od współmieszkańców ekosystemu, że cię zjedzą w procesie innym niż tradycyjne pochowanie w trumnie do murowanej pieczary i wiadomo, że wtedy raczej nie będą to lwy czy tygrysy, które miałyby z ciebie największy pożytek. Strój z grzybów jest opcją ekscentryczną, nie sądzę, że osiągalną dla tych, którzy będą mnie chować, a wiadomo, że jeśli chodzi o moje pośmiertne ciało, przede wszystkim chciałabym nie robić jego dysponentom kłopotu. Do niedawna myślałam, że dobrym pomysłem jest oddać swoje zwłoki na cele medyczne. Obecnie zaczynam sądzić, że dysponent moich zwłok, moi bliscy powinni mieć udział w tej decyzji, a koncepcja niebycia pochowaną na razie nie spotyka się z ich zrozumieniem.

Z drugiej strony ogromnie mnie ujmują te tematyczne trumny, o których pisze Hebb. Sama mam doświadczenie trumien dziecięcych, ozdobionych naklejkami czy pomalowanych plakatówkami, i nie widzę powodu, dla którego u schyłku życia nie mielibyśmy zasługiwać na podobny komfort: świadomości, że zaznaczymy naszą odrębność jeszcze choć przez moment po tym, jak już nas nie będzie.

A z trzeciej strony oczywiście chciałabym po prostu zniknąć. A ty?

PJ: Dawniej pytałem, czy możliwe jest samospalenie dokonane ostatkiem sił, a zatem czy możliwa jest sekwencja: wzniecam ogień, uśmiecham się, nie czuję i płonę. Później zacząłem powątpiewać w zwrot, punkt zaczepienia i w sam moduł, i dziś w ogóle nie widzę się po śmierci, nie siedząc na wprost lodówki pełnej miętowych ciastek z czuprynami rokitnikowego kremu.

Popieram Hebbowski apel o „odzyskanie pieczy nad naszym umieraniem”, przy czym aktywnością tą obdzieliłbym życie, po prostu. Nieustanne oliwienie współpracujących w wykonywaniu zmiany maszyn jest takie różne od trącącego nihilizmem sprzątania po życiu, więc pomysły postspołecznego ruchu opisanego w książce traktuję z powagą, nie znajdując zrozumienia dla zjawiska śmierci. A dokładniej – nadawania kształtu czemuś wstrząsająco niemożliwemu (i po uprzednim odrzuceniu tradycji myślenia o nim, odczuwania go w zadany sposób).

Czy w takim przypadku należałoby mi pomóc? Nie za dużo wokoło pomocy? Zastanawiasz się może, czy powinnaś pomóc mi uporać się z dwoma nietkniętymi chłodnikami?

JB: Jeśli poprosisz.

To ciekawe, że mówisz o nadawaniu kształtu. W serialu „The Affair”, który kazałeś mi obejrzeć, ogromnie podobała mi się scena, jak były mąż ucieka z urną z prochami byłej żony ze zorganizowanej przez jej matkę plażowej ceremonii pogrzebowej: śmiałam się płacząc. Mężczyzna, który biegnie, jedną ręką przyciskając do siebie sporą urnę z różowego kwarcu, to widok, który każe mi się zastanowić, dla kogo właściwie umieramy.

Kogo obejmie ta piecza nad naszym umieraniem, którą mielibyśmy odzyskać dzięki rozmawianiu o śmierci, dzięki projektowaniu ceremoniałów, dzięki porządkowaniu, jak to się ładnie mówi, spraw? Wychodzi mi, że to jest dla nas okazja do ostatniego aktu altruizmu. Czy ty mi mówisz, że całe życie pracujemy na dobrą śmierć? Niby tak, a jednak nie: Dobry Łotr pewnie przez moment nie zastanawiał się nad kwestiami ostatecznymi, a jednak w ostatnim kwadransie życia cholernie mu się poszczęściło. Jemu, wiesz – osobiście. Natomiast możliwe, że całe życie pracujemy na to, żeby nasza śmierć była dobra dla innych.

PJ: Jeżeli potraktujemy życie bliskiej nam osoby jako cząstkę nienależącą do nas, jakikolwiek przedmiot jako cząstkę nienależącą do nas, wpiszemy w nią możliwość straty i nasz żal za nią. Jeżeli jednak uznamy, że to nasza „część”, chociaż należałoby uciekać od abstrakcyjnych pojęć na rzecz obrazów, obrazu w rodzaju kropli nad powierzchnią wody – życie bliskiej nam osoby jako kroplę oddzieloną na mgnienie ponad tym wszystkim, czym jesteśmy jako wszechświat. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?

JB: Rozumiem, nie masz racji. Po pierwsze myląc potrzebę dostrzeżenia i zachowania sensu w życiu z pożądaniem, w dodatku niepotrzebnie deprecjonując to drugie. Sądzę też, że rozpaczamy raczej nad utratą tego, co stało się częścią nas, a nie tego, co jest całkowicie od nas oddzielne, dlatego zresztą ten mechanizm – wchodzenia w związki z ludźmi, zwierzętami czy przyrodą nieożywioną – jest taki bohaterski. To nawet nie jest hazard: strata jest pewna.

Podziwiam kroplę wody nad powierzchnią wody, podziwiam ludzkie zdolności percepcyjne, które sprawiają, że niekiedy mgnienie oka trwa tak długo, ale gdy kropla połączy się z morzem, nie odczuję żalu; nie za kroplą, jeśli już, to za uczuciem, które we mnie wzbudziła.

PJ: Posłuchaj: został jeden chłodnik, już jest ciepły – nie dam się wciągnąć w batalię. Karmiczne powonienie nie pozwala mi odróżnić pożądania od dostrzegania, czuję jeden, stary, znany zapach, podobnie jak każe mi odrzucać nieskończenie wiele razy w każdym ułamku sekundy rachunek prawdopodobieństwa z jego kategorią straty.

Można próbować objąć to, czym jesteśmy, możemy przyjmować jakieś założenia, że to a tamto tu a tam ma swoje zawiązanie, lecz ja nie mam wystarczających danych, by oglądać życie, jakby było filmem przyrodniczym o kubańskich namorzynach. Hebb pyta ustami jednej ze swoich bohaterek o mięso w celofanie; podaje w wątpliwość mechanizm powstałego w ten sposób jedzenia, lecz dalej zastanawia się, czy aby cywilizacja ludzka nie po to powstała i rozwinęła się, żeby na Ziemi pojawił się plastik; wszystkie etapy jej rozwoju sobie podporządkowując. Myślenie odświeżone, zdehumanizowane, to jego pragnę.

JB: Słyszałeś o deserach? Ludzie je jedzą; nie bardzo wyobrażam sobie wyjście stąd bez spróbowania sękacza. Nie żebym lubiła sękacz, rytualny może być T-bone, nie ciasto, ale zadano sobie trud upieczenia go i jest to przedstawienie, w którym musimy odegrać swoją rolę.

Dehumanizacja, w której kluczową rolę odgrywa plastik, nie ogranicza się tylko do sfery intelektualnej: pięć gramów plastiku, tyle zjadamy w ciągu tygodnia. Czyli tyle co karta kredytowa. Pozwoliliśmy na to, żeby plastik był dosłownie wszędzie, uczyniliśmy go częścią łańcucha pokarmowego w sposób całkowicie bezrefleksyjny. Chorowite dzieci Marii Leszczyńskiej, żony Ludwika XV, miały być podkarmiane przez dwórki ziemią z cmentarza świętego Medarda, bo na grobach dochodziło do cudownych ozdrowień. Geofagia, mówi się, może chronić człowieka przed pasożytami, a skłonne są do niej głównie kobiety we wczesnej ciąży i dzieci przed okresem dojrzewania, czyli osobniki wymagające szczególnej ochrony. Gdybyś przyłapał córkę na jedzeniu ziemi, nie byłbyś zaniepokojony? Tymczasem pozwalasz jej tydzień w tydzień zjeść kartę kredytową. Czy to jest dehumanizacja, której pragniesz?

Jedna z bohaterek Hebba opowiada o tym, dlaczego chce być skremowana: bo marzy jej się po śmierci „być tak jakby wszędzie”, a rozsypanie jej prochów w miejscach, które kochała, wydaje jej się godną namiastką tego boskiego stanu. Tymczasem w wielu krajach prawo pozwala być wszędzie plastikowi, ale już nie ludzkim prochom.

PJ: Homo i humus. Jakże miałbym być zaniepokojony, że moje dziecko chłepce wprost z ust naszej niskiej żywicielki? Dehumanitarny zeskok z tęczy humanizmu i samostrącenie z jego grzbietu jednorożca; no cóż, powiedziałaś zatem najważniejszą rzecz, dodatkowo dając mi możliwość wyrażenia zdumienia na wieść o człowieku, któremu mało za życia doznanej miłości i każe innym parać się dilerką prochów po sobie: to był w końcu czy nie jest, kochał czy nie kocha? Boskim stanem jest bycie, boskie są bycia sęki nie w tych miejscach, które wskażemy palcem, a w tych, w których ono nacieka, nacieka jego sok. Sękacz. ©

JUSTYNA BARGIELSKA jest pisarką i poetką. Laureatka Nagrody Literackiej Gdynia w 2010 r. Właśnie ukazała się jej książka „Dziecko z darów”.

PIOTR JANICKI jest poetą. Laureat Nagrody Literackiej Gdynia w 2015 r.

Michael Hebb, POROZMAWIAJMY O ŚMIERCI PRZY KOLACJI, przeł. Magdalena Koziej, Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2019